Faworyt i potentat - rozmowa z Michałem Żewłakowem

Jeszcze nie awansowaliśmy. Nie ma luzu, ale też nie ma noża na gardle. To najważniejsze - mówi ?Gazecie" Michał Żewłakow.

Faworyt i potentat - rozmowa z Michałem Żewłakowem

Jeszcze nie awansowaliśmy. Nie ma luzu, ale też nie ma noża na gardle. To najważniejsze - mówi "Gazecie" Michał Żewłakow.

Lewy obrońca reprezentacji Polski doznał latem kontuzji. Nie zagrał z tego powodu w pierwszym meczu nowego sezonu ligi belgijskiej. Zabrakło go również w towarzyskim pojedynku kadry na Islandii. Na mecze eliminacyjne z Norwegią i Białorusią został jednak powołany.

ROBERT BŁOŃSKI: Czy po kontuzji nie ma śladu?

MICHAŁ ŻEWŁAKOW: Wszystko zostało wyleczone. Dwa ostatnie występy w lidze podbudowały mnie psychicznie. Okazało się, że mogę być powołany do kadry. Wcześniej była lekka obawa. Piłkarz nigdy nie wie, jak organizm zachowa się po kontuzji, czy nie przypałęta się kolejna.

Mówi Pan, że jest podbudowany, ale chyba nie wynikami Excelsioru Mouscron?

- Powiem szczerze, że bardzo dobrze zrobi mi przerwa na kadrę. Zaczęliśmy sezon od trzech porażek. Dlaczego tak się dzieje, to temat na dłuższe opowiadanie. Ale może jesteśmy źle przygotowani do sezonu? Teraz nie chcę mówić o tym, co niewesołe. Na zgrupowaniu odetchnąłem psychicznie.

Jak Pan ocenia swoją obecną dyspozycję?

- Ciężko coś powiedzieć. Na pewno podstawą do tego nie mogą być mecze w klubie. Dlaczego? Bo w Belgii gram na innej pozycji niż w kadrze. Jestem środkowym, a nie lewym obrońcą.

Jak zagrają Norwegowie w Polsce?

- Na sto procent możliwości albo i więcej. Będą chcieli pokazać, że kryzys mają za sobą. A gdzie to najlepiej udowodnić? Na boisku lidera. Wobec tego pozostaje nam potwierdzić, że nieprzypadkowo prowadzimy w grupie V. Zresztą w tej drużynie nic, co się dzieje, nie jest przypadkiem. Przecież nie przegraliśmy w 12 kolejnych meczach. Chociaż pamiętamy okres przed eliminacjami. Nie zostawiliście na nas suchej nitki. Byliśmy krytykowani z każdej strony. Potem to się odmieniło. I trwa do dziś. Mecze towarzyskie były eksperymentami, a to, co pokazujemy w eliminacjach, to esencja tych sprawdzianów, to co mamy najlepszego.

Norwegowie przyjadą do nas w najsilniejszym składzie. Wszyscy są w pełni sił. Zaczęli sezon w swoich ligach i nie mają takich problemów z kontuzjami jak my.

Ma Pan w tych eliminacjach aż cztery asysty. Najwięcej ze wszystkich.

- Tak, ale ja na to nie patrzę w jakiś specjalny sposób. Jestem na boisku po to, by grać i najlepiej jak potrafię pomagać kolegom. Marek Koźmiński i Piotrek Świerczewski też mają po kilka asyst. To powód do satysfakcji i radości, ale nic więcej.

Czy oprócz tego, że zagramy u siebie, mecz z Norwegią w Chorzowie będzie różnił się od tego w Norwegii?

- Wieloma rzeczami. Nasi rywale już nie mają żadnych szans na awans. A w marcu jeszcze się liczyli. My wtedy cały czas byliśmy gonieni przez Białoruś. Oni wręcz deptali nam po piętach. Jedno potknięcie i nie bylibyśmy liderem tej grupy. Teraz mamy komfortową, bezpieczną przewagę. Pięć punktów to coś. Dużo, ale nie popadamy w euforię. Jeszcze nie awansowaliśmy. I o tym również pamiętamy. Nie ma luzu, ale też nie ma noża na gardle. I to najważniejsze.

Co trzeba zrobić, by awansować?

- Wygrać dwa z trzech meczów - to najprostsza odpowiedź. Ale łatwo się mówi. Powiem szczerze, że chyba nikt jeszcze tak realnie nie myśli o finałach mistrzostw świata. Po co się rozczarować? Poczekajmy.

Co Panu utkwiło najbardziej z meczu w Oslo?

- Oj, był to kawałek przeżycia. Chyba jedno z najbardziej dramatycznych spotkań polskiej reprezentacji. Moim zdaniem to był przełomowy moment eliminacji. Wtedy jeszcze nikt w nas nie wierzył tak mocno jak teraz. Ludzie pamiętali co prawda wygraną w Kijowie i z Białorusią w Łodzi, ale potem był słaby mecz z Walią. Przed spotkaniem w Oslo wygraliśmy ze Szwajcarią 4:0, ale Norwegia w takim samym stosunku pokonała Irlandię Północną. Jednak to my wygraliśmy i pozbyliśmy się jednego konkurenta.

Po Pana błędzie padł pierwszy gol dla Norwegii.

- Pyta pan o to. A dlaczego nie o to, po czyim podaniu z wolnego Bartek strzelił zwycięskiego gola? Meczu w Chorzowie nie traktuję w kategoriach rehabilitacji. Ja, tak uważam, swoją winę za gola Carewa odkupiłem już w Norwegii.

Pamięta Pan z jakim nastawieniem Norwegowie wyszli na boisko w Oslo?

- Nie zlekceważyli nas, ale podejrzewam, że wyszli na boisko z przeświadczeniem, że wygrają. No, może po walce, ale jednak. Porażki w ogóle chyba nie brali pod uwagę. My takiego błędu nie popełnimy. Trener zaszczepił w nas przeświadczenie, że z każdym w tej grupie możemy wygrać, ale nie znaczy to, że jesteśmy najlepsi.

Trener Engel twierdzi, że spotkanie w Chorzowie będzie najtrudniejsze w tych eliminacjach.

- I ma rację. Sporo już zrobiliśmy, a teraz musimy tylko za każdym razem potwierdzać klasę. Zdajemy sobie sprawę z odpowiedzialności, presji. 45 tysięcy ludzi na stadionie i cała Polska przed telewizorami oczekiwać będą zwycięstwa.

Jesteśmy niby faworytami, ale przyjeżdża do nas jeden z europejskich potentatów. My nie mamy zawodników w lidze angielskiej czy hiszpańskiej, nie gramy w klubach klasy Manchesteru United czy Valencii. Ale ja wierzę w ten kolektyw, w tę siłę, jaką ma nasza drużyna.

Dotąd lepiej niż na swoim boisku graliście na wyjazdach.

- Zgadza się. Świadczy o tym dziesięć punktów zdobytych w czterech meczach wyjazdowych. Takiego wyniku nie mieliśmy nigdy, w żadnych eliminacjach. Łatwo nam się grało u rywali, lepiej niż u siebie rozwiązywaliśmy większość kluczowych kwestii. Choćby strzelanie goli. Kijów, Oslo - po trzy gole; Cardiff - dwa; Erewań - jeden. Uważam, że klasę zespołów poznaje się po tym, co osiągają na wyjazdach. Ale i spotkania u siebie są ważne. O nieudanym meczu z Walią już mówiłem. Z Białorusią było 3:1, ale tamten mecz był strasznie ciężki. Zagraliśmy nie najlepiej, ale bardzo skutecznie. Wygrana 4:0 z Armenią może sugerować, że było łatwo, ale to błędne myślenie. Pierwszy gol - z karnego, drugi - do szatni, trzeci i czwarty - w ostatnich pięciu minutach.

Jest Pan jednym z niewielu zawodników, którzy wcześniej właściwie nie istnieli w reprezentacji. Janusz Wójcik powołał Pana na zgrupowanie do Tajlandii, ale dlatego, że nikt z tamtego podstawowego składu nie chciał do Azji pojechać.

- Wiem. I dlatego to, co teraz się dzieje, jest dla mnie cudownym przeżyciem, cudownym rozdziałem w karierze. 15 lat nie graliśmy w żadnych mistrzostwach, a tu nagle jesteśmy tak blisko najważniejszej futbolowej imprezy świata. I to z Żewłakowem, na dodatek nie jednym, w składzie. Na początku, kiedy trener mnie powoływał, marzyłem, by się w tej drużynie utrzymać, potem - by grać w podstawowej jedenastce. Ale po co już teraz zaczynać żyć wspomnieniami. O tym porozmawiamy, jak skończę karierę.

Dobrze, że gracie na Stadionie Śląskim?

- To zabytek, legenda polskiego piłkarstwa. Ja liczę na kibiców, na ich gorący doping. Już się nie mogę doczekać meczu. Jestem bardzo ciekawy, jak to wszystko wypadnie. Bo ja nigdy na Stadionie Śląskim nie grałem. Bywałem na nim, bo jako zawodnik Polonii często nocowałem w hotelu przy chorzowskim obiekcie. Czasem, wieczorami, chodziliśmy z chłopakami oglądać, jak tam jest. Wychodziliśmy na murawę, ale wtedy stadion był remontowany, bardziej przypominał plac budowlany. Faktem jest, że to tam zapisało się wiele kart historii polskiego futbolu. Może my dopiszemy następny rozdział?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.