"Miliarder" sprzedany za dychę. Ich historię śledziła cała Polska

- Mieliśmy wszystko. W Miliarderze Pniewy piłkarze mieli możliwość zjeść śniadanie, obiad i kolację. W żadnym innym klubie tego nie było. W tamtych czasach podróżowaliśmy samolotami na mecze wyjazdowe - wspomina jeden z piłkarzy bodaj najdziwniejszego klubu polskiej piłki lat 90. Niestety, to była historia od miliardera do zera. - Naszymi kibicami były wrony, które robiły sobie żerowisko koło cmentarza - wspomina najtrudniejsze momenty trener Bogusław Kaczmarek. - Dostawałem pieniądze w czekach. Czekałem, czekam i będę czekał - dodaje.

Jeden z najbogatszych Polaków dawał kasę, jeden z piłkarzy dotąd znanych tylko na peryferiach wielkiego futbolu zostawał królem strzelców, "Gazeta Wyborcza" publikowała o nich wiersze, a mieszkańcy siedmiotysięcznego miasteczka słyszeli, że wkrótce na mecze z ich klubem będą przyjeżdżać europejscy giganci. Jednak ta bajka była krótka i skończyła się tragicznie. - No, kurde, bez przesady! Piłkarze otrzymali jednoznaczne zadanie - zakwalifikować się do europejskich pucharów. Otrzymali superwarunki. Specjalne diety, odżywki, darmowe paliwo, obiady. Jeszcze tylko trzeba było im tyłki wysmarować miodem - mówił prezes Krzysztof Sieja, gdy skończyła się cierpliwość jemu i szefowi Elektromisu, Mariuszowi Świtalskiemu. A to nastąpiło bardzo szybko.

Zobacz wideo Reprezentacja Polski bez Roberta Lewandowskiego? "To już nie jest jego drużyna" [To jest Sport.pl]

Fortuna kołem się toczy

Mariusz Świtalski kierował założonym w 1987 roku w Wielkopolsce holdingiem Elektromis. Firma rozstała się w zastraszającym tempie i szybko stała się liderem w handlu hurtowym w Polsce (w 1995 roku została sprzedana Jeronimo Martins, właścicielowi m.in. sieci supermarketów Biedronka). Elektromis był wtedy jednym ze sponsorów bijącego rekordy popularności teleturnieju "Koło Fortuny". Uznano, że w promocji marki może pomóc posiadanie drużyny sportowej. W tym momencie w historii pojawił się Krzysztof Sieja, wspólnik Świtalskiego.

Pochodził z Pniew i uznał, że dobrym pomysłem będzie zainwestowanie w występującego na czwartym poziomie rozgrywkowym Sokoła. Wcześniej, jak sam przyznawał w wywiadzie dla "Piłki Nożnej", bezskutecznie próbował przejął poznańskiego Lecha. Tam nie zgodzono się jednak na zmianę nazwy klubu na Elektromis Poznań. W Pniewach takich oporów nie stawiano.

Drużyna przemawiano na KS Sokół-Elektromis zaczęła piąć się po szczeblach polskiej piłki. Najpierw wywalczyła awans do III ligi, grupy wielkopolskiej, a następnie do II ligi. W sezonie 1992/93, dzięki transferom przeprowadzonym w zimowej przerwie, zakończyła rozgrywki na 2. miejscu i awansowała do I ligi, czyli ówczesnej ekstraklasy. Jednym z piłkarzy, którzy trafili wówczas do Pniew był 20-letni Tomasz Rząsa.

- Przyszedłem z Cracovii, więc z dużego miasta i to były trochę inne realia piłki. Cracovia grała wtedy w starej II lidze i nie była klubem tak bardzo profesjonalnie działającym. Sokół to był niewielki klub z małego miasteczka, ale wszystko było skoncentrowane na tym, aby osiągnąć jak najlepszy wynik. Przychodziłem jako młody chłopak, reprezentant młodzieżowych reprezentacji kraju, ale już wtedy w klubie było kilku zawodników z doświadczeniem. Wspomnę Witolda Wenclewskiego i Mariusza Niewiadomskiego. Mieliśmy mocny zespół i wygrywaliśmy z dużą łatwością - mówi Sport.pl obecny dyrektor sportowy Lecha Poznań, cofając się do początku swojej kariery. 

W pięć lat pniewski klub zaliczył spektakularny skok z B klasy do najwyższej ligi. Właściciele nie zamierzali się jednak zatrzymywać. Chcieli kolejnego kroku. Nadszedł czas zmian. 

- W Pniewach zmieniła się nie tylko nazwa (awans wywalczył Sokół Elektromis, a w lidze zagra tygodnik "Miliarder"). Powstała nowa drużyna. Z poznańskiej Warty przeszło pięciu podstawowych zawodników (spłata zobowiązań wobec powiązanej z Elektromisem firmy Bossmedia) oraz dwóch szkoleniowców - tak 21 lipca 1993 w Skarbie Kibica przed startem rozgrywek pisała "Wyborcza". 

Zmiana nazwy klubu nie robiła wrażenia na piłkarzach. - To było trochę poza nami. Dla mnie najważniejsza była możliwość rozwoju. Stworzono znakomite warunki. Klub mocno inwestował w sprzęt. Dzięki grze w Sokole zadebiutował w reprezentacji Polski do lat 21. Do dziś powtarzam moim zawodnikom, że jak wasz dyrektor wyjeżdżał z Polski to był królem strzelców! Miałem osiem goli w 17 meczach. Nie skupiałem się na zmianach nazw, choć pamiętam jedną historię, którą mogę przytoczyć anegdotycznie. W którymś roku na święta dostaliśmy takie pierścionki - one chyba były sprzedawane w gazetach "Miiarder" jako dodatek. Dostaliśmy po takim w ramach prezentu - wspomina Rząsa. 

Wydawało się, że klub jest na dobrej drodze, aby stać się prawdziwym wywrotowcem w najwyższej klasie rozgrywkowej i spełnić marzenie właścicieli - awansować do europejskich pucharów. 

- Mieliśmy wszystko. W Miliarderze Pniewy, bo taką wówczas nazwę nosił klub, piłkarze mieli możliwość zjeść śniadanie, obiad i kolację. W żadnym innym klubie tego nie było. Mieszkałeś w Poznaniu i nie zostawałeś na kolacji, jedzenie pakowali na wynos. W tamtych czasach podróżowaliśmy samolotami na mecze wyjazdowe. Wojskowymi, bo lądowaliśmy na lotnisku choćby pod Mielcem. Pod względem organizacyjnym pełny profesjonalizm. Kasa zawsze była na czas - tak w rozmowie z WP Sportowe Fakty czasy w Pniewach wspominał Maciej Janiak. Dodawał, że Krzysztof Sieja zarządzał klubem "twardą ręką".

- Trudno mi powiedzieć, czy Krzysztof Sieja rządził twardą ręką. Klub był bardzo skoncentrowany na osiągnięciu wyniku i jeśli to wiązało się z decyzjami, które można ocenić jako twardą rękę, to na pewno właściciele nie mieli skrupułów i zawahań. Robili to, co było w ich mniemaniu słuszne. Tak to odbierałem - mówi nam Rząsa.

Jesień debiutanckiego sezonu w I lidze Miliarder zakończył na 12. miejscu. W klubie dało się odczuć rozczarowanie. - Miliarder to duże pieniądze oraz wielkie - na razie nie zrealizowane - ambicje. Przed rozpoczęciem rozgrywek szefowie tygodnika liczyli nawet na miejsce w pierwszej trójce w tabeli. Są jednak zbyt nerwowi i niecierpliwi. Od trenera, który musi budować drużynę z kilkunastu nowych zawodników, natychmiast oczekują wyniku. Gdy zespół nie wygrywa - przychodzi nowy szkoleniowiec i zaczyna od początku - tak w listopadzie 1993 roku pisała "Wyborcza". 

Rzeczywiście w Pniewach trudno było mówić o stabilizacji. Wojciecha Wąsikiewicza zastąpił Adam Topolski, a sezon dokończył Krzysztof Pawlak. Rząsa przyznaje, że ten drugi był jedną z najważniejszych postaci jego kariery. - Podobnie jak jego asystent Bernard Szmyt odegrał dużą rolę w moim rozwoju. Stawiali na ciężką pracę i profesjonalizm. Nie mieli problemu z postawieniem na młodego zawodnika, czego brakuje dziś młodym trenerom. Byli pod presją, ale się nie bali. Pamiętam historię z meczu Pucharu Polski przeciwko Olimpii Koło. U rywali dobrze zagrał Tomek Kos, który szybko trafił do nas, a potem grał w reprezentacji Polski. Mieli oko do młodych - mówi Sport.pl.

Wiosna tylko nieznacznie poprawiła sytuację klubu. Tygodnik Miliarder Pniewy zajął 10. miejsce w tabeli, a sponsorzy powoli zaczynali porzucać mocarstwowe plany. - W zespół zainwestowano duże pieniądze. Już w pierwszym roku gry w ekstraklasie zamierzeniem właścicieli drużyny było wywalczenie miejsca w pucharach, aby koszulki z napisem Elektromis pokazać w Europie. Runda jesienna ostudziła zapędy sponsorów - tak w marcu 1994 roku pisała "Wyborcza".

Momentów do radości było niewiele, choć jeśli już się pojawiały, to spektakularne. Mecz z Wisłą Kraków zapisał się złotymi zgłoskami w historii pniewskiego futbolu. 14 marca Tygodnik Miliarder rozbił "Białą Gwiazdę" aż 5:0. Hat-tricka zdobył wówczas Zenon Burzawa, gwiazda tamtego sezonu - człowiek, który na najwyższy poziom ligowy w Polsce wszedł w wieku 32 lat i został królem strzelców rozgrywek. Latem 1994 roku wyjechał do Francji. - Trudno mi porównać go do Grzegorza Piechny, to były wcześniejsze czasy - mówi Rząsa, odpowiadając na nasze zestawienie z inną gwiazdą jednego roku, tym razem z XXI wieku.

Wygrane takie jak ta były jednak łabędzim śpiewem. "Wyborcza" przywoływała słowa kibica-poety z Pniew. Marek Wendta przed wspomnianym meczem pisał: "Pniewska drużyno pnij się w górę tabeli, twój sukces wiele serc rozweseli. Kształtujesz historię naszego miasta, która się ciągle na nowo rozrasta. Twoim ramieniem jest przecież sława, a zwie się ona Zenon Burzawa". Tylko po części jego życzenia stały się rzeczywistością. 

"Miliarder za dychę"

W maju 1994 roku przelała się czara goryczy. - Za jedyne 10 miliardów złotych można sobie kupić prawo gry w piłkarskiej ekstraklasie. Towar oferują szefowie Elektromisu, którzy po roku mają dosyć pierwszoligowego futbolu - pisała "Wyborcza" w artykule o znamiennym tytule "Co się dzieje w państwie E? Miliarder za dychę".

Krzysztof Sieja wściekał się na otaczającą go rzeczywistość i ogłosił, że za 10 miliardów złotych odda miejsce w lidze. - W klubie kontrola za kontrolą. No, kurde, bez przesady! Piłkarze otrzymali jednoznaczne zadanie - zakwalifikować się do europejskich pucharów. Otrzymali superwarunki. Specjalne diety, odżywki, darmowe paliwo, obiady. Jeszcze tylko trzeba było im tyłki wysmarować miodem - mówił cytowany przez "Wyborczą".

Przyznawał, że dziennikarze zrobili medialną nagonkę na jego klub, a kontrole ze strony skarbówki nie dają mu spokoju. Oliwy do ognia dolewał fakt, że Sieja niepochlebnie wypowiadał się o kibicach. Jego zdaniem byli niewdzięcznikami.

 - Drużynę może kupić każdy, kto przyniesie 10 mld. Ja ze sportu jestem już wyleczony. Człowiek wydaje pieniądze, tworzy coś z niczego i jeszcze jest gnębiony. Kibice i tak skandują: Sokół, Sokół... Jak chcą, to będą go mieli - w lidze makroregionalnej - mówił. Potencjalny kontrahent miał otrzymać miejsce w pierwszej lidze, prawo do zmiany nazwy i godła, a także pierwszeństwo przy zakupie 40 zawodników będących "własnością klubu". I choć prowadzono rozmowy z GKS-em Bełchatów, Ślęzą Wrocław, Hutnikiem Warszawa, Naprzodem Rydułtowy i Amiką Wronki to żadnego przejęcia nie doszło. 

Zmiana narracji

Zamiast tego... wrócono do korzeni. Po raz kolejny okazało się, że słowo stabilizacja w Wielkopolsce nie jest znane. - Śmiercią naturalną umiera Miliarder, ponownie rodzi się Sokół - mówił cytowany przez "Wyborczą" ówczesny rzecznik prasowy klubu Henryk Czapczyk. W Pniewach pojawili się nowi prezes, sponsor, a także nowa (a raczej stara nazwa klubu). Firmą, która wzięła na swoje barki dalsze finansowanie klubu został Opał, choć - jak w Skarbie Kibica przed startem sezonu 94/95 pisała "Wyborcza" istnienie pniewskiej ekipy uratował... transfer wychodzący. Chodziło o sprzedanie obrońcy z Zimbabwe - Normana Mapezy, za którego Galatasaray zapłaciło 500 tysięcy dolarów. Defensor zagrał później nawet w Lidze Mistrzów przeciwko wielkiej Barcelonie.

Pniewski klub - już pod nazwą Sokół - w rozgrywkach 94/95 ponownie zajął 10. miejsce w I lidze. Po drodze notował niezłe wyniki - pokonywał Widzewa i Legię - ale także kuriozalne spotkania. Domowy mecz 9. kolejki ze Stomilem Olsztyn rozegrał w... Iławie. 

W czerwcu 1995 roku doszło do kolejnego zwrotu. Fuzja pniewsko-tyska stała się faktem. - Piłkarze z Pniew nigdy dotąd nie mieli tylu kibiców w Tychach. Jeżeli Sokół utrzyma się w ekstraklasie, zostanie połączony z GKS Tychy - pisała wówczas "Wyborcza" informując o tym, że właścicielem Sokoła Pniewy i miejsca w I lidze został prezes Śląskiej Giełdy Towarowo-Pieniężnej Piotr Buller. Sprawa była o tyle kuriozalna, że tyszanie występowali wówczas w III lidze. 

W międzyczasie dobiegło końca śledztwo dotyczące funkcjonowania Elektromisu. "Po 14 miesiącach zakończyło się jedno z największych śledztw gospodarczych w historii Polski - sprawa Elektromisu. Oskarżono 13 osób. Prokuratura twierdzi, że na ich działalności sam skarb państwa stracił co najmniej 400 mld starych złotych (w cenach z lat 1991-93). Prokuratura zarzuca 13 oskarżonym m.in. niezapłacenie podatków i ceł, zaniżanie faktur, zabór mienia, fikcyjne umowy sprzedaży, poświadczanie nieprawdy" - pisała wówczas "Wyborcza".

Jesienią 1995 roku pojawiły się kolejne problemy. PZPN nie zgodził się na to, aby w lidze występował zespół Sokół-GKS Tychy, więc Sokół Pniewy postanowił stworzyć swój "śląski oddział" w Tychach. To właśnie w tym mieście chciano rozgrywać mecze. 

Cmentarzysko i gwóźdź do trumny

Sezon 1995/96 klub zakończył na 9. miejscu w tabeli, ale trudno było mówić o euforii. Dopiero pod koniec sezonu udało się utrzymać w elicie. Tyszan w tamtym sezonie prowadziło aż trzech trenerów. Janusza Białka zastąpił Marek Kostrzewa, a w jego miejsce przyszedł Bogusław Kaczmarek. Legendarny szkoleniowiec w rozmowie ze Sport.pl wspomina tamte rozgrywki.

- Wróciłem z Holandii, dostałem telefon. Zadzwonił śp. Jurek Kopa, który był doradcą Bullera. To był październik 1995 roku. Usiedliśmy i wszystko zostało mi przedstawione z bardzo dużą perspektywą. Dostałem pracę i do końca rozgrywek to był jeden wielki melanż. Drużyna został skoszarowana w hotelach w regionie Poznania, a graliśmy w Pniewach. Naszymi kibicami były wrony, które robiły sobie żerowisko koło cmentarza. Od grudnia zaczęliśmy już działać w Tychach. Pojawili się nowi piłkarze i od czegoś trzeba było zacząć. Dzięki kontaktom zdobytym w Holandii udało się zorganizować obóz. Zagraliśmy z Excelsiorem Rotterdam i z drugą drużyną Feyenoordu - wspomina Kaczmarek. Wątek Feyenoordu pojawi się zresztą jeszcze w historii tyskiego klubu.

Bogusław Kaczmarek, mimo wywalczenia ligowego bytu, postanowił zrezygnować z pracy trenera. - Proszę sobie wyobrazić, że skończyliśmy rozgrywki, a klub miał już paromiesięczne zaległości wobec zawodników i wielu członków sztabu. W związku z tym trzeba było stamtąd się ewakuować. Mam wyroki sądowe, ale Buller śp. nie żyje, Sokoła Tychy już dawno nie ma. PZPN uważał, że nie ma z czego tego ściągnąć. Dostawałem więc te pieniądze w czekach. Czekałem, czekam i będę czekał - dodaje Kaczmarek.

Kolejne rozgrywki były dla Sokoła gwoździem do trumny. Załamanie na rynku węgla i kłopoty finansowe sprawiły, że klubowi zaczęła grozić wizja nieprzystąpienia do rozgrywek. Pomoc przyszła z Holandii. W tym momencie w historii tyskiego klubu po raz kolejny pojawił się Feyenoord.

Butla holenderskiego tlenu

- Dostałem telefon z Holandii, że są zainteresowani Dudkiem. Oni chcieli wtedy sprzedać Eda de Goeya - obiecali mu, że w ciągu roku wyjedzie za granicę. Tak też się stało i później został bramkarzem Chelsea. Zadzwoniłem do Bullera i powiedziałem: "Panie prezesie, jest szansa, że panu pomogę. Jest zainteresowanie Dudkiem". On już wtedy miał olbrzymie problemy finansowe, bo mu zablokowali handel węglem. Firma legła w gruzach w ciągu dwóch tygodni. Jurek Kopa do mnie zadzwonił i powiedział, że byłoby dobrze, aby pojechał z Jurkiem. Problemem był brak paszportu, ale udało się to jakoś załatwić. To był wielki Feyenoord, w którym grali Ronald Koeman, Henrik Larsson, Giovanni van Bronckhorst. Jurek musiał się wykazać w jednym ze sparingów. Zaczęli go klepać po plecach w autokarze. Koeman mówi: "good saving" i okazało się, że chcą z nim podpisać kontrakt. Jurek dokonał wielkiego postępu, bo wtedy w Sokole było dwóch dobrych bramkarzy. Jak trafił do klubu, to był jeszcze przecież Darek Płaczkiewicz, który wygrał puchar z Miedzią Legnica - kontynuuje Kaczmarek.

Ostatecznie dzięki sprzedaży Dudka udało się spłacić najważniejsze zobowiązania i rozpoczęcie rozgrywek 96/97 w najwyższej klasie rozgrywkowej stało się w ogóle możliwe. - Nie znam dokładnie kwoty tego transferu, ale myślę że to było w granicach 350 tysięcy dolarów. Wpisano sprzęt za kilka tysięcy dolarów i obóz. Ten finansowy wysiłek pozwolił, by drużyna potem wystartowała w ogóle w rozgrywkach. To na koniec i tak do niczego dobrego nie doprowadziło. Wróciłem do klubu na stanowisko dyrektora sportowego i podpisałem nowe kontrakty z zawodnikami, żeby jakoś wystartować. Te pieniądze bardzo szybko się skończyły i skończył się klub - dodaje Kaczmarek.

Drużynę objął Albin Wira, ale ani jemu ani powracającemu na stanowisko pierwszego trenera Bogusławowi Kaczmarkowi ani Markowi Kostrzewie nie udało się stworzyć konkurencyjnej drużyny. Po rundzie jesiennej zajmowała dopiero 14. miejsce w tabeli, ale w Tychach zaczęto zadawać sobie pytanie nie o utrzymanie, a o możliwość dokończenia sezonu. Zimą nastąpił exodus wielu zawodników. Sokołowi zwyczajnie zaczęło... brakować piłkarzy.

5 kwietnia 1997 roku przeszedł do niechlubnej historii klubu. Mecz z Odrą Wodzisław Śląski nie doszedł do skutku, bowiem na murawie stawiło się... zaledwie pięciu piłkarzy Sokoła: Antonio Felix, Prince Matore, Janusz Nawrocki, Albert Świetlik i Jacek Zajdler. Sędzia zarządził walkower na korzyść Odry.

- Teraz wszystko przeprowadza się w bardziej cywilizowany sposób. Są postępowania upadłościowe, a wtedy przychodził komornik robił stempel na majątku i do widzenia - kwituje Kaczmarek.

Dwa tygodnie później tyszanie przegrali w Zabrzu z Górnikiem 0:6 i było to ich ostatnie spotkanie w historii. Po 26. kolejce - na osiem meczów przed końcem sezonu - podjęto decyzję o wycofaniu się z rozgrywek. Innego końca piłki nożnej lat 90. w Tychach nie było.

"Sokół zakończył łot"

- Sokół zakończył lot - pisał w lipcu 1997 roku dziennikarz "Wyborczej" Paweł Czado, przywołując słowa ówczesnego sekretarza generalnego PZPN Michała Listkiewicza. - W poniedziałek rano otrzymaliśmy bardzo lakoniczne pismo od pana Bullera. Informuje w nim, że powodem decyzji jest brak zainteresowania piłką nożną w Tychach - przekazywał działacz. Ówczesne długi Sokoła wynosiły około miliona złotych. Klub został rozwiązany.

- Prezes Buller włożył w klub bardzo dużo pieniędzy, choć chyba zdawał sobie sprawę, że na piłce nie zarobi. Za upadek klubu winę ponosi jednak nie on, ale doradcy, którzy chcieli się przy nim szybko dorobić - mówił "Wyborczej" Albin Wira.

To był definitywny koniec pniewsko-tyskiej historii, którą przez niemal dekadę śledziła piłkarska Polska. Klub - ani w Pniewach ani w Tychach - nie został wywrotowcem, a efemerydą. 

- Powiem panu, że mi tego szkoda. Bardzo ceniłem sobie pracę w Tychach. Na Śląsku żyją ludzie, którzy mają wspaniały charakter do sportu. Mam na myśli kibiców. Kibice, kiedy zaczynały się rozgrywki na wiosnę, a przysypało śniegiem, przychodzili i odśnieżali z nami boisko. Byli bardzo zaangażowani - mówi Bogusław Kaczmarek.

Piłka nożna w Tychach została reaktywowana jeszcze w tym samym roku, w którym upadł Sokół. Utworzono Tyski Klub Sportowy Tychy, który na początku XXI wieku stał się Górnośląskim Klubem Sportowym Tychy '71. Od 2008 roku klub nieprzerwanie występuje pod nazwą Górniczy Klub Sportowy Tychy. Obecnie gra na zapleczu ekstraklasy. Na przełomie wieków reaktywowano także futbol w Pniewach. Sokół Pniewy gra dziś w V lidze, grupie wielkopolskiej I.

Po latach 90. pozostały jedynie wspomnienia.

Korzystałem z archiwum Gazety Wyborczej, a w nim tekstów autorstwa: Jarosława Bińczyka, Jacka Sarzały, Krzysztofa Olejnika, Macieja Gorzelińskiego, Marcina Bosackiego i Pawła Czady.

Więcej o: