Czy Polski zespół może awansować do Ligi Mistrzów

Poniżej przedstawiliśmy piłkarzy, którzy naszym zdaniem mogliby awansować do Ligi Mistrzów. Ale ani oni, ani drużyna dorównująca im potencjałem w Champions League nie zagrają. Dlaczego? Bo polskie kluby wciąż nie mogą doczekać się prezesa profesjonalisty, który nie mówi o sobie "jestem biznesmenem" (a przynajmniej nie tylko), ale "kocham piłkę" - pisze Rafał Stec

Czy Polski zespół może awansować do Ligi Mistrzów

Poniżej przedstawiliśmy piłkarzy, którzy naszym zdaniem mogliby awansować do Ligi Mistrzów. Ale ani oni, ani drużyna dorównująca im potencjałem w Champions League nie zagrają. Dlaczego? Bo polskie kluby wciąż nie mogą doczekać się prezesa profesjonalisty, który nie mówi o sobie "jestem biznesmenem" (a przynajmniej nie tylko), ale "kocham piłkę" - pisze Rafał Stec

Drużyna na Ligę Mistrzów

Szamotulski - Omeljańczuk, Zieliński, Głowacki, Kuś - Kosowski, Murawski, Vuković, Szymkowiak - Żurawski, Kucharski

Rezerwowi:

Węgrzy, Kuzera - Zieńczuk Podbrożny - Frankowski

Po co zdobywa się mistrzostwo?

Dla lokalnej chwały, owszem, dla pieniędzy, dla satysfakcji, ale przede wszystkim po to, by reprezentować kraj w rozgrywkach międzynarodowych. Piłkarza zawodowca, trenera zawodowca czy prezesa zawodowca tytuł nie zadowala, lecz inspiruje do podwójnie ciężkiej pracy. Niestety, nie w Polsce. Tutaj sukces w lidze wyznacza zwykle początek schyłku mistrza.

Nad Wisłą rodzą się potęgi-efemerydy, których sen o wielkości trwa - przy szczęśliwych zbiegach okoliczności - góra dwa, trzy sezony. Klubami rządzą hochsztaplerzy podający się za dobroczyńców, by załatwić własne, niezwiązane ze sportem interesy. Albo tzw. "biznesmeni", nieodróżniający boiska od hali targowej, pośpiesznie wycofujący zainwestowane pieniądze, kiedy okazuje się, że w rok nie przynoszą wielkich zysków. A jeśli nawet trafi się człowiek z dobrymi intencjami i cierpliwością, okazuje się, że całkowicie brakuje mu wyczucia specyfiki firmy pod nazwą "klub piłkarski".

Kariery po polsku

Oto jak kolejni mistrzowie Polski wykorzystywali zdobyty tytuł. A raczej - marnowali.

Był sobie ŁKS, którego "wielkość" budował Antoni Ptak. Miał nawet pomysły jak na nasze warunki rewolucyjne - próbował stworzyć klub stanowiący zaplecze dla łódzkiego, ściągał zdolnych (tzn. mieli być zdolni) Brazylijczyków, którzy w przyszłości wzmocniliby ŁKS albo zostali z zyskiem sprzedani. Niestety, jego pomysły stawały coraz bardziej rewolucyjne, a od pewnego momentu - szkodliwe. Najpierw chciał przenieść drużynę do Gliwic, tuż przed eliminacjami Ligi Mistrzów sprzedał najlepszych piłkarzy i jego klub powoli zaczął się staczać. A prezes co chwila groził, że odejdzie. I wreszcie to zrobił, choć Sportowa Spółka Akcyjna ŁKS - co było ewenementem - przynosiła zyski, i to niemałe. Dziś łodzianie cudem uratowali się przed spadkiem do trzeciej ligi.

Widzew w połowie lat 90. miał dziesięciu reprezentantów Polski i do Ligi Mistrzów awansował. Działacze zaczęli więc wydawać bez opamiętania, za piłkarzy płacili dwa razy więcej, niż dałby klub z zagranicy, oferowali im najwyższe w Polsce kontrakty. Krach był nieunikniony, choć długo przekonywano - co już samo w sobie brzmi groteskowo - że gdyby Marek Citko zgodził się wyjechać do Blackburn, Widzew pozostałby wielki.

Mężem opatrznościowym Pogoni miał być Sabri Bekdas. Na stadion przychodziło kilkanaście tysięcy widzów, marzyli o tytule, sukcesach w Europie. Dziś przychodzi ich trzy razy mniej, piłkarze grają za półdarmo i marzą, żeby jak najszybciej ze Szczecina uciec. O trofeach nikt już nie myśli, celem stało się przetrwanie.

Podobnie jak dla Polonii, dla której mistrzostwo okazało się początkiem finansowej zapaści. Piłkarze zarobili fortunę, a minionej wiosny ci, co zostali, grali za stypendia poniżej średniej krajowej. Przy niesprzyjającym zbiegu okoliczności na Konwiktorskiej już wkrótce zostaną sami juniorzy, bo reszta trafiła na listę transferową.

Legię, mimo że tytułu dawno nie zdobyła, rok w rok uważano za faworyta, wspierał ją bogaty sponsor - Daewoo, ale słynęła głównie z tego, że utalentowani piłkarze na Łazienkowskiej zapominali, jak celnie kopnąć piłkę. Jedni nie potrafili oprzeć się urokom wielkiego miasta, inni nie wytrzymywali presji, jeszcze innym w głowie przewracały pieniądze i magia słowa "Legia".

Pozorna sielanka

Wreszcie rozbłysła gwiazda Wisły Kraków. Wydawało się, że to "Biała Gwiazda" wprowadzi do Polski europejskie standardy. Ściągała najlepszych piłkarzy, wychowywała młodzież, firma Telefonica sprawiała wrażenie sponsora solidnego, myślącego perspektywicznie i rozsądnie. Doszło nawet do tego, że po raz pierwszy od wielu lat dochowaliśmy się wielkiego faworyta polskiej ligi. Przed bieżącym sezonem roztrząsano nie to, "czy" zdobędzie mistrzostwo, ale "po ilu kolejkach". Tę opinię podzielali wszyscy fachowcy, nawet ci, którzy kochają Legię i zwykle dostrzegają w niej to, co chcą, a nie to, co widać.

W sukces zdawali się wierzyć nawet piłkarze, bo udawało się ich zatrzymać, nie pchali się do byle przeciętniaka z Zachodu. A wiadomo, że ich chęci to fundament, bo marzącego o wyjeździe frustrata trzymać nie ma sensu (vide przypadek Radosława Kałużnego). Przekonać można go tylko w jeden sposób - perspektywą sukcesu (lub pieniędzmi, które przyniesie).

Młodzi zdolni zdobywali medale z reprezentacjami juniorów (bracia Brożkowie, Nawotczyński), wypożyczało się ich do klubów, gdzie mogli grać (Brożek, Jop, Piekutowski) albo powoli wprowadzało do drużyny (Kuzera). Pojawiły się plany modernizacji stadionu, instalacji oświetlenia. Słowem, sielanka.

Okazało się jednak, że polskie fatum musi trwać. Najpierw ze snu o Europie wytrącił wiślaków "Misiek", który rzucił nożem w głowę Dino Baggio. Później zimną krew stracił prezes Cupiał. W cztery lata wymienił 11 trenerów, czasami wystarczały do tego dwie-trzy porażki. Racjonalnego wyjaśnienia jego decyzji nigdy nie usłyszeliśmy. Może zapatrzył się w rządzącego Atletico Madryt Jesusa Gila, który tylu szkoleniowców wyrzucał w dwa sezony. Efekt? Mistrz Primera Division z 1995 roku ostatnie lata wegetował w drugiej lidze...

Czekając na wizjonera

Teza, że polska nie ma potencjału na silną ligę, przerodziła się już w banał, zwłaszcza w czasach, w których lekko licząc, co drugi zdolny junior znajduje zagranicznego kontrahenta, zanim odkryją go krajowi "łowcy talentów" (inna sprawa, że niemal żaden klub ich nie zatrudnia). Aby zatem polski klub trafił do elity (czytaj Ligi Mistrzów), musi - o czym pisaliśmy już niejednokrotnie - zebrać najlepszych ligowców, może dorzucić niedrogiego, ale solidnego piłkarza z zagranicy, seryjnie zdobywać mistrzostwo kraju (by łatwiej pozyskiwać rodzime gwiazdy) i liczyć na łut szczęścia w losowaniu. Innymi słowy - pójść drogą norweską, czeską, ukraińską, rosyjską. Przy wielu różnicach z tymi krajami łączy nas zbliżony potencjał piłkarski i ekonomiczny. Rosenborg czy Sparta przez lata dominowały (lub dominują) w swoich ligach i każdy młody piłkarz, nawet jeśli marzy o Realu Madryt, wie, że najkrótsza droga do Hiszpanii wiedzie przez Trondheim i Pragę.

By jednak zdobyć sobie taką pozycję, trzeba czasu, konsekwencji, niepoddawania się przeciwnościom losu i dalekosiężnego planu. Trzeba prezesa lub właściciela klubu z wizją, przed podejmowaniem decyzji sięgającego myślą dalej niż trzy kolejki w przód.

Takiego, który woli oświetlić stadion, niż wypłacać astronomiczną pensję przeciętnemu kopaczowi. Takiego, który chciałby uniknąć wstydu, gdyby na rozlatujący się obiekt przyjechali piłkarze Manchesteru.

