Dobra godzina do meczu, kibice w strugach deszczu wyczekują spóźnionego autobusu. Legia Warszawa publikuje skład na mecz. Cieszy obecność Kacpra Tobiasza w bramce, niepokoi wystawienie Artura Jędrzejczyka w obronie. – "Jędzą" podbijamy Europę?! – żartują. Trwa dyskusja, czy jednobramkową stratę odrobić rzucając się na Molde, czy skupiając się na obronie i cierpliwie wyczekując swojej szansy. Dwie różne drogi do jednego celu – trudnego, bo Legia jeszcze nigdy nie zdołała pokonać Molde. A tym razem był to warunek konieczny do awansu, bo z Norwegii wróciła z wynikiem 2:3 - i tak niezłym, zważywszy na to, że do przerwy przegrywała 0:3.
To był niezwykle ważny mecz – nie tylko o dawno niewidziany awans do ćwierćfinału europejskich pucharów, nie tylko o możliwość gry z Chelsea, nie tylko o spore pieniądze i prestiż, ale też o zmianę klimatu wobec całego klubu, który po poniedziałkowym remisie z Motorem Lublin, stał się fatalny. Po nim Legia traci bowiem już 10 punktów do liderującego Lecha Poznań, ale też osiem punktów do trzeciej Jagiellonii Białystok. Nie dość więc, że mało kto jeszcze wierzy w zdobycie przez nią mistrzostwa Polski, to zwątpić można też w zajęcie miejsca pozwalającego grać w europejskich pucharach. A o przypadku mówić nie można: Legia w 2025 roku zachowała czyste konto tylko w jednym meczu – z Puszczą Niepołomice, a w dwóch ostatnich (Motor i Molde) straciła sześć goli. Tymczasem szczelna obrona była koniecznością, by w ogóle myśleć o odrobieniu strat w rewanżu i wyeliminowaniu Norwegów. Kibice pamiętali przecież, co wydarzyło się rok temu, gdy Molde przy Łazienkowskiej – również po wygranym 3:2 pierwszym meczu – już w 2. minucie wyszło na prowadzenie, a w 20. je podwyższyło, czym kompletnie spuściło z Legii powietrze. Po przerwie strzeliło jeszcze jednego gola i pewnie awansowało. Nikt nie chciał powtórki.
Tym razem Legia znacznie lepiej zaczęła mecz – najpierw groźnie dośrodkowywała, później strzał tuż sprzed pola karnego oddał Juergen Elitim, a jeszcze przed upływem 10. minuty dobrym dryblingiem w pole karne przedarł się Marc Gual, którego uderzenie w ostatniej chwili zablokował jeden z obrońców. Nie były to świetne sytuacje, Legia nie była blisko wyjścia na prowadzenie, ale pokazała, że awans jest absolutnie w jej zasięgu. Potwierdziła to również akcja z 21. minuty – Molde miało wtedy mnóstwo szczęścia. Rafał Augustyniak uderzył dośrodkowywaną z rzutu rożnego piłkę, ale trafił w słupek, a dobijający jego uderzenie Gual wyraźnie przestrzelił. Po tej sytuacji na trybunach zrobiło się jeszcze głośniej.
A jeszcze groźniej pod bramką Molde było pięć minut później, gdy Ryoya Morishita i Elitim napędzili akcję środkiem, zaprosili do niej Pawła Wszołka, który wpadł w pole karne i miał tak dużo miejsca, że mógł kończyć ją zarówno strzałem, jak i podaniem do Guala. Postawił na drugi wariant. Niestety, bo Gual był odrobinę spóźniony i mimo że rzucił się w kierunku piłki, chcąc uderzyć ją głową, to nie zdołał jej trafić.
Największy huk? W 32. minucie, gdy okazało się, że Frederik Gulbrandsen, który pokonał Kacpra Tobiasza po jednej z nielicznych kontr Molde, był na spalonym. Bramka nie została więc uznana, więc piłkarze Legii mogli potraktować tę akcję tylko jako groźne ostrzeżenie. I rzeczywiście podziałała na nich mobilizująco, bo już dwie minut później to oni strzelili gola i wyszli na prowadzenie. Znów prawą stroną przedarł się Wszołek, ale tym razem zadanie miał znacznie trudniejsze. Na jego drodze stało dwóch obrońców Molde. Wszołek ruszył na nich bardzo odważnie, zdołał ich okiwać i dograć piłkę idealnie między bramkarza a jeszcze jednego obrońcę, prosto do Morishity. Japończyk z dwóch metrów wbił piłkę do bramki.
Morishita, który w poprzednim meczu z Molde był zawieszony za żółte kartki, raz jeszcze udowodnił, że w ostatnich tygodniach jest absolutnie najlepszym piłkarzem Legii. Był to jego czwarty gol w tym roku, a jedenasty w całym sezonie. Do tego dokłada też asysty – w lidze i w pucharach ma ich już dziesięć. To diametralna różnica względem poprzedniego sezonu, w którym Japończyk nie zdobył żadnej bramki w 15 spotkaniach. Feio zmienił mu pozycję, dodał pewności siebie. I mógł świętować. Te dwie akcje rozegrane po upływie pół godziny najlepiej pokazały, jak wyrównany był to mecz i jak drobne szczegóły decydowały o wyniku.
Goście tuż przed przerwą mogli doprowadzić do wyrównania. Dośrodkowaną w pole karne piłkę bardzo mocno uderzył Gulbrandsen, ale znakomicie interweniował Tobiasz, podbijając ją nad poprzeczkę. Schodzących do szatni piłkarzy żegnały brawa i pełen optymizmu głos spikera: - Do przerwy Legia prowadzi 1:0! - wykrzyczał.
Wróćmy do rozważań kibiców spotkanych na przystanku. Oni nie mieli wątpliwości, że Vladana Kovacevicia należy posadzić na ławce i przywrócić Tobiasza. Zastanawiali się natomiast czy pozwoli na to ego Goncalo Feio, który – wedle własnej opowieści z konferencji prasowej – nie tyle odpowiadał i rekomendował jego wypożyczenie ze Sportingu, ale wręcz sam zorganizował cały transfer. Posadzenie go na ławce w kluczowym meczu mogłoby zostać przyjęte jako przyznanie się do błędu. Feio przymknął na to oko. I bardzo dobrze, bo mimo niezłej gry Legii, kilka interwencji bramkarza było bardzo potrzebnych, a Kovacević był ostatnio w tak słabej formie, że można powątpiewać, czy obroniłby te strzały, z którymi poradził sobie Tobiasz.
Już w 10. minucie bramkarz Legii musiał odważnie wyjść z bramki, by wygrać wyścig do piłki z Frederikiem Gulbrandsen. Tobiasz zdążył wygarnąć mu piłkę tuż sprzed nóg. W kolejnych minutach dobrze interweniował po dośrodkowaniach Molde, a zaraz po przerwie świetnie zatrzymał Matsa Mollera Daehliego, gdy ten składał się do oddania strzału – wyszedł przed bramkę, doskoczył do skrzydłowego Molde i tzw. "pajacykiem" obronił jego uderzenie. Przypłacił to delikatnym urazem, bo został przypadkowo kopnięty w twarz przez swojego obrońcę, a gdy lekarze Legii udzielali mu pomocy, kibice zaczęli skandować jego imię i nazwisko. Słusznie – gdyby nie jego interwencje, Legia na pewno by w tym meczu nie prowadziła.
Poza opisaną sytuacją, w pierwszym kwadransie po przerwie działo się niewiele. Żaden zespół nie potrafił zdominować rywala. - Najważniejsze będzie strategiczne rozegranie tego spotkania. W dwumeczach kluczowe jest dojrzałe podejście taktyczne. Liczy się pełne 90 minut, a nie tylko pierwsze 15 – mówił na przedmeczowej konferencji Feio. Być może między wierszami chciał przekazać to, że Molde, które gra w Norwegii innym systemem rozgrywkowym i od wielu tygodni nie rozrywa ligowych meczów, może mieć problemy kondycyjne w ostatniej fazie rewanżu. Zresztą, upływ sił było wyraźnie widać już w pierwszym meczu z Legią, a także w rozgrywanych wcześniej meczach Ligi Konferencji.
Ale tym razem piłkarze Molde znacznie lepiej radzili sobie w ostatnich minutach. Między 60. a 75. minutą to oni częściej utrzymywali się przy piłce i częściej pojawiali się pod polem karnym Legii. Nie wynikały z tego groźne okazje, ale też sytuacje Legii zostały ograniczone do minimum. Dopiero po 80. minucie z boiska przestało wiać nudą. Najpierw Modle przeprowadziło szybką kontrę, którą – kolejną świetną interwencją - zatrzymał dopiero Tobiasz. Później ze swoją kontrą wyszła Legia, a na bramkę groźnie uderzał Gual. Skończyło się jednak tylko rzutem rożnym.
Aż przyszła 88. minuta. Kacper Chodyna wyszedł sam na sam z bramkarzem. Miał miejsce i czas. Kibice wstali z miejsc, a po chwili załamali ręce. Piłka trafiła bowiem prosto w bramkarza. Była jeszcze okazja do dobitki – bramka była pusta, drogę do niej zastawiali tylko dwaj obrońcy Molde, ale kolejny raz Gual uderzył w przestworza. Po tej akcji Chodyna zszedł z boiska. Ale nie w wyniku gniewu Feio, bo Wahan Biczachczian był przygotowany do wejścia już wcześniej. Portugalski trener po zdjęciu Chodyny wręcz pocieszał go przy bocznej linii.
Wynik 1:0 utrzymał się do końca meczu, więc do wyłonienia zwycięzcy dwumeczu potrzebna była dogrywka. Pierwsza połowa nie przyniosła zmiany. Ale za to po przerwie w polu karnym Molde doskonale odnalazł się Gual. I trafił! Wreszcie! Akurat on! Po tylu zmarnowanych szansach! Nie był to genialny strzał, raczej uderzenie oddające upór Legii. Piłka trafiła w bramkarza, ale prześlizgnęła się przez jego ręce i wtoczyła do bramki.
Piłkarze Legii cieszyli się w dwóch grupach, jakby jedna nie mogła pomieścić całej tej radości i ulgi. Przy chorągiewce świętowali strzelec gola i piłkarze, którzy maczali palce w bramkowej akcji. Kilkadziesiąt metrów obok, z drugiej strony pola karnego, ściskali się rezerwowi i asystenci Feio. On sam podskakiwał po boisku i machał rękami z energią podobną do Diego Simeone z Atletico Madryt. Tyle, że Simeone swój ostatni mecz z Realem kończył smutny i wściekły, a Feio wydawał się być w raju. I nawet, gdy w samej końcówce dogrywki doszło do awantury przy ławkach, stał z rękami w kieszeni, najspokojniejszy w całym towarzystwie. Przepychali się wszyscy tylko nie on. Jemu wystarczyło to, że przepchnął Legię do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy.