Czy nagrania rozmów Cezarego Kucharskiego z Robertem Lewandowskim będą uznane za autentyczne i staną się dowodem w sprawie o szantaż? Dla piłkarza sprawa zmierza w dobrym kierunku, dla mecenasów menedżera - budzi wątpliwości. Ich zdaniem kluczowe będzie sprawdzenie nie tylko tego, co na nagraniach słychać, ale ustalenie co działo się z plikami, urządzeniami i materiałem dowodowym, zanim dotarły one do prokuratury i ekspertów. To historia złożona.
Po pierwsze dlatego, że Lewandowski posiadał (a może nagrywał?) rozmowy z Kucharskim w sumie na czterech telefonach. Na początku sprawy do prokuratury oddał tylko pendrive'y ze skopiowanymi plikami z tych urządzeń. Obrońcy menedżera protestowali, podpierając się ekspertami, że tak nie da się zbadać ich autentyczności. Po kilku miesiącach do prokuratury strona Lewandowskiego dostarczyła też cztery telefony i laptopa. Rzecznik prokuratury Marcin Saduś przekazywał nam wtedy: biegły potwierdził zgodność kopii z oryginałem zapisanym na urządzeniach. Potem nagrania kopii na pendrive'ach odsłuchiwali specjaliści od fonoskopii z Laboratorium Kryminalistycznego w Poznaniu. "Nie ustalono śladów, które mogłyby świadczyć o tym, że nagrania powstały w wyniku stosowania technik montażu" - czytaliśmy w raporcie.
Jest w tej sprawie szkopuł: w pracowni, gdzie badano nagrania, nie można wykonać analizy wahań częstotliwości prądu sieci elektroenergetycznej, a to ono stanowi najbardziej wiarygodne badanie autentyczności zapisów cyfrowych. Dlatego wykonująca raport ekspertka nie podjęła się sformułowania "ostatecznego wniosku, że nagrania te są ciągłe, czyli autentyczne". Kolejni eksperci z Biura Ekspertyz Sądowych w Lublinie, które miało zbadać m.in. wspomniany przydźwięk sieci energetycznej, poinformowali, że w nagraniach go nie wykryto. Wątpliwości dotyczące tych analiz formułowane przez inż. Arkadiusza Lecha, biegłego sądowego z dziedziny fonoskopii i informatyki z 25-letnim doświadczeniem opisywaliśmy w tym miejscu .
W lutym tego roku prowadzący sprawę Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia uznał, że nagraniom trzeba przyjrzeć się raz jeszcze. Nakazał uzupełnić postępowanie dowodowe i dokonać kolejnych analiz - informatycznej i fonoskopijnej. Zlecił je krakowskiemu Instytutowi Ekspertyz Sądowych im. Prof. dr. Jana Sehna. Przychylił się do wniosku obrony, by zbadać urządzenia, na których dokonywano nagrań, a nie skopiowane nagrania. Telefony Lewandowskiego wysłano więc do Krakowa jeszcze w lutym tego roku. Sąd dał tej placówce czas na analizę do czerwca. Tyle że instytut nie dostał kodów dostępu do telefonów. Rozwiązanie tego problemu oficjalną drogą zajęło kolejne tygodnie. Kody zostały przekazane 6 kwietnia. Jednak sprawa analizy fonoskopijnej nie ruszyła. Zamiast tego w czerwcu do sądu "wpłynęła informacja o braku możliwości sporządzenia opinii fonoskopijnej przez Instytut" i prośba o zwolnienie tej placówki z obowiązku wydania opinii - o czym poinformowała nas Mirosława Chyr, rzeczniczka prasowa Sądu Okręgowego w Warszawie.
Ta sprawa jest co najmniej zagadkowa. Jak ustaliliśmy, po dostaniu zlecenia na analizę nagrań zachorowali lub z pracy zrezygnowali wszyscy eksperci Pracowni Analizy Mowy i Nagrań Instytutu Sehna, którzy mogli takie badania przeprowadzić. Potwierdził to dyrektor Instytutu dr hab. Dariusz Zuba.
- Po przekazaniu niniejszej sprawy do opiniowania do Instytutu dwoje biegłych z tej pracowni złożyło wypowiedzenie umowy o pracę, w tym biegły, któremu przydzielono wykonanie badań w niniejszej sprawie. Biegły ten przebywał od połowy maja br. na długotrwałym zwolnieniu lekarskim, a był on jedynym biegłym Instytutu, specjalizującym się w wykonywaniu badań w zakresie analizy autentyczności i ciągłości plików dźwiękowych, wyznaczonym do badania plików zarejestrowanych w pamięci zabezpieczonych telefonów komórkowych - przekazał dyrektor.
Przypadek, pech? Inne zdanie na ten temat ma Arkadiusz Lech, który jest zaznajomiony z tematem nagrań Lewandowskiego, bo opiniował je na prośbę obrońców Kucharskiego. Miał dostęp tylko do kopii nagrań.
- To nie są proste tematy, brak jest wiedzy i fachowców, którzy kompleksowo są w stanie ten temat zbadać i wydać opinię w stopniu kategorycznym, czyli jedynym w ujęciu procesowym jako dowód - mówi ekspert. On w swojej analizie wypunktował kilka elementów, dlaczego materiały należy uznać za nieautentyczne lub - mówiąc inaczej - zepsute (takie, które straciły szansę na status autentycznych) na skutek złego, dziwnego, czy podejrzanego obchodzenia się z nimi. Chodzi m.in. o to, że nagrania "mogą stanowić fragment całego zdarzenia" we wskazanych przez niego miejscach następuje "utrata ciągłości zapisu, nieciągłości sygnału tła akustycznego", co trzeba dokładnie zbadać przeprowadzając eksperymenty dowodowe (nagraniowe) z udziałem tych telefonów.
Jak podkreśla też Lech, trzeba wyjaśnić, dlaczego w telefonie "istnieje kilka plików zawierających zapisy tego samego zdarzenia akustycznego". W Sport.pl informowaliśmy już o tym, że w jednym z telefonów Lewandowskiego są cztery pliki z nagraniem z restauracji Baczewski (20200106 124457.M4a) z tą samą datą i godziną (co do sekundy), które w oznaczeniach telefonu mają jednak kolejne cyfry:
20200106 124457_1
20200106 124457_ 1_1
20200106 124457_ 2
Te pliki są krótsze od pliku 20200106 124457.M4a. Podobna sytuacja z istnieniem kilku plików jest też w przypadku nagrania z Hotelu Kempiński.
- Dla mnie sam ten fakt wskazuje, że pliki musiały być modyfikowane. Każda ingerencja narusza strukturę binarną pliku, co również powinno być szczegółowo zbadane poprzez przeprowadzenie eksperymentów procesowych przy użyciu dostarczonych aparatów telefonii komórkowej na okoliczność stwierdzenia w stopniu kategorycznym, czy występuje zgodność zapisu binarnego plików w tym boxów oraz wykazanie, w których obszarach pamięci, w jakim aparacie zostały zapisane pliki źródłowe - przekazuje Lech. Dla niego choćby ten aspekt sugeruje, że nagrań nie ma co słuchać, bo doszło do "naruszenie integralności pliku pierwotnego".
- Ktokolwiek podejmie się opiniowania, które w świetle edycji plików i powstania wielu zapisów z tym samym zdarzeniem akustycznym wskazuje na brak autentyczności, napisze, że pliki nie wykazują oznak braku autentyczności, narazi się na odpowiedzialność karną z art.233 par 4 k.p.k. - opisuje.
To paragraf, który mówi, iż biegły, który przedstawi fałszywą opinię czy ekspertyzę "podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10". Sprawa badania nagrań rozrasta się jeszcze przez kolejne informacje, do których dotarliśmy.
Jak informowaliśmy, do prokuratury, a potem ekspertów trafiły cztery telefony Lewandowskiego. Dlaczego tyle? Bo tylu w ciągu dwóch lat używał piłkarz do rejestracji lub przechowywania nagrań. Wśród nich jest jeden iPhone. Tu sprawa wydaje się najprostsza, z metadanych plików wynika, że posłużył do nagrania rozmowy telefonicznej z 12.02.2018 z godz. 16:20, której fragmenty opublikował niegdyś "Bild". Opisywaliśmy je w tym miejscu.
Kolejnym telefonem jest Huawei P20 z października 2018 roku. Jak ustaliliśmy, ten telefon został przekazany do badań już po przywróceniu go do ustawień fabrycznych. Co to oznacza? To, że nie da się z niego odczytać kompletnie nic i dotrzeć do tego, co zawierał. Huawei P20, który działał na Androidzie 9, po przywróceniu do ustawień fabrycznych nadpisuje cały obszar pamięci zerami i usuwa klucze szyfrujące, to oznacza, że w żaden sposób nie da się dotrzeć do plików, które były na nim przed resetem. Obecnie takiej usługi nie podejmuje się i nie wykonuje żadna firma, co sprawdziliśmy w kilku największych polskich instytucjach zajmujących się odzyskiwaniem danych. Krakowski instytut jednak starał się te dane jakimś sposobem pozyskać. Uzyskał też zgodę piłkarza, że może się z tym wiązać uszkodzenie aparatu.
- Nie wiem, dlaczego eksperci z Krakowa zdecydowali się na próbę wyciągania z danych z tego telefonu, gdy powszechną wiedzą jest, że takich danych z Androida 9 po resecie nie da się odzyskać? - zastanawia się Lech, gdy pytamy o ten wątek.
Kolejny przekazany model to Huawei P30 VOG L29. To on zawierał plik "CK Kempiński" z 12.09.2019 roku. Do tego przekazany był jeszcze telefon Huawei P40 Pro ELS-NX9. Na nim był z kolei plik "CK Baczewski" zarejestrowany 6.01.2020. Ta rozmowa oryginalnie nie mogła być jednak zarejestrowana na tym telefonie, bo ten konkretny model (numer seryjny znany redakcji) został wyprodukowany prawie dwa miesiące później, pod koniec lutego 2020 roku.
Nagranie Baczewski mogło zostać zatem dokonane na modelu P20 lub P30. Jeśli na P20, to źródłowego pliku na oryginalnym nośniku w tej chwili nie ma, bo przypomnijmy, ten telefon zresetowano do ustawień fabrycznych. Jeśli na P30, to strona oskarżonego przytacza inny problem. Konkretny aparat, który posiadał piłkarz, (numer seryjny znany redakcji) był telefonem testowym. Piłkarz otrzymał go zapewne od firmy, którą wówczas reklamował. Telefon testowy z oznaczeniem "not for sale", czyli nie na sprzedaż, nie jest pełnoprawnym produktem. Nie posiada gwarancji producenta, nie otrzymuje aktualizacji systemu. Podobnie było zresztą z modelem P40, który potem dostał i wykorzystywał piłkarz.
Czy to próba punktowania nieprawidłowości, czy chwytanie się wszystkiego, czego się da, by zdyskredytować nagrania? Do tej drugiej opcji przekonuje pełnomocnik Lewandowskiego profesor Tomasz Siemiątkowski, którego poprosiliśmy o komentarz do części ustaleń.
- Być może Robert Lewandowski przypadkowo zresetował ten telefon i przekazał prokuraturze, nie pamiętając o tym. Przypominam, że to my z własnej inicjatywy na początku postępowania przekazaliśmy prokuraturze wszystkie urządzenia, to jest: telefony, laptop i pendrive'y, które były użyte do nagrywania czy też przechowywania nagrań, tak by nie było żadnych niedomówień - mówi nam Siemiątkowski, zgadzając się, że nie miałoby dużego sensu świadome przekazanie bezużytecznego telefonu.
- Robert Lewandowski zawsze zmieniając telefon na nowy, przenosił do niego zawartość poprzedniego – opisuje. Dodaje, że w Krakowie zbadano telefony, z których jest pełen odczyt i ustalono, że pliki zapisane na nich powstały wtedy, kiedy odbywały się zarejestrowane rozmowy.
- Zaznaczę, że wydział informatyczny krakowskiego instytutu wydał opinię z zakresu informatyki dotyczącą zawartych na telefonach plików. Eksperci nie mają do nich żadnych merytorycznych zastrzeżeń. Przebadano trzy telefony, na których były nagrania, na czwartym telefonie eksperci nie byli w stanie przeprowadzić badania - przekazuje. