Rafał Stec: Teraz młodzi

Nie co się łudzić - liga będzie słaba, bo taka być musi. Pozostaje tylko wiara, wcale nie irracjonalna, że już tej jesieni może ją podbić przyszły gwiazdor formatu Zbigniewa Bońka. I nadzieja, już bardziej irracjonalna, że ktoś da mu na to szansę.

Gdyby przyznawano Nagrody Nobla w dziedzinie marketingu, byłby jeden gwarantowany sposób na jej zdobycie - wypromowanie polskiej ligi piłkarskiej. Tak, by na stadionach wreszcie pojawiły się tłumy, by ludzie uwierzyli, że są świadkami wydarzeń niezwykłych i oglądali mecze z zapartym tchem, by nieznajomość składu Legii czy Wisły była w złym guście, by za prawa do transmisji telewizje przebijały się wielomilionowymi ofertami, a szlagiery miały oglądalność porównywalną do "Klanu". Szwedzka akademia rozszerzenia listy nagród nawet nie rozważa, jednak spece od rynkowego wizerunku nie mają czego żałować, bo sposobu na polską ligę nie znalazł nikt. I nie zanosi się, by ktokolwiek do tego epokowego odkrycia się zbliżał.

Nikogo już tu nie ma

Rodzima ekstraklasa to produkt marny. Co kolejkę huczy od plotek o handel punktami, stadiony się rozlatują, piłkarze są słabi, trenerzy chyba też, bo wystarczyło ściągnąć dwóch bliżej nieznanych fachowców z zagranicy (Liczka, Okuka), by zrobili furorę. Prezesów podejrzewa się o wszystko, tylko nie o dbanie o dobro klubu. No i rozjemcy z PZPN ośmieszają się zawsze, gdy muszą rozwiązać jakiś problem. Historię barażu Szczakowianki z Radomskiem jakby żywcem wyciągnięto z teatru absurdu. Mogło się okazać, że piłkarze, którzy podpisali kontrakty z klubem pierwszoligowym, jesienią wylądują w drugiej lidze. Niedoszły drugoligowiec próbował, przy pełnej aprobacie PZPN, ściągnąć na jeden mecz zawodników już sprzedanych. Były drugoligowiec walczyłby o awans z zawodnikami, których nigdy by nie pozyskał, gdyby wcześniej awansu nie wywalczył. A wszystko dlatego, że wiadomo, iż ktoś złamał przepisy, tylko nie wiadomo, czy rzeczywiście złamał. Gdyby wymyślił to Mrożek, ludzie pukaliby się w czoła, twierdząc, że groteska groteską, ale tym razem grubo przesadził.

Krytyka naszej futbolowej rzeczywistości traci jednak powoli sens, narażając na zarzut torturowania konającego lub, co gorsza, pójścia na łatwiznę. To oczywiste, że liga z roku na rok jest słabsza - i to nie tylko względnie, czyli w stosunku do najsilniejszych i najbogatszych (od Anglii po Włochy), ale i bezwzględnie, czyli biorąc pod uwagę liczbę graczy zasługujących na to, by z kopania piłki wyżyć. I to nie dlatego, że poziom szkolenia spada, kolejne pokolenia są coraz mniej utalentowane, a kluby schodzą na psy. Także, a może przede wszystkim dlatego, że w 1995 roku piłkarska encyklopedia Fuji wymieniała blisko 150 Polaków występujących w ligach zagranicznych, a pięć lat później owa lista zwiększyła się dwukrotnie. Nasi rodacy biegają nie tylko po boiskach silnych piłkarsko Niemiec czy przeciętnej Belgii, ale nawet w słabiutkich ligach Luksemburga, Finlandii, Szwecji czy... Kataru. Exodus nie tylko trwa, ale się rozwija. Coraz więcej coraz młodszych decyduje się na wyjazd, także za zachętą rodziców, którzy dawno stracili złudzenia, że sukces można osiągnąć także nad Wisłą. Wracają tylko przegrani.

Geniusz czeka

Najlepsi grają zatem za granicą. To głównie oni dowiedli w Korei, że liczyć na nich trudno. Przekonaliśmy się ostatecznie, że nie są ani gwiazdami (poza Jerzym Dudkiem), ani nawet kandydatami na gwiazdy. Kręgosłup reprezentacji stanowili piłkarze doświadczeni, którzy wiele lepsi nie będą. Nawet teoretycznie rozwojowego Emmanuela Olisadebe, u stóp którego widzieliśmy cały futbolowy świat, nie chcą ani potentaci, o czym fantazjował jego agent, ani nawet główny kandydat do spadku z Premier League Birmingham City. Choć nikt nie jest w mocy objąć całego stanu posiadania polskiego piłkarstwa, trudno też uwierzyć, byśmy przeoczyli jakiegoś geniusza w mniej popularnej lidze zagranicznej. Gwiazd więc nie ma, a bez nich futbol jest przecież jak zupka Knorra bez wrzątku - nie przełkną tego nawet najmniej wybredni.

Gdzie zatem szukać następców Bońka?

W Polsce. I u nas muszą rodzić się nieprzeciętne talenty. Wciąż najwięcej dzieciaków piłkę kopie, a nie wrzuca ją do kosza lub przebija przez siatkę, więc jeśli świat ufa rachunkowi prawdopodobieństwa, wśród nich muszą się zdarzać wyjątkowo zdolni. Zapewne jest ich mniej niż w Skandynawii, gdzie małolaty codziennie chodzą na lekcje wf. i ćwiczą w czystych salach, a nie szkolnych korytarzach. Mniej niż w Hiszpanii czy Turcji, gdzie futbol to narodowy narkotyk. Mniej niż w slumsach Rio de Janeiro, gdzie nie słyszano o konsolach Playstation i będąc kilkuletnim brzdącem, można tylko uganiać się za futbolówką. Nawet mniej niż w Czechach, gdzie istnieje system wyławiania malców ze smykałką do futbolu. Jacyś geniusze muszą jednak biegać i po naszych podwórkach. A może nawet nieśmiało wdzierają się na zaplecza pierwszoligowców.

Wiara w to nie musi być rozpaczliwą próbą szukania jakiegokolwiek punktu zaczepienia pozwalającego z nadzieją obserwować ligowe zmagania. Na graczy wybitnych nie można jednak czekać bezczynnie. Jeśli przed startem sezonu szaleństwem jest spodziewać się wielkich emocji i wysokiego poziomu, miejmy oczekiwania, o których zaspokojeniu da się myśleć realnie. By tak się stało, musi "tylko" coś drgnąć w mentalności trenerów, którzy skazują młodych na długoletni niebyt, przyklejając do nich etykietkę "piłkarzy perspektywicznych". Swoiście pojmowaną - jest zdolny, ma czas, na razie niech grają inni (starsi).

Kiedy w minionym sezonie pisaliśmy o braku jakiegokolwiek pomysłu polskich klubów na wyszukiwanie talentów, przy okazji wyliczyliśmy, że w jednej kolejce szkoleniowcy wypuszczają na boiska ekstraklasy ledwie czterech-pięciu piłkarzy poniżej 21. roku życia. Roi się za to od obcokrajowców, często wiekowych, którzy urozmaicają składy, czasem strzelą gola, ale poziomu ligi na pewno nie podnoszą. Aleksandar Vuković trafiający do wszystkich możliwych jedenastek sezonu tylko uświadamia tę regułę.

Wiem, że futbol w polskim wydaniu może zakurzyć brylant lśniący najpiękniejszym blaskiem. Ale wiem też, że prawdziwy geniusz poradzi sobie z miernotami. Niech tylko trenerzy dadzą mu cień szansy, niech namawiają ich do tego prezesi. I jedni, i drudzy niech myślą dalej niż trzy kolejki wprzód. I nie zżymają się, jeśli junior po minięciu dwóch rywali będzie chciał minąć trzeciego. Solistę z zamiłowania można zdyscyplinować. Byle nie za szybko. Wyrobnika bez fantazji i iskry bożej dryblingu nie nauczysz. Tych ostatnich mamy w bród. Wizjonerów musimy desperacko szukać, jeśli marzymy, że polski futbol kiedykolwiek odzyska wielkość.

Nadzieja

Stawiając na młodych, nie można nic stracić. Jeśli zgadzamy się, że ligę tworzą głównie przeciętni kopacze, a z tą tezą nie polemizuje już nikt chcący uchodzić za rozsądnego, ryzyko promowania juniorów spada. A nuż się uda? Zyskać można wiele. Satysfakcję, że odkryło się nieprzeciętny talent. Wdzięczność selekcjonera. Zbigniew Boniek narzeka, że proces przechodzenia z juniora do seniora trwa w Polsce zbyt długo. Czy jednak może być inaczej, jeśli nawet najzdolniejsi nie dostają szans? Paweł Brożek zabłysnął wiosną 2001 roku. Wydawało się, że będzie objawieniem, tymczasem jesienią tego samego roku zniknął gdzieś w drugiej lidze.

Kiedy podczas mundialu pewien włoski dziennikarz prosił mnie o telefon, zapowiadając, że zadzwoni po informacje, kiedy Milan lub Inter będzie interesował się pozyskaniem zdolnego, młodego polskiego piłkarza, przyprawiony smutkiem sceptycyzm, że kiedykolwiek wykręci mój numer, próbowałem ukryć się za parawanem kpin. - Ty chyba nie znasz się na piłce - usłyszałem. - Do Serie A trafiają piłkarze z kilkudziesięciu krajów, także takich, gdzie są mniejsze tradycje i gorsze warunki rozwoju niż u was. Nie trać nadziei. Albo przestań interesować się futbolem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.