Który znajdzie klasowego trenera, zamiast próbować uczyć fachu przeciętniaka lub zwalniać go po dwóch przegranych meczach.

Który zrozumie - nawet jeśli piłki nie kocha i chce tylko zarobić - że prawdziwe zyski mogą przyjść po latach. I nie sprzeda za 500 tys. dolarów piłkarza, za którego pół roku wcześniej zapłacił 300 tys. Poczeka, aż zaproponują mu dwa miliony.

Wreszcie prezesa, który uczyni finanse klubu w pełni przejrzystymi i żadna firma nie będzie się bała u niego zainwestować.

No i wyrzuci ze stadionu bandytów, a przynajmniej nie pozwoli, by czuli się pewnie, bo jego podwładni piją z nimi wódkę i do głowy im nie przyjdzie, by egzekwować "zakaz stadionowy".

Czy Legia to kolejny mistrz "przypadkowy"?

Niestety, sprawia takie wrażenie. Przypadkowy nie dlatego, że na tytuł nie zasłużyła (bo zasłużyła), że miała przeciętnych piłkarzy (bo jak na polską ligę Karwan czy Kucharski to gwiazdy), że grała przeciętnie (bo w naszej lidze nikt nie gra dobrze). Przypadkowy, bowiem niebędący konsekwencją kilkuletniego procesu budowania drużyny, przemyślanej polityki personalnej, a przede wszystkim niedający wielkiej nadziei na to, że osiągnięty sukces taki proces rozpocznie. Najbardziej niepokojące nie jest to, że najważniejsi piłkarze zespołu, który wiosną zdobywał tytuł, pojawili się niedawno (ani w nich, ani w trenera Dragomira Okukę nie wierzyli nawet najwytrwalsi kibice i najtężsi znawcy rodzimej piłki). Smutkiem napawa fakt, że nie wiadomo, jak długo na Łazienkowskiej zabawią. Aleksandar Vuković przyjechał do Warszawy latem, ale otwarcie mówi o tęsknocie za Partizanem, z którego jest tylko wypożyczony. Sylwester Czereszewski niespodziewanie wrócił z Chin, ale już przebąkuje się o jego transferze do Apollonu Limassol (to smutne, że walka o mistrzostwo naszego kraju i Ligę Mistrzów jest dla Polaków mniej atrakcyjna niż liga cypryjska). Bartosz Karwan podpisał już kontrakt z Herthą Berlin. Jacek Zieliński i Marek Jóźwiak (też zasilił Legię trochę przypadkiem) długo już nie pograją. No i trzeba by poszukać bramkarza, bo Radostin Stanew i Piotr Boruc chyba do Champions League nie dorośli.

Nawet najzagorzalsi fani Kucharskiego, Vukovicia i Zielińskiego zdają sobie sprawę, że Żurawski, Frankowski, Głowacki, Kosowski, Szamotulski czy Zieńczuk uczyniliby Legię silniejszą. Ideałem byłoby, by większość tych piłkarzy zebrać w jednym klubie. I wtedy wysłać w bój o Champions League. Dlatego chyba każdy prawdziwy kibic polskiej piłki, oprócz tego, że trzyma kciuki za lokalny klub, pragnie, by mistrz zbudował wielki zespół. Bo on będzie pracował na resztę. Przecież norweskie Molde wystąpiło w LM dzięki Rosenborgowi, Spartak wywalczył dwa miejsca w elicie dla Rosji, a kijowskie Dynamo - dla Ukrainy.

Dziś, kiedy niemal wszystkimi bogatymi ligami wstrząsają finansowe kryzysy, mogłoby być łatwiej niż kiedykolwiek. Nawet hurtowo kaperujące Polaków 1. i 2. Bundesliga będą musiały zacisnąć pasa. Ale żeby zatrzymać Żurawskiego, trzeba mieć jakiś atut. Np. powiedzieć: "Za trzy miesiące zagrasz w Lidze Mistrzów. Nie wyjeżdżaj teraz, za jakiś czas znajdziesz lepszy klub".

Niestety, wiślacy znów przeżyli rozczarowanie, a Legia zamiast budować silną drużynę, może stracić połowę obecnego zespołu. Zastąpić ich nie ma za bardzo kim, bo brakuje pieniędzy, by skusić gwiazdy Wisły czy Amiki. Drumlak i kilku innych z wygasającymi kontraktami to mało. A trener Dragomir Okuka z rozbrajająco szczerością na łamach polityki wyznał: "Kiedy obejmowałem zespół, poziom piłkarski większości zawodników pozostawiał wiele do życzenia. Uznałem jednak, że nie ma sensu budowanie od podstaw nowej drużyny, a raczej wywołanie w piłkarzach motywacji do lepszej pracy, tak, aby każdy dał z siebie wszystko".

I jak tu wierzyć w Ligę Mistrzów?