Rafał Stec: Jak polscy trenerzy podbijają daleki świat

Dlaczego nasi mogą polecenia tylko wykonywać, a nie wydawać? Wszystkim nie staje charyzmy? Przebojowości? Twardości charakteru? Przecież językami mówią, odmienną kulturę i mentalność jako piłkarze poznają, stosunki nawiązują, czasami zostają na obczyźnie całe życie... Na czym polega to mentalne kalectwo?

Chorwaci znów ostro grzali do przodu, jak w ich nieoficjalnym hymnie "Ognisty szał" nagranym przez trenera, po godzinach rockmana, od dzieciństwa fana Rolling Stonesów. Gang Slavena Bilicia poznaliśmy już na Euro 2008, już tam do zwycięstw pchała go nie ostrożna wstrzemięźliwość, lecz bezczelne parcie po pełną pulę. Piłkarze nie znali litości jeszcze przed pierwszym gwizdkiem: gardzili okrągłymi słówkami, nie zmuszali się do przyprawianych rewerencją dla przeciwnika zapewnień, że go cenią i się obawiają, jeśli go nie cenili i się nie obawiali. Polakom mówili wprost, że ich lekceważą. A potem naszych pobili.

Wtedy awansowali do ćwierćfinału, wcześniej - w eliminacjach - obrabowali ze złudzeń Anglików, na polsko-ukraińskim turnieju im się nie powiodło, ale znów poczuliśmy moc reprezentacji tego 4,5-mln narodu. Irlandczyków zrównała z murawą, Włochom oparła się na remis, Hiszpanom uległa minimalnie, brakowało drobiazgów, by wywołała największą sensację turnieju. Herszt Bilić znów dał czadu, po naprawieniu taktycznych błędów nacierał na obrońców tytułu razem ze swoimi ludźmi, Chorwaci jak zwykle chcieli chwycić świat za mordę i wyszarpać, co ich. Odpadli, ale trener dopiero rusza na podbój muraw. Zaraz leci do Lokomotiwu Moskwa, potem weźmie robotę w Anglii. Anglia już czeka, poznała go jako piłkarza West Hamu i Evertonu.

Bilić, który kopał też dla niemieckiego Karlsruhe, spędził szmat czasu w przeciętnych firmach mocnych lig. Gdybyśmy szukali polskiego odpowiednika, wskazalibyśmy Marka Koźmińskiego - również obrońcę, doświadczonego wieloma sezonami we włoskiej Serie, które spędził w średnich Udinese i Brescii. Obaj solidnie wykonywali swoją boiskową robotę, chłonęli standardy wysoko rozwiniętej zachodniej piłki. Różnica? Nasz eksreprezentant nie podskakuje mistrzom świata, lecz handluje nieruchomościami.

Nie przeciwstawiam sobie stronniczo dobranych jednostek, podany przykład ilustruje szerszą regułę. Serb Siniša Mihajlović po zejściu z włoskich muraw został obwołany wschodzącą trenerską gwiazdą Serie A. Rumun Dan Petrescu po zaskakującym awansie do Ligi Mistrzów z peryferyjną Unireą Urziceni dostał atrakcyjną posadę w Kubaniu Krasnodar - z drugiej ligi rosyjskiej już go wyciągnął, jego ładna międzynarodowa kariera wydaje się nieuchronna. Inny Rumun Mircea Lucescu udaje wschodniego Aleksa Fergusona, z donieckim Szachtarem pnie się w górę europejskiej hierarchii od 2004 roku. Norweg Ole Gunnar Solskjar właśnie odrzucił ofertę Aston Villi. Bośniak Vladimir Petković właśnie przyjął ofertę Lazio.

Rzucam współczesne nazwiska na chybił trafił, wstukuję spontanicznie wypadające z pamięci, tylko żadne polskie wypaść nie chce. Nawet jeśli ze względu na młodość spędzoną na Sycylii pominiemy Czecha Zdenka Zemana - osobistość na Półwyspie Apenińskim kultową, po wypchnięciu Pescary do najwyższej ligi przejął przed chwilą władzę w AS Romie - to i tak okaże się, że trenerzy z innych krajów wschodniej Europy potrafią rządzić w bardziej zaawansowanych futbolowo krajach zachodniej Europy. A nawet jeśli nie potrafią, to kraje zachodnie naiwnie pozwalają im się nie sprawdzić - patrz kuriozalny epizod Turka Fatiha Terima w Milanie. Dyskryminują tylko naszych.

W przeszłości też ich ignorowali. Piłkarzy, którzy robili kariery lub karierki w wielkim świecie, dochowaliśmy się legion, trenerami zarozumiali zachodni prezesi gardzą. Bundesliga, tradycyjnie gęsto zaludniana przez gastarbeiterów znad Wisły, masowo wynajmowała fachowców z krajów byłych demoludów, ostrożnie omijając Polaków, a kiedy nie ominęła Rudolfa Wójtowicza, to wnet się zorientowała, że ten pan nie i jeszcze długo, długo nie. Jeśli Tomasz Wałdoch, niegdyś postać w Gelsenkirchen znacząca, zapragnął się sprawdzić jako trener, to w Schalke oddelegowali go do siedemnastolatków. Nawet Krzysztofowi Warzysze, mitycznemu goleadorowi Panathinaikosu, ateńczycy powierzali wyłącznie władzę nad młodzieżą lub funkcje pomocnicze, dopiero od marca ten 48-latek debiutuje (!) w samodzielnej pracy - przyjęli go do czwartoligowego podmiejskiego Egaleo.

Praca z dziećmi nie uwłacza, w Polsce wręcz brakuje starych mistrzów w roli nauczycieli. Jeśli jednak obcy nikomu nie pozwalają kierować prawdziwą, dorosłą szatnią, to gdzieś mamy fundamentalną skazę, której odkrycie i pozbycie się może pchnąć nasz futbol do przodu. Dlaczego nasi mogą polecenia tylko wykonywać, a nie wydawać? Wszystkim nie staje charyzmy? Przebojowości? Twardości charakteru? Przecież językami mówią, odmienną kulturę i mentalność jako piłkarze poznają, stosunki nawiązują, czasami zostają na obczyźnie całe życie... Na czym polega to mentalne kalectwo?

Gdybyśmy zanurkowali głębiej w historii, zmarkotnielibyśmy od wspomnień o pozawodniczych losach gigantów formatu Bońka czy Lubańskiego, chwalebne wyjątki odnaleźlibyśmy tylko w osobach Jacka Gmocha oraz Kazimierza Górskiego. Jak jednak ich greckie posady porównywać do CV Serba Radomira Anticia, który prowadził i Barcelonę, i Real Madryt? Jak porównywać ich dorobek z dorobkiem rumuńskiego Węgra Stefana Kovácsa, który odziedziczył amsterdamski futbol totalny i zdobywał z Ajaksem Puchary Europy? Z Austriakiem Ernstem Happelem, który najcenniejszy tytuł zdobywał z Feyenoordem Rotterdam i hamburskim SV? Z Chorwatem Tomislavem Iviciem, który z zagranicznymi klubami uzbierał 15 trofeów?

Dziś Polacy na scenie międzynarodowej są niemal niewidzialni. Na naszym kontynencie przygarnia ich jedynie wygwizdowo - Jerzy Engel czy Janusz Wójcik pracowali w lidze cypryjskiej dopóty, dopóki się nie rozwinęła, incydenciku Michała Probierza w Salonikach ocenić nie sposób, trwał mgnienie oka. Inni dochrapują się co najwyżej angażu na Dalekim Wschodzie (choć Bahrajn ośmielił się swego czasu odrzucić kandydaturę chcącego zmodernizować jego futbol Wójcika!), Ameryce Północnej, Afryce (Henryk Kasperczak, zasłużony tam znaczniej niż we Francji).

Na tym ostatnim kontynencie raz z powodu rodaka pękałem z dumy. W przeddzień finału mundialu w RPA dziennikarz na widok mojej akredytacji zaczął na wysokich decybelach sławić Wojciecha Łazarka. - Ależ to był trener! Najlepszy selekcjoner reprezentacji, jakiego mieliśmy! Zebrał do kadry wszystkich czołowych graczy! Następcy wystarczyło tylko kontynuować jego dzieło! - krzyczał. Zrobiło mi się tak ciepło na sercu, że zapomniałem zapytać, czy w Sudanie też Łazarka nazywali pieszczotliwie "Baryłą".

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.