Przez ostatni rok Maciej Skorża zdołał wyrobić sobie naprawdę dobrą markę w Japonii. Urawa Reds powoli rozkręcali się pod wodzą polskiego trenera. Wisienką na torcie miał być dobry występ z Manchesterem City - jeszcze lepszy niż w finale azjatyckiej Ligi Mistrzów czy z Club Leon w ćwierćfinale Klubowych Mistrzostw Świata.
Skorża nie zabraniał marzyć. Pragnął, by jego piłkarze zagrali, jakby to miał być ich ostatni i zarazem najważniejszy mecz w karierze. Wierzył, że są w stanie sprawić sensację. Tym bardziej że "The Citizens" wcale nie grali tak pewnie i dobrze w ostatnich tygodniach. Poza tym Skorża już raz wygrał z Pepem Guardiolą, 15 lat temu, kiedy Wisła Kraków grała z FC Barceloną, więc mógł się pokusić o powtórkę. Plany jednak legły w gruzach w bolesny dla Urawy i Skorży sposób.
Diabeł miał nie być taki straszny, jak go malują. Manchester City nie robił fenomenalnego wrażenia w ostatnich tygodniach. Wystarczy spojrzeć na ostatnie mecze - wymęczone zwycięstwo z Lipskiem (3:2, przegrywając 0:2), remisy z Chelsea, Liverpoolem, Tottenhamem, porażka z Aston Villą 0:1, która mogła skończyć się pogromem, remis 2:2 z Crystal Palace przy prowadzeniu 2:0. Nawet jeśli wymienione zespoły są o kilka klas lepsze od Urawy, to były dowodem dla Japończyków, że da się powalczyć z "The Citizens".
Europejskich gigantów nie trzeba się bać, co pokazali siedem lat temu piłkarze Kashimy Antlers z Realem Madryt, którzy w finale KMŚ w 2016 r. doprowadzili do dogrywki, a przez moment nawet prowadzili. I we wtorek nie było widać strachu także u graczy Urawy, szczególnie w pierwszych kilkunastu minutach. Starali się zagrać agresywniej w pressingu, spróbować stworzyć sobie sytuację. Taka postawa mogła się podobać.
Z biegiem czasu rosła przewaga City. To było pewne, biorąc pod uwagę, że na papierze przerastają Urawę w każdym możliwym aspekcie gry. Japończycy dzielnie się bronili. Chcieli maksymalnie wykorzystać to, co było ich atutem za kadencji Skorży. Mieli szczelną obronę i stale czujnego, skoncentrowanego bramkarza. Wszak Urawa straciła tylko 27 goli w J. League, najmniej od czasu Vegalty Sendai, która w 2011 miała jedynie 25 straconych bramek.
Przez dobre pół godziny Manchester nie oddał żadnego celnego strzału na bramkę Urawy. Gęsto ustawione defensywa, z natychmiastowym doskokiem do rywala sprawiała, że brakowało czystej pozycji do oddania strzału. Próby Rodriego z dystansu wydawały się wynikać z braku cierpliwości i pomysłu na przedarcie się w pole karne. Jack Grealish chciał tańczyć z piłką, ale Urawa mu na to nie pozwalała.
Zespół Skorży był dzielny, odważny, wytrwały. Szukał okazji do kontrataków, ale brakowało w nich jakości. Kilka razy Jose Kante mógł lepiej przyjąć piłkę, może wtedy akcje podeszłyby pod pole karne.
Urawa była naprawdę blisko dowiezienia czystego konta do przerwy. Potrafiła się bronić. Doskonale wiedziała, jak to robić. Ale los postanowił spłatać jej figla.
Straconego gola nie da się inaczej określić niż po prostu pechem. Marius Hoibraaten niefortunnie interweniował i wbił piłkę do własnej siatki. Nie ma nic gorszego niż gol samobójczy w końcówce połowy lub meczu. To boli, jakby ktoś wbił szpilkę w laleczkę voodoo.
Wymowny był obrazek z ławki Urawy, kiedy realizator pokazał smutnego, przybitego Macieja Skorżę. Trener wierzył, miał duże nadzieje, że uda się wytrwać przy wyniku 0:0 do przerwy. Miał pewne prawo na to liczyć.
Urawa starała się zareagować na straconą bramkę jeszcze przed końcem pierwszej połowy i w pierwszych minutach drugiej. Nie było tak, że samobójcze trafienie podłamało Japończyków i podcięło im skrzydła. Ból można uśmierzyć, a to było dobre lekarstwo. Niestety, miało jednak krótkotrwałe działanie.
Kolejne dwa stracone gole były dowodem na przepaść jakościową, jaka dzieliła Urawę i Manchester City. Nie dało się zatrzymać mistrzów Anglii. W kolejnych sytuacjach za bardzo kombinowali, za dużo się bawili z piłką, dlatego na szczęście dla Urawy nie skończyło się prawdziwym pogromem. Japończycy chcieli walczyć do końca o każdą piłkę. Nie poddawali się, bo chcieli pokazać się z jak najlepszej strony w starciu z gigantem, choć łatwo nie było.
Z polskiego punktu widzenia po ludzku żal Skorży. Żal, bo los w dość brutalny sposób odebrał nadzieję na coś dobrego w tym meczu. Bo gdyby nie pechowo stracony gol przed przerwą, może druga połowa potoczyłaby się nieco inaczej. To miało prawo wpłynąć na pewność siebie u defensorów Urawy.
- Staraliśmy się być bardzo dobrze zorganizowani w obronie. Wiedzieliśmy, że Manchester City będzie miał dużo większe posiadanie piłki. Nasza praca szła w tym meczu w dobrym kierunku, byliśmy blisko utrzymania 0:0 do końca pierwszej połowy, ale, niestety, straciliśmy gola. Potem chcieliśmy zagrać bardziej do przodu, a Manchester City doskonale wykorzystał swoje szanse. To był trudny mecz i muszę powiedzieć, że przewaga Manchesteru była w każdym aspekcie gry. Staraliśmy się dać z siebie wszystko, ale Manchester był znacznie lepszym zespołem - podsumował przybity Skorża tuż po zakończeniu spotkania.
Porażka z Manchesterem City 0:3 to jednak nie koniec marzeń i nadziei dla Urawy. Wciąż jest szansa na wywalczenie brązowego medalu KMŚ. W piątek zagrają o trzecie miejsce z egipskim Al Ahly. To z jednej strony mecz w rodzaju nagrody pocieszenia, ale z drugiej może być fantastyczną klamrą dla Skorży, by zamknąć rok w Urawie z tytułem mistrza Azji i trzeciej najlepszej drużyny świata.
Władzom klubu od początku chodziło o to, by na nowo liczyć się w Japonii i na największym kontynencie na Ziemi. Polski trener wycisnął maksimum. Dokonał rzeczy historycznej w J. League, tworząc jedną z najlepszych defensyw w rozgrywkach od lat. Dał międzynarodowy sukces. Otworzył sobie szerzej drzwi w Azji. Mimo porażki, która boli, bo Skorża miał ambicje na mecz z Manchesterem City, polski trener może być z siebie naprawdę zadowolony.