Portret Mariana Dziurowicza - reportaż Pawła Czado, Tomasza Toszy z 1998 roku

?Gazeta Wyborcza". 26.09.1998. - Mnie nikt w życiu nie mógł nic nakazać. Taki mam charakter, taki mam kręgosłup i jedną twarz - mówi Marian Dziurowicz.

Portret Mariana Dziurowicza - reportaż Pawła Czado, Tomasza Toszy z 1998 roku

"Gazeta Wyborcza". 26.09.1998. - Mnie nikt w życiu nie mógł nic nakazać. Taki mam charakter, taki mam kręgosłup i jedną twarz - mówi Marian Dziurowicz.

W sierpniu, na posiedzeniu prezydium PZPN, kilka dni po tym, jak 12 klubów ligowych zażądało odsunięcia prezesa, jeden z działaczy zaproponował, by wotum nieufności przegłosować na kartkach. Żeby było tajnie.

- Nie. Żadnych kartek - powiedział wtedy Dziurowicz. - Chcę każdemu z was spojrzeć głęboko w oczy, gdy będziecie oceniać moją pracę.

W jawnym głosowaniu trzech działaczy PZPN było przeciw prezesowi. 24 nie śmiało go nie poprzeć.

- Kiedy prezes wchodził do szatni, wszyscy zamierali: co powie? Opier... czy pochwali? - opowiada były piłkarz GKS Katowice, którego to klubu Dziurowicz był prezesem od 1989 roku do momentu objęcia funkcji prezesa PZPN w 1995 r.

- Na widok ojca ludzie zachowują się irracjonalnie: mieszają się, nie wiedzą co powiedzieć - opowiada Piotr Dziurowicz, syn prezesa, 22-letni student prawa.

- Boją się go. Jedno jego spojrzenie, grymas i zaczynają mówić dyszkantem. A przecież ten facet nie osiągnął niczego wielkiego, jego klub nie zdobył nawet mistrzostwa Polski - twierdzi jeden z działaczy piłkarskich.

GKS Dziurowicza był czterokrotnym wicemistrzem Polski, trzy razy zdobywał Puchar Polski, dziesięć lat z rzędu grał w europejskich pucharach. Teraz przeżywa kryzys.

- Mam przed oczami taką scenkę: idzie, wokół niego działacze, obskakują go jak pieski. Prawdziwy magnat ze swoim dworem - mówi z przekąsem znany dziennikarz sportowy.

Zwolennicy prezesa powołują się z kolei na pustą kasę związku, gdy zaczynał rządzić, i pełną - dziś. Nawet ostatni awans polskiej reprezentacji pod wodzą nowego trenera Janusza Wójcika z 60. na 34. miejsce w rankingu narodowych drużyn świata, to ich zdaniem argument na rzecz Dziurowicza.

- To człowiek sukcesu - uważa Stanisław Płoskoń, prezes Górnika Zabrze. - Pracoholik i profesjonalista. Podziwiam go za siłę charakteru.

Pewny jest tylko samochód

Maciej Biega, nieżyjący już znany dziennikarz sportowy, nadał mu pseudonim "Magnat". Biega uważał, że już wtedy, jako wiceprezes PZPN odpowiedzialny za sprawy finansowe, Marian Dziurowicz rządził z Katowic polską piłką.

Wyniosły, oschły, nie pozwala przerywać, czasami podnosi głos. Cała Polska usłyszała w dzienniku TVN, jak powiedział do dziennikarzy: "Panowie, k..., dajcie odpocząć".

Dziennikarze pisali o nim często rzeczy nie do końca sprawdzone. Że jest doktorem chemii (doktorem jest, ale nie chemii). Że należał do PZPR, a gdy zmieniły się czasy, kazał poświęcić stadion GKS (w partii był, ale stadionu nigdy nie święcono). Że był etatowym sekretarzem komitetu miejskiego partii (nie był). Że ma wymurowany grobowiec na cmentarzu (nie ma). Że ma dom w Ustroniu (ma dom letniskowy w Wiśle). Że ma wynajęty stały apartament w warszawskim Grand Hotelu (nie apartament i nie "na stałe", lecz podczas pobytu w stolicy). Tylko co do marki samochodu panuje wśród dziennikarzy zgoda: wiśniowy peugeot 406 z klimatyzacją.

- Podczas wyborów prezesa PZPN w 1995 r. Marian nie zaprezentował programu, tylko opieprzył wszystkich - śmieje się Jerzy Gęsikowski, kolega Dziurowicza jeszcze z podstawówki, dziś członek Rady Nadzorczej GKS i dyrektor katowickiego oddziału PZU: - I co? Wybrali go w pierwszej turze.

Od tego czasu związek nazywany jest "Dziurolandem".

- Dziurowiczowi wydaje się, że PZPN to spółka akcyjna, w której ma 100 proc. akcji - mówi Zbigniew Boniek. - Chce sprawować władzę za wszelką cenę.

Działacz piłkarski z Warszawy: - Wybraliśmy go demokratycznie i w tym momencie demokracja w PZPN się skończyła. Dziurowicz nie musi krzyczeć, żeby się go słuchali. Pamiętam, jak pierwszego dnia po wyborach, już jako prezes PZPN, pojawił się w siedzibie związku w Alejach Ujazdowskich. Była punkt ósma. "Od której się tu pracuje?" - zapytał jakiegoś pracownika, który plątał się po pustym budynku. "Od ósmej do 16". Następnego dnia o ósmej byli wszyscy.

- Nikt w PZPN nie powie mu "nie", choć w prywatnych rozmowach ludzie twierdzą co innego - uważa Zbigniew Boniek. - Ci ludzie bez PZPN nie mieliby się gdzie podziać. On daje im zarobić. Jeżdżą na mecze ligowe jako delegaci, a dieta wynosi 750 zł za mecz. Taki delegat jedzie na mecze pięć razy w miesiącu.

- Dziurowicz stworzył wokół siebie tłum popleczników - dodaje Andrzej Grajewski, prezes Lecha Poznań, zawieszony przez prezydium PZPN za krytykowanie prezesa. - Oni u niego piją darmową wódkę. Jak podczas zeszłorocznych meczów reprezentacji w Mołdawii i Gruzji. Zawodnicy mi mówili, że "ekipa" przez tydzień nie trzeźwiała.

Minister Jacek Dębski, szef Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki, twierdzi, że Dziurowiczem powinien zająć się prokurator. Kontrolerzy UKFiT chcą w PZPN wyjaśnić wątpliwości związane z transmisjami telewizyjnymi czy zerwanym kontraktem z Pumą. Urząd Kontroli Skarbowej sprawdza, czy związek prawidłowo płaci podatki. NIK kontroluje, czy Związek działa zgodnie z prawem. Wyników kontroli jeszcze nie ma.

Błąd prawników

Dębski jednak nie złożył jeszcze żadnego doniesienia do prokuratury. Na razie Dziurowicz wygrywa z UKFiT kolejne sprawy w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Pierwszą, w której NSA uznał, że PZPN jest stroną, a nie podmiotem kontroli UKFiT. Drugą, w której NSA unieważnił decyzję Dębskiego w sprawie transferów piłkarza Widzewa Mirosława Szymkowiaka. Wkrótce NSA rozstrzygnie, czy Dębski, zawieszając prezydium PZPN, działał zgodnie z prawem.

W 1994 roku Dziurowicz, jako wiceprezes PZPN, podpisał umowę sponsorską z niemieckim producentem sprzętu sportowego Puma. Za pół miliona marek rocznie polska reprezentacja miała występować w strojach Pumy.

Gdy Dziurowicz został prezesem, do PZPN zgłosiła się firma Nike. Amerykanie dawali dwa miliony dolarów rocznie: gotówką i w sprzęcie za to, że nasi piłkarze założą ich buty, spodenki, koszulki. Dziurowicz zapytał prawników, czy można zerwać umowę z Pumą. Stwierdzili, że tak: bo wyroby były złej jakości i nie przestrzegano terminów dostaw.

Jednak prawnicy popełnili błąd. Puma zaskarżyła PZPN i wygrała w niemieckim sądzie. Związek musi zapłacić jej prawie milion marek odszkodowania plus drugie tyle odsetek.

Wiosną prezes PZPN pojechał do Niemiec, by załagodzić spór z Pumą. Rozmowy nic nie dały. Dziś Puma gotowa jest na ugodę, ale nie z Dziurowiczem.

Gazety sportowe pisały, że umowa została zerwana, bo starszy z synów Dziurowicza Marek miał zostać dealerem sprzętu sportowego Nike. Przedstawiciele Nike oficjalnie zaprzeczyli.

- Dlaczego żaden z dziennikarzy nie chciał ze mną rozmawiać? - wita nas Dziurowicz junior, 23-letni student Akademii Ekonomicznej. - Nigdy nie miałem zamiaru być handlarzem. Mam większe ambicje - mówi. Młody Dziurowicz zajmuje się informatyką. Wraz z kilkoma przyjaciółmi z Akademii Ekonomicznej prowadzi firmę Pronetix, która sprzedaje usługi internetowe.

To właśnie tę firmę znaleźli kontrolerzy katowickiego wojewody w piwnicach siedziby śląskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, którego szefem jest Dziurowicz. Dziurowicz senior wręcz przechwalał się, że dzięki temu śląski OZPN jest jako pierwszy w Polsce podłączony do Internetu. Kontrolerzy jednak zwrócili uwagę na zawarty w umowie bardzo długi - bo aż roczny - termin wypowiedzenia najmu.

Niewidzialny biznesmen

Dziurowiczowi zarzucono, że manipuluje prawami transmisji telewizyjnych, szczególnie meczów reprezentacji w eliminacjach do mistrzostw Europy 2000. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy PZPN sprzedawał prawa do transmisji szwajcarskiej VH Sportmedia AG, firma Lenhart AG z Liechtensteinu nabyła 30 procent akcji GKS Katowice. Za oboma firmami stoi ten sam człowiek - niemiecki biznesmen Wolfgang Voege. Voege miał w Niemczech kłopoty ze służbami skarbowymi, spędził z tego powodu kilkanaście dni w areszcie.

- Być może warunkiem wykupienia praw do transmisji było nabycie akcji GKS - podejrzewa znany dziennikarz sportowy.

Dziurowicz twierdzi jednak, że nigdy nie widział Voegego, kontaktował się tylko z przedstawcielami firmy, a decyzję o sprzedaży praw telewizyjnych podejmował wraz z prezydium związku.

Ostatecznie od VH Sportmedia AG prawa transmisji odkupiła renomowana niemiecka firma UFA wchodząca w skład koncernu Bertelsmanna.

Ryszard Niemiec, były członek prezydium zarządu PZPN, redaktor naczelny "Gazety Krakowskiej" i szef krakowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, twierdzi, że Dziurowicz jest jednym z nielicznych działaczy, którzy sprawdzili się na przełomie lat 80. i 90., gdy klubom ciężko było związać koniec z końcem. - Obowiązywała wtedy zasada: co nie jest zabronione, jest dozwolone - mówi.

- Czasem stosuje brutalne metody: potrafi huknąć, po prostu opieprzyć. Sam tego kilkakrotnie doświadczyłem - twierdzi sędzia Michał Listkiewicz, sekretarz PZPN. - Nigdy jednak nie jest tak, że upatrzy sobie człowieka i go niszczy. Rano wybuchnie, a po południu przechodzi nad tym do porządku dziennego.

W wywiadzie dla "Gazety" Michał Listkiewicz powiedział, że Dziurowicz zachowuje się jak zazdrosna żona, podejrzewając współpracowników o nielojalność: - Ma bardzo ograniczone zaufanie do ludzi i daje im to odczuć. Podejrzewa ludzi o rzeczy, które nie mają miejsca. Kiedy na imprezach sportowych spotkałem się kilkakrotnie z ministrem Dębskim, on zinterpretował to jako działanie za jego plecami, a tak nie było.

Ryszard Niemiec: - Chce wszystkiego sam doglądnąć.

Michał Listkiewicz: - Ten styl pracy go męczy, bo nikt sam nie byłby w stanie dać sobie rady z takim ogromem spraw. Zajmuje się nawet takimi rzeczami jak godziny przelotu samolotem reprezentacji, a przecież tym mógłby się zająć szeregowy pracownik PZPN.

Cel: powiększyć rodzinę

- Wychowywała nas mama - opowiada syn Dziurowicza Piotr.

To ona opowiadała bajki przed zaśnięciem, chodziła na wywiadówki.

Kiedy Barbara i Marian się poznali, on miał 36 lat, ona 28. Była jego drugą żoną. - Pobraliśmy się szybko. Cel był jeden: założenie rodziny i jej powiększenie - mówi Marian Dziurowicz.

Barbara Dziurowicz zmarła w grudniu ubiegłego roku.

Dom Dziurowiczów to brzydka pudełkowa willa z początku lat 70. Nad marmurowym kominkiem mała kolekcja białej broni: górnicze szpady i kordziki, zdobione szable, gruzińskie jatagany - prezenty od działaczy piłkarskich.

Dom urządziła żona. Żona też kupowała mu garnitury, dobierała krawaty. Dopóki żyła, dom był pełen gości, teraz opustoszał.

Gdy pyta się o przyjaciół ojca, synowie wymieniają jedynie Jerzego Gęsikowskiego, prezesa katowickiego oddziału PZU, z którym zna się od pół wieku. - Jestem tylko starym, dobrym znajomym - zastrzega się Gęsikowski.

Krąg znajomych prezesa to ludzie związani z górnictwem i sportem.

Dziurowicz pochodzi z chłopskiej rodziny. Według szkolnych dokumentów ojciec Czesław był furmanem. Ale wuj Bogdan Kiełb został infułatem sosnowieckim, wikariuszem generalnym diecezji kieleckiej. Rodzina mieszkała przy ulicy Pustej w Pogoni, najstarszej dzielnicy Sosnowca. Na parterze kamienicy Dziurowiczów jest dziś apteka i monopolowy.

Jego matka umarła jeszcze przed wojną. W 1941 r., gdy Marian miał niecałe sześć lat, gestapo aresztowało ojca. Ktoś doniósł, że ukrywa żydowskie dzieci. Macocha nie chciała opiekować się Marianem i jego młodszym bratem Witoldem. Marian zarabiał na jedzenie, wykupując folksdojczom kartki żywnościowe. O 5 rano stawał w kolejkach. Potem Witolda wzięła do siebie ciotka, a Mariana wuj Stanisław, nauczyciel matematyki. Ojciec nie wrócił z Oświęcimia. Marian do wujka mówił czasem "tato".

Synowie Mariana Dziurowicza nie wiedzą prawie nic o dzieciństwie ojca (spierają się na przykład, czy Aleksander "Szkapa" Dziurowicz, jeden z najlepszych polskich bramkarzy lat 50., był bratem ojca). Ojciec pokazał im wprawdzie miejsca swej młodości: ulicę Pustą, stadion, szkołę, ale nie był wylewny.

Zapomniany piłkarz

- Z nauką nie miałem kłopotu - mówi Marian Dziurowicz, chociaż z arkuszy ocen, które się zachowały, wynika, że uczył się przeciętnie: większość ocen dostatecznych, bardzo dobry tylko z ćwiczeń fizycznych, dobry z muzyki. W szóstej klasie matematyk nie wystawił mu oceny końcowej - Marianowi nie szła nauka, więc przestał chodzić na lekcje. Musiał zmienić szkołę.

- Być może w jakiś dołek wpadłem, bo zbyt dużo czasu spędzałem na boisku - przyznaje beznamiętnie Dziurowicz.

Kuzynka Elżbieta opowiada: - Wyglądaliśmy przez okno. Do szkoły idzie się w prawo. Marianek szedł w lewo.

Kiedyś dostał od wujka piłkę futbolową. Bardzo się cieszył. Późnym wieczorem na Pogoni słychać było przeciągłe: "Maaarian do dooomu!".

Grał w juniorskiej drużynie Włókniarza Sosnowiec. Kontuzja łokcia przerwała mu karierę. - Byłem zauważany przez szkoleniowców - twierdzi.

- Nie wybijał się, bo nie pamiętam go jako piłkarza - mówi o nim sosnowiczanin Maurycy Wieczorek, dziś szef wydziału piłki nożnej kobiet w PZPN.

Kolega z podwórka pamięta, że Marian gotów był chodzić w ostatnich spodniach, byle tylko mieć piłeczki pingpongowe: angielskie haleksy. W tenisie stołowym był dobry - na początku lat 50. został mistrzem Śląska.

Rozczarowany działacz

Po liceum zdał na Wydział Górniczy Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Wyprowadził się z domu wuja. Gdy został inżynierem, zapisał się do PZPR.

- W tamtych czasach członkowie dozoru górniczego musieli należeć do partii - tłumaczy Dziurowicz. - W 1956 roku byłem bardzo aktywny, miałem nadzieję, że to, o czym mówi Władysław Gomułka, zmieni nasze życie na lepsze. Ale po roku wszystko wróciło do wcześniejszego stanu. Rozczarowałem się. Przyrzekłem sobie, że nigdy nie będę robić kariery politycznej.

Karierę za to zrobił w górnictwie. Przeszedł wszystkie szczeble: od sztygara zmianowego w kopalni Sosnowiec aż do dyrektora generalnego drugiego stopnia w Katowickim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego.

Wspinał się systematycznie: kiedy przepisy tego wymagały - uzupełniał wykształcenie, kiedy do awansu potrzebny był odpowiedni staż - pracował tak długo, jak trzeba.

Sztygar zmianowy stoi najniżej w hierarchii dozoru górniczego. W latach 50. zmianowi nie wyjeżdżali na powierzchnię, póki oddział nie wykonał dziennego planu.

W osiedlu byłej kopalni Sosnowiec emerytowani górnicy nie pamiętają inżyniera Dziurowicza z lat 50. - Takich jak on było wielu - opowiadają.

Zwrócił na siebie uwagę później, w latach 60., gdy był inspektorem kopalń w Zjednoczeniu. Dozór go nienawidził. - To był kawał ch..., panie redaktorze. Przypier... do wszystkiego. A jakby człowiek chciał fedrować zgodnie z przepisami, toby musiał całą dobę w kopalni siedzieć - opowiada sztygar oddziałowy z kopalni Sosnowiec. - Nie dało się go oszukać, bo znał się na robocie.

Miał swoją metodę: w pierwszym protokole wpisywał tylko kilka drobnych uwag. Kolejnym razem egzekwował wszystko, co było nie w porządku. Był bezlitosny.

Dziurowicz miał w Zjednoczeniu dwie sekretarki, jedną od spraw górniczych, drugą sportowych. Sekretarka prowadziła zeszyt. Podwładny dostawał zadanie. Dziurowicz pytał: "Ile chcesz czasu? Wpisz. Podpisz". Gdy mijał termin, sekretarka kładła mu na biurko kartkę. Wzywała pracownika. "Co z tym zadaniem? - pytał. - Jaki chcesz następny termin? Wpisz, podpisz się". Następnym razem pytał inaczej: "Gdzie chcesz iść pracować? U mnie nie masz już miejsca".

Porządki w Sile

Zabawy sylwestrowe organizowane przez Dziurowicza w gmachu związków zawodowych cieszyły się największym wzięciem w Katowicach: na kilka orkiestr, w kilku salach, z fajerwerkami i wodzirejami.

Działał w Stowarzyszeniu Inżynierów i Techników Górnictwa, wybrano go na delegata na V Kongres Związków Zawodowych w 1962 r. Wspomina, że siedział w jednej ławie z Szydlakiem i Grudniem, później członkami Biura Politycznego KC PZPR. Miał wtedy 27 lat.

- Działaczem sportowym został dzięki Romanowi Stachoniowi - wspomina Jerzy Gryt, czterokrotny mistrz Polski w zapasach, olimpijczyk z 1952 r.

Stachoń - w latach 30. członek PPS, po wojnie - PZPR, był posłem siedmiu kadencji, związkowcem i fanatycznym kibicem chorzowskiego Ruchu. Przez dziewięć lat - do śmierci w 1987 r. - był prezesem śląskiego OZPN.

Stachoń zaproponował mu prezesurę podupadłego zapaśniczego klubu Siła Mysłowice.

- Stachoń wysłał go, żeby zrobił tam porządek. W zarządzie było pijaństwo - wspomina Jerzy Gryt.

Zapaśnicy pamiętają, że w tamtych czasach Dziurowicz był inny niż teraz. - Skromny, nie narzucał się. Zapaśnicy nie daliby sobą pomiatać - wspomina Edmund Plaskowski, działacz Siły.

W Sile Dziurowicz po raz pierwszy zastosował swe metody: wprowadzić porządek (każdy wie, za co odpowiada), stworzyć warunki (wyremontować salę, znaleźć pieniądze na stypendia dla zawodników, zatrudnić dobrych trenerów), wymagać i czekać na wyniki. Zadziałało. Wkrótce Siła zaczęła seryjnie zdobywać drużynowe mistrzostwa Polski.

Dziurowicz odszedł nieoczekiwanie w 1966 r., gdy klub był na świeczniku, a talenty organizatorskie prezesa wysoko oceniane przez działaczy. Proponowano mu prezesurę Związku Zapaśniczego. Nie chciał. Poszedł na studia magisterskie, awansował w Zjednoczeniu.

Coś się popsuło między Dziurowiczem a zapaśnikami. - Byłem przy umierającym Stachoniu - opowiada Jan Adamaszek, zawodnik Siły, później trener zapaśników GKS. - Powiedział mi, że jeślibym szedł po pomoc dla klubu, to broń boże do Dziurowicza. Bo nie znajdę jej.

Byli zapaśnicy twierdzą, że poszło o to, kto ma być prezesem OZPN. - Dziurowicz był wychowankiem Stachonia, a chciał go wygryźć ze stanowiska - mówi Adamaszek.

Kiedy Siła zaczynała zdobywać mistrzowstwa, Dziurowicz rozwodził się. - Jego pierwsza żona była najpiękniejszą dziewczyną w okolicy - opowiada znajomy z tamtych czasów.

Pobrali się w 1958 r. Maria Rudzka, nauczycielka rytmiki w szkole muzycznej. Wysoka, szczupła blondynka wspomina: - Byliśmy bardzo młodzi. Przyczyną rozstania była zbyt wielka otwartość Mariana i oddanie innym ludziom kosztem życia rodzinnego. Zawsze był chętny do bezinteresownej pomocy, ktokolwiek był w potrzebie.

- Mariana nigdy nie było w domu. Ona piękna, zawsze adorowana, poczuła się zaniedbana - mówi znajomy. - Może ułożyłoby się inaczej, gdyby mieli dzieci? Mam wrażenie, że ta zadra tkwi w nim do dziś.

Sześć awansów, jeden zawał

W 1979 r. obronił doktorat pt. "Określenie szczelności oraz charakterystyk aerodynamicznych tam izolacyjnych". - Pozycja w Zjednoczeniu ułatwiała mu przygotowanie badań: robotnicy z kopalni budowali w hali tamy. Uczelni nie byłoby na to stać. Jego praca miała wysoką wartość poznawczą - mówił zmarły przed tygodniem Andrzej Frycz, prof. Politechniki Śląskiej, promotor Dziurowicza.

Do odejścia na emeryturę w 1989 r. Dziurowicz przeżył w Zjednoczeniu Węgla Kamiennego sześciu naczelnych dyrektorów. - Takich ambitnych pracusiów zazwyczaj się nie lubi. Dlatego kiedy przychodził nowy, mówiło się: "Teraz już po Dziurowiczu" - opowiada ówczesny pracownik zjednoczenia. - A ci za każdym razem go awansowali.

- Wyjątkowo wartościowy pracownik - wspomina Stefan Słupski, dyrektor naczelny od połowy lat 70. do 1980 r. Słupski zrobił Dziurowicza swoim zastępcą. Do spraw górniczych dołożył mu pracownicze: obozy, kolonie, transport, mieszkania, sport. - Nie skarżył się, że ma za dużo obowiązków - mówi o Dziurowiczu. - Dużo wymagał od siebie, więc dużo wymagał od podwładnych. Był fanatykiem piłki. Na meczu miał zawał.

Przed gabinetem Dziurowicza ustawiały się kolejki petentów. Mógł załatwić miejsce na cmentarzu, stypendium dla dziecka, talon na samochód czy mieszkanie, łóżko w szpitalu. - Sprawiało mu przyjemność robienie takich przysług - mówi Słupski.

Dziurowicz w latach 70. zarabiał osiem średnich pensji krajowych. Do dyspozycji miał samochód służbowy z kierowcą. Ale wcześniej mieszkał w kawalerce z ciemną kuchnią.

Porządek musi być

Na przyjęciu urodzinowym u Dziurowicza w 1977 r. Wacław Bogacki, ówczesny działacz GKS, żalił się, że sekretarze komitetu miejskiego mają pretensje do klubu: piłkarze są wciąż w drugiej lidze. A potem zapytał Dziurowcza, czy przydzieliłby mu mieszkanie z górniczej puli: - Swoją willę sprzedam, a pieniądze dam na transfery zawodników - zapalił się. - Wtedy wejdziemy do pierwszej ligi.

Wkrótce Słupski jako naczelny dyrektor Zjednoczenia został prezesem GKS, a Dziurowicz - jego zastępcą.

W GKS zastał drewniany baraczek, skromną trybunę na ziemnym wale, rozpadającą się zawilgoconą halę zapaśników, zimną wodę z pryszniców, zgnuśniałych działaczy.

Ale przecież miał metodę: porządek, dobre warunki, czekać na wyniki. Do perfekcji miał też już opanowany system karteczkowy. - Wszystko zapisywał: co, kto, do kiedy ma zrobić - opowiada pracownik klubu. - O niczym nie zapominał. Kiedy ktoś próbował się burzyć, wyciągał karteczkę i wypominał: to i to nie było zrobione jak należy.

"Porządek musi być" - to ulubione powiedzenie Dziurowicza. Zaglądał do wszystkiego, wszystko go interesowało. Nawet, czy w toalecie jest papier. Wypytywał o nastroje w klubie, co jeszcze poprawić, co zmienić?

- Kierowca samochodu służbowego musiał być pod jego domem o 6 rano - mówi obecny prezes GKS Mieczysław Inasiński. - Najpierw wizytował ośrodek sportowy na ul. Ceglanej, gdzie powstawał hotel dla GKS. Potem na ul. Bukową, gdzie budował stadion. Jeszcze do remontowanej hali na ul. Józefowskiej, do sekcji zapaśników. I na 7 rano był w Zjednoczeniu. Do klubu wpadał jeszcze w ciągu dnia. Sprawdzał postęp prac.

Pracownicy klubu oficjalnie pracowali do 15. Ale nikt nie śmiał wyjść, póki prezes był w klubie. A prezes siedział do późnego wieczora. Kto nie wytrzymywał presji - odchodził.

- Żeby z prezesem dyskutować, trzeba mieć naprawdę mocne argumenty - mówi Franciszek Sput, były bramkarz GKS. - On ma wszystko dziesięć razy przemyślane. Lubi się poradzić ludzi, ale gdy podjął decyzję, nie było odwrotu.

Zegar zardzewiał

Za Gierka górnictwo miało wszystko: pieniądze, ludzi, sprzęt, materiały, dewizy. Potrzebne były mieszkania dla sportowców - żaden problem, premie za wyniki - nic trudnego. Setki sportowców i działaczy miało dołowe etaty, chociaż przodka nie widzieli na oczy.

Gdy była potrzebna "lewa kasa", to załatwiało się to tak: wtajemniczeni sztygarzy proponowali górnikom-kibicom premie. Mówili: - Dostaniesz tysiąc i proporczyk klubu, podpiszesz się za dwa.

Dziurowicz nie zdążył dokończyć przebudowy stadionu. W 1989 r. urwały się górnicze dotacje. Zabrakło pieniędzy nawet na zamontowanie zegara. Zardzewiał w magazynie.

Ale to, co udało się zbudować, robi wrażenie: wysokie, zadaszone trybuny, plastikowe krzesełka, najlepsze w kraju oświetlenie, gabinety odnowy biologicznej, porządne szatnie i łaźnie.

Dziesięć lat temu, gdy skończyły się pieniądze i etaty, kluby sportowe nie radziły sobie. Prawie wszystkie klepały biedę. Ale GKS świetnie dawał sobie radę, zarabiając pieniądze na szyciu odzieży, kładzeniu kabli energetycznych i ściąganiu od firm pieniędzy za dostarczony przez kopalnie węgiel. Paweł Rosenbaum, szef hotelu GKS: - Przyjeżdżały do nas wycieczki z innych klubów, żeby zobaczyć, jak to się robi u Dziurowicza.

Osiem lat temu prezes GKS-u poprosił arcybiskupa katowickiego Damiana Zimonia o przydzielenie klubowi kapelana. - Wtedy z inicjatywy prezesa przesunięto mecze z niedzieli na sobotę, żeby zawodnicy GKS mogli uczestniczyć w mszy - opowiada ksiądz Konrad Opitek, pierwszy kapelan klubu.

Sprawa Czai

Jan Czaja jest po wylewie i nie wychodzi już z domu. W 1987 r. miał mniej więcej tyle samo lat, ile dziś Marian Dziurowicz. Był szefem sekcji zapasów GKS. Jego podopiecznymi byli medaliści olimpiady, mistrzostw świata i Europy: Andrzej Supron, Roman Kierpacz, Jerzy Kopański. Jesienią 1987 r. Dziurowicz, wówczas wiceprezes GKS, i jeden z działaczy przyszli do salki treningowej zapaśników.

- Byli pijani - opowiada bez emocji Jan Czaja. - Domyślałem się, o co chodzi. Wychowankowie opowiedzieli mi, że kilka dni wcześniej na zgrupowaniu prezes spiskował z zapaśnikami. Że jestem już stary, że się nie nadaję. Rzeczywiście, nie miałem już werwy, pewnie sam bym niedługo zrezygnował. Działacz, który przyszedł z Dziurowiczem, rzucił mi w twarz wiązankę przekleństw. Żebym stąd wyp...ł. Dziurowicz milczał.

- Nigdy pana Czai nie zwolniłem. Sam chciał odejść. Dwa razy odrzucałem jego prośbę o odejście, za trzecim razem się zgodziłem - twierdzi Dziurowicz.

Cegły dla napastnika

W GKS krąży anegdota: kiedy klub starał się o Romana Koseckiego, Dziurowicz zawiózł piłkarza do mieszkania. Ten marudził: "Drzewa przed oknem zasłaniają światło". Prezes kazał: "Ściąć". Następnego dnia przyjechała żona piłkarza. Też się jej nie podobało: "Co za widok za oknem, żadnego drzewa...". Prezes kazał: "Posadzić".

- To nieprawdziwa historia - mówi Jerzy Gęsikowski, kolega Dziurowicza z podstawówki, dziś członek Rady Nadzorczej spółki GKS i prezes katowickiego oddziału PZU. - Do transferu w ogóle wtedy nie doszło. Ale oddaje stosunek Mariana do piłkarzy. Jeśli dobrze grali - nieba by im przychylił.

Pod koniec lat 80. napastnik Mirosław Kubisztal zaczął budować dom pod Tarnowem, Dziurowicz prosto z cegielni przywiózł mu cegły. - Ty Mirek masz skupić się na grze - mówił.

W 1986 r. w finale Pucharu Polski GKS pokonał 4:1 silnego Górnika Zabrze. - Prezes załatwił dla każdego z nas wideo - opowiada Marek Koniarek, były piłkarz, dziś trener GKS.

Dziurowicz oglądał mecze sam, z tunelu prowadzącego z trybuny na murawę. Papierosy wypalał do połowy, rzucał niedopałek i sięgał po następny. Wychodziło po trzy paczki na mecz.

Czasami był nieobliczalny: - Po jakimś przegranym meczu wściekły syknął do mnie: "Idź, powiedz ch... niech się okąpią i jazda na świetlicę" - wspomina klubowy portier.

Kiedy wyniki były słabe, zwalniał kolejnych trenerów. W 1989 r. GKS prowadził w tabeli, ale trener Władysław Żmuda stracił pracę następnego dnia po tym, jak jego piłkarze przegrali w Pucharze UEFA ze słabiutkim fińskim zespołem Rovaniemi Palloseura.

- Dziurowicz był zawiedziony, bo zaprosił całą górniczą wierchuszkę. Miała być pokazówka, a nic nie wyszło - opowiada Żmuda. - Długi czas miałem do niego żal. Jeden mecz przekreślił dorobek, a jestem przekonany, że zdobylibyśmy wtedy mistrzostwo. Po latach przyznał, że popełnił błąd. Proponował mi pracę w GKS, ale wybrałem Widzew.

Do GKS wrócił natomiast zwolniony wiosną 1995 r. trener Piotr Piekarczyk. Kilka miesięcy wcześniej uznano go za trenera roku 1994, ale drużyna słabo grała w sparingach. Dziurowicz za powód zwolnienia trenera podał jego wygórowane żądania finansowe.

- Spotkaliśmy się rok później, wyjaśniliśmy pretensje. Zachowałem twarz, żalu nie mam - mówi dziś Piekarczyk.

Do drużyny nie wrócił Dariusz Grzesik, zawodnik, który stanął w 1995 roku w obronie trenera Piekarczyka. Piłkarz powiedział tylko dziennikarzom, że "być może decyzja prezesa była pochopna". Dziurowicz wyrzucił go do rezerw.

- Czym to tłumaczył? - pytamy.

- Niczym. Prezes nie musiał się tłumaczyć. Byłem bardzo zły. Długo dochodziłem do siebie po kontuzji i bardzo chciałem grać.

- GKS miał wyniki, więc nikt do prezesa nie mógł mieć pretensji - mówi eksbramkarz Franciszek Sput.

Największym, nie spełnionym, marzeniem prezesa było mistrzostwo Polski dla GKS.

27 stycznia ub.r. do sędziego Andrzeja Czyżniewskiego z Gdyni zadzwonił znajomy dziennikarz: - Wiesz, że PZPN relegował cię do czwartej ligi?

W maju 1995 r. Czyżniewski sędziował mecz GKS z Sokołem Tychy. Klub z Katowic przegrał. Po meczu na parking zajechał Dziurowicz.

- Wyciągnąłem rękę, żeby się pożegnać - opowiada Czyżniewski. - Zamiast tego usłyszałem stek wyzwisk: "Ty poje... sk..., wykończę cię, a twoi liniowi zgniją w III lidze, wyp...". Oniemiałem.

Poskarżył się do PZPN.

Miesiąc później ówczesny prezes Kazimierz Górski stwierdził, że nie ma dowodów, że Dziurowicz obraził sędziego.

- Przyjaciele mówili: "Wykończyli cię. Po co się szarpać, miną dwa miesiące i nikt nie będzie pamiętał o Czyżniewskim". Wtedy pomyślałem, że trzeba z PZPN wygrać, żeby znowu stanąć na środku boiska, zagwizdać, a potem rzucić gwizdek na ziemię i powiedzieć: "A pocałujcie mnie teraz wszyscy w d..!"

Czyżniewski odzyskał uprawnienia. Szef Wydziału Sędziowskiego Marian Środecki publicznie go przeprosił.

Marian Dziurowicz nie chce do tego wracać: - Ostatnio spotkałem się z Czyżniewskim, odwiedził mnie, kiedy leżałem w szpitalu w Aninie. Wyjaśniliśmy sobie, że nie mamy do siebie pretensji, rozstaliśmy się w zgodzie.

Andrzej Czyżniewski: - Przy wszystkich swoich wadach ma on talenty organizacyjne, umiejętność kierowania ludźmi. Jeżeli zastąpi go ktoś miękki, to będzie tylko gorzej.

Ponury na zdjęciach

Marian Dziurowicz na zdjęciach w klubowych folderach nigdy się nie uśmiecha. Na fotografiach prasowych z ostatnich miesięcy widać ponurego, zmęczonego mężczyznę. Od wielu lat choruje na cukrzycę. Jada tylko rano i wieczorem: dużo i tłusto. Lekarze mówią, że to go zabija, bo gwałtownie zmienia się poziom insuliny we krwi.

W kwietniu, gdy minister Dębski zawiesił go w funkcji prezesa PZPN, leżał w szpitalu, czekając na koronarografię serca. Lekarze zakazali mu alkoholu i papierosów. Rzucił jedno i drugie, chociaż wcześniej palił i pił dużo.

Działacz GKS: - O alkoholu nie piszcie, bo to nie będzie eleganckie. Każdy ma jakieś słabości.

Syn Marek Dziurowicz: - A jak pan sobie wyobraża? Na Śląsku, żeby coś załatwić, trzeba się było napić.

Od ponad roku z trudem chodzi po schodach. Nie może podnieść nogi wyżej niż na kilkanaście centymetrów.

O sobie mówi z przekonaniem: - Znam swoją wartość, pracowałem ciężko, osiągnąłem wiele.

Ostatnio oczkiem w głowie Dziurowicza jest Stadion Śląski w Chorzowie. Dał mu status stadionu narodowego. Wygląda na to, że wyremontowany stanie się największym jego pomnikiem.

Dziurowicz przestał być prezesem GKS trzy lata temu. Ale w gabinecie prezesa przy ulicy Bukowej nie zmieniło się nic. Te same brązowe zasłony, biurko, krzesła. Tylko fotel prezesa odsunięto pod ścianę. - Dla mnie ten fotel jest za duży - przyznaje Mieczysław Inasiński, następca Dziurowicza. Za biurkiem postawił sobie zwykłe krzesło.

Zarzuty UKFiT w stosunku do PZPN kierowanego przez Dziurowicza:

1. W kwietniu br. PZPN nie chciał poddać się kontroli UKFiT zgodnie z ustawą o kulturze fizycznej, za co minister Jacek Dębski zawiesił prezesa PZPN Mariana Dziurowicza (w sierpniu PZPN zgodził się na kontrolę, która trwa).

2. UKFiT uważa, że PZPN nie przedstawił mu wystarczających wyjaśnień w związku z zerwaniem kontraktu z Pumą.

3. PZPN nie przekazuje okręgowym związkom piłki nożnej ani klubom środków na piłkarstwo młodzieżowe, choć pobiera na ten cel 10 proc. od każdego transferu piłkarza.

4. UKFiT uznaje za niezgodny z prawem transfer Mirosława Szymkowiaka do Widzewa Łódź. W kwietniu Jacek Dębski unieważnił go (niedawno Naczelny Sąd Administracyjny unieważnił z kolei decyzję Jacka Dębskiego).

5. Dębski oskarżył PZPN, że działacze niszczyli kompromitujące ich dokumenty. Szef UKFiT twierdzi, że ma na to dowody (zeznania policjantów).

6. Marian Dziurowicz nie chce doprowadzić do nowych wyborów w PZPN, choć się do tego zobowiązał i tego żądała Światowa Federacja Piłkarska (FIFA) w ultimatum stawianym PZPN.

7. Zdaniem UKFiT Dziurowicz skrzywdził sędziów Czyżniewskiego i Przesmyckiego z naruszeniem prawa.

8. Dziurowicz blokuje powstanie Autonomicznej Ligi Polskiej.

9. Dziurowicz sprzeciwia się powstaniu niezależnej organizacji sędziowskiej.

10. PZPN jest odpowiedzialny za nieprawidłowości wykryte podczas kontroli w okręgowych związkach piłki nożnej: rzeszowskim, katowickim, włocławskim, wałbrzyskim, zamojskim.