Michał Listkiewicz: Lato nie przetrwa

W Kijowie pojawiła się plotka, że Grzegorz składa dymisję. Zawrzało, jakby ktoś włożył kij w mrowisko. Jedni poszli do pokoju spiskować, co dalej. Inni do baru wypić zdrowie swojego kandydata na nowego szefa związku - opowiada Sport.pl były prezes PZPN, a obecnie działacz FIFA Michał Listkiewicz.

Sport.pl w mocno nieoficjalnej wersji... Polub nas na Facebooku ?

Za rok wybory w PZPN. Listkiewicz rządził nim od 1999 roku do 2008. W kolejnych wyborach, które wygrał Grzegorz Lato, nie kandydował.

Robert Błoński: Chce pan wrócić do związku?

Michał Listkiewicz: Tak, ale już nie jako prezes. Nadawałbym się na wiceprezesa albo koordynatora ds. zagranicznych. Zobaczymy, czy dostanę propozycję. Nie jestem delegatem i nie będę głosował. Ale wciąż cieszę się sympatią kolegów z wojewódzkich związków i klubów. Potwierdza to prawdę, że pracę człowieka docenia się, dopiero gdy odejdzie. Dobrze, że w moim przypadku nie stało się to dopiero po śmierci. Politycy, ludzie piłki czy nawet koledzy z poprzedniego zarządu, którzy wtedy wyzywali mnie, dziś tęsknią. Pół roku przed ostatnimi wyborami trzy osoby z zarządu PZPN namawiały mnie w restauracji, żebym prośbę o dymisję napisał na serwetce. Tłumaczyli: "Odejdź, tobie będzie lżej, a związek pozbędzie się garbu". Powiedziałem, że będę prezesem do ostatniego dnia kadencji. Grzegorza też namawiam, żeby rządził do końca. Odejście w trakcie kadencji to moim zdaniem dezercja.

Jak pan ocenia rządy prezesa Lato?

- W każdej prezesurze można znaleźć mocne i słabe punkty.

To proszę wymienić mocne punkty.

- Jest bardziej odporny na ciosy niż ja. Mniej go bolą, prze do przodu, nie zważając na nic. Ale na dłuższą metę nie jest to dobre. Związek nie jest po to, by trwać. Ma służyć piłkarzom, sędziom, trenerom i kibicom. Prawdziwi fani to część środowiska, tak jak widownia teatralna. Aktor mający grać do pustych krzeseł, załamie się i zmieni zawód. Grzegorz to porządny człowiek, swój chłop. Decydując się na prezesurę, nie wiedział chyba, co go czeka. Myślał, że będzie jak w latach 70. Zderzenie z totalną krytyką, biznesem i prawem okazało się bolesne.

Przerosło go?

- Tak jak mnie haniebna sprawa korupcyjna. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jej skali. Ona była kamieniem młyńskim, który pociągnął mnie na dno. Grzesiek ma u szyi więcej kamieni. Za dużo miał wpadek, choć rządzi w łatwiejszych czasach. Presja polityków jest mniejsza, nie wiem, czy w Polsce jest jakaś służba kontrolna, której za moich czasów nie odwiedziła PZPN. Nawet sanepid sprawdzał, czy w kuchni jest czysto. Dziś PZPN ma więcej spokoju.

Uważam, że prezes Lato nie ma żadnych szans na reelekcję.

- Jego szansą jest spektakularny sukces na Euro. Ma chyba choć trochę instynktu samozachowawczego i zdaje sobie sprawę, że jeśli nie wyjdziemy z grupy, to nie powinien kandydować. Awans to też może być za mało. Gazety napiszą "cieszmy się, wykorzystaliśmy szansę od losu". Nadzieję może dać półfinał, w Polsce prezesa ocenia się po wynikach reprezentacji.

Moim zdaniem Grzegorz Lato nie ma najmniejszych szans bez względu na wszystko. Stracił poparcie nawet najbliższych współpracowników zarządu. Nie chcą go już nawet ci, którzy go wybrali.

- Przed grudniowym losowaniem grup Euro 2012 w hotelu w Kijowie jeden z działaczy - blisko związanych z Grześkiem - puścił plotkę, że prezes składa dymisję. Nasza delegacja wyglądała, jakby ktoś włożył kij w mrowisko i porządnie nim zakręcił. Paru działaczy pojechało do pokoju naradzać się, co dalej. Inni poszli do baru pić zdrowie kandydata. Zrobiło mi się żal Grześka. Mówił: "Patrz, Michał, 15 osób w zarządzie, a grup interesu przynajmniej pięć". Nielojalność jest najgorsza. Nie zdawał sobie sprawy, jaką machiną jest PZPN, ile osób będzie go szarpać za rękaw i mówić: "Pomóż, załatw". W tym się pogubił.

Kiedy ja byłem prezesem, zarząd był dwa razy liczniejszy, ale zwarty. Nielojalnych było trzech. Gdy zawiesił nas minister Tomasz Lipiec i w związku siedział kurator, spotykaliśmy się - jak wtedy mówiłem - na uchodźstwie czyli w wojskowym kasynie na tyłach stadionu Legii. Prezes mazowieckiego związku Zdzisław Łazarczyk załatwiał zupę, mielonego i kompot po cenach wojskowych, a my obradowaliśmy.

Dzisiejszy PZPN wydaje się hermetyczny. To, że zamknął okna i nie widzi ludzi na ulicy, nie znaczy, że ich tam nie ma.

Czy środowisko jest gotowe na radykalne zmiany?

- Jeśli na Euro nie wyjdziemy z grupy, to będzie dramat całego naszego futbolu. Atmosfera stanie się podła, odwrócą się sponsorzy i kibice. Ich nie da się zmanipulować. Swoje poglądy wyrażają nogami i portfelem. Na listopadowym meczu z Węgrami w Poznaniu było pusto.

Z koszulek zniknął orzeł, a od Piotra Gołosa, dyrektora PZPN ds. marketingu, usłyszeli, że "im szybciej się do tego przyzwyczają, tym dla nich lepiej".

- Źle to zostało rozegrane. Dyrektor Gołos mówił, że logo się podobało. Ale komu? Przekonywano przekonanych. Kibiców zlekceważono. Ich tak naprawdę nikt nie spytał o zdanie. Gdy fala protestu rosła, Grzegorz Lato powinien powiedzieć: "Jako prezes decyduję, że z Włochami i Węgrami gramy z orłem! Panie z igłą i nitką proszę, niech przyszywają orzełki nawet całą noc. Potem wszystko odkręcimy prawnie". Wiele by zyskał. Obudził się, gdy było za późno. Pan Gołos to świetny menedżer, ale korporacyjny. Związek zawsze będzie stowarzyszeniem łączącym sport amatorski z zawodowym. To nie jest tylko biznes.

Kibice przestali dopingować reprezentację.

- Na mundialu w Niemczech w 2006 roku najbardziej wzruszony byłem podczas trzeciego meczu z Kostaryką. Po dwóch porażkach graliśmy tylko o honor. Trener Paweł Janas dostał gwizdy, Listkiewicz też. Później kibice zaśpiewali stałą przyśpiewkę o PZPN, ale dalej fantastycznie dopingowali drużynę. Dziś jest cisza. Nie ma co tłumaczyć, że gramy tylko mecze towarzyskie. Kiedyś też graliśmy o nic, ale na trybunach było głośno.

Po niemieckim mundialu atmosfera wokół kadry i trenera Janasa zrobiła się podła. Zatrudnił pan Leo Beenhakkera i znaleźli się sponsorzy, a kibice dalej wspierali zespół.

- To była ucieczka do przodu. Najgorsze, gdybyśmy trwali w marazmie. Wydaje mi się, że mimo grubej skóry Grzegorz jest już mocno zmęczony krytyką. Wytrzymał lata, ja prawie dziesięć.

Którego kandydata pan poprze?

- Uważam, że czas na osobę z zewnątrz, autorytet ogólny, a nie byłego piłkarza, działacza, trenera czy sędziego. Podoba mi się model węgierski. Premier Orbán zrobił porządek w federacji. Działaczom powiedział, że albo postąpią tak, jak on chce, albo dalej będą tkwić w swoim bagnie. Tyle że wtedy nie dostaną ani jednego państwowego grosza i będą nieustannie nękani i gnębieni, nawet za przejście na czerwonym świetle.

Ulegli. Prezesem został Sandor Csanyi, szef największego węgierskiego banku. Zarząd zmniejszono do siedmiu osób. Ze środowiska piłkarskiego są w nim tylko były piłkarz Tibor Nyilasi oraz Sandor Berzi, działacz znany nawet w UEFA. Poza nim tworzą go m.in. prezes Węgierskiej Akademii Nauk, finansista, prawnik, szef Głównego Urzędu Statystycznego. Zapewniają związkowi pieniądze, stabilność prawną i pozycję polityczną. Znaleźli się sponsorzy. Wprowadzono przepisy, że osoby inwestujące w sport młodzieżowy albo infrastrukturę mogą odpisać 70 proc. podatku.

Dla mnie kandydatem numer jeden na prezesa jest Jan Krzysztof Bielecki. Bardzo go szanuję, on autentycznie kocha piłkę, emocjonuje się nią. Musimy spróbować, żeby prezesem został człowiek z innej bajki. Marzy mi się, żeby na posiedzenie komisji sejmowej nowy prezes PZPN jechał jako partner, a nie wezwany na ósmą rano petent.

Wątpię, by premier Bielecki chciał kandydować.

- Trzy lata temu nie chciał. Mam nadzieję, że teraz zmienił zdanie.

Jerzy Dudek?

- To też jest opcja, taka osobowość jak on czy Marek Koźmiński przydałaby się w związku. Jurek to wielka postać, ma ciepły wizerunek, udziela się charytatywnie, lubią go kibice. W 1999 roku sprzymierzyło się trzech ludzi. Zbyszek Boniek i Gienio Kolator powiedzieli: "Michał, ty będziesz prezesem, najlepiej się do tego nadajesz". Jeśli teraz też będą ludzie gotowi poświęcić swoje ambicje, stworzą poważną siłę. Wzajemne kłótnie ich osłabią.

Dużo będzie kandydatów?

- Więcej niż ostatnio, kiedy było trzech. Jacek Masiota z obecnego zarządu już zapowiedział, że startuje. Ale dla mnie to prawnik korporacyjny.

Zbigniew Boniek?

- Wiele mu zawdzięczam, postawiliśmy związek na nogi. Ale ma cechę, która jednocześnie jest zaletą i wadą. Nie umie mówić tego, co ludzie chcą usłyszeć. Wali prosto z mostu. Musiałby zmienić swój sposób rozmowy ze środowiskiem i chyba zmierza w tym kierunku.

Przez te trzy lata czuł się pan odsunięty na margines?

- Trochę tak. Jestem doradcą Adama Olkowicza, dyrektora turnieju Euro 2012. Ale tę funkcję można wykonywać z domu. W PZPN działam symbolicznie w komisji zagranicznej oraz w zacnym gronie Rady Fundacji Piłkarstwa Polskiego. Pomocną rękę podała mi UEFA i FIFA. Wykorzystują mnie maksymalnie. Żona obliczyła, że w mijającym roku z uwagi na obowiązki zagraniczne nie było mnie w domu przez sześć miesięcy. Wcześniej pracowałem w komisji sędziowskiej i europejskich pucharów. Teraz trafiłem do prestiżowej komisji stadion security. Kieruje nią mój przyjaciel, były prezes federacji słowackiej, a jego zastępcą jest prezes federacji ukraińskiej z którym wywalczyliśmy o Euro 2012. Mam też pensję jako doradca Euro i z tego żyję. Jak trzeba, dokładam z oszczędności. Nie mam zresztą wygórowanych oczekiwań, ostatnio nawet zamieniłem skodę octavię na yeti. Większą oddałem synowi.

To co dobrego dla polskiej piłki zrobił Grzegorz Lato przez trzy lata bycia prezesem PZPN?

- No comments.

Nasze miejsce w rankingach. Które polskie drużyny awansowały?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.