Bilans bramkowy 11:0 po czterech meczach Legii Warszawa był naprawdę imponujący. Do grudnia tylko Inter nie stracił gola w fazie ligowej europejskich pucharów. Ale mediolańczycy przegrali we wtorek z Bayerem Leverkusen 0:1. Do 40. minuty spotkania z Lugano legioniści byli jedynymi na 108 zespołów z czystym kontem.
Prawie całą pierwszą połowę spotkanie układało się po myśli Legii. Szybko objęła prowadzenie, grała dynamicznie, każda jej akcja była zagrożeniem. Za to Lugano podchodziło do piłki ze zbyt dużym szacunkiem. Co z tego, że miało ponad 70 proc. posiadania piłki, skoro nie dawało jej to żadnej korzyści pod bramką gospodarzy. Szwajcarzy powoli budowali swoje akcje, często wahali się w okolicach pola karnego, zagrożenie z ich strony było znikome. Gabriel Kobylak pewnie bronił każdą piłkę, która zmierzała w jego stronę. Goście regularnie prosili się o to, by ich skontrować.
Aż nadeszła ta nieszczęsna 40. minuta. Lugano miało rzut rożny. Dośrodkowanie na bliższy słupek spadło idealnie na głowę Mattii Bottaniego. Był ustawiony trzy metry od bramki, do tego został całkowicie bez krycia. W takich sytuacjach to grzech ciężki całej defensywy Legii, ale tutaj szczególnie należy ganić Steve'a Kapuadiego, który w tym sezonie był dotychczas najlepszym obrońcą w warszawskiej drużynie. To on ponosi największą odpowiedzialność za straconą bramkę.
Co Francuz myślał sobie w tej sytuacji? Tego to nawet tybetańscy mnisi nie wiedzą. Kapuadi pozwolił, by Bottani mu po prostu uciekł. A miał go cały czas tuż przed swoimi oczami. Bycie odpowiedzialnym za straconego gola w takim momencie z pewnością obniży jego notowania i szanse na potencjalny transfer do Włoch lub USA.
Bottani urwał się i znalazł się nagle obok Jurgena Celhaki. Pomocnik nie spodziewał się, że przeciwnik wybiegnie mu zza pleców, nie miał czasu na reakcję. Albańczyk stał jak wbity w ziemię obok skaczącego rywala. Mógł tylko obserwować jego skok do piłki.
Ten błąd sprawił, że Legia nie będzie pierwszym zespołem w historii Ligi Konferencji, który zachowa czyste konto po fazie zasadniczej. Wytrzymała 400 minut - cztery razy po 90 minut z Betisem, TSC Baćka Topola, Dinamem Mińsk i Omonią Nikozja oraz 40 z Lugano.
Pierwszy stracony gol niósł za sobą poważniejsze konsekwencje. Od tego momentu gra Legii zaczynała się sypać. Oddawała coraz więcej miejsca liderowi ligi szwajcarskiej, a ten był coraz groźniejszy pod bramką stołecznych. W środku pola nie była w stanie zyskać przewagi. A gdy ruszała z akcją, to zatrzymywała się w okolicach 16. metra od bramki Szwajcarów.
Legia zachowywała się tak, jak Lugano w pierwszej połowie - straciła pewność siebie z przodu, akcje nie miały odpowiedniego impetu. Praktycznie każdy się wahał, czy, jak i kiedy zagrać piłkę w pole karne lub oddać strzał.
Drugi stracony gol to także błąd w kryciu. Paweł Wszołek odpuścił pędzącego do dobitki Albiana Hajdariego. Od razu sygnalizował spalonego. Częściowo miał racje - Hajdari był na ofsajdzie w momencie dośrodkowania, ale nie przy pierwszym uderzeniu kolegi z zespołu, a ten moment był tu kluczowy.
W ostatnich minutach legioniści wyglądali na coraz bardziej sfrustrowanych i zdenerwowanych. Grali coraz bardziej chaotycznie, ostrzej faulowali, wdawali się w niepotrzebne dyskusje z arbitrem. Takiej pogubionej Legii nie chcemy oglądać w europejskich pucharach.
To dopiero pierwsza porażka Legii w Lidze Konferencji w tym sezonie, licząc zarówno fazę zasadniczą, jak i letnie kwalifikacje. Mogła zapewnić sobie awans do 1/8 finału już dzisiaj, a tak trzeba te plany odłożyć na przyszły tydzień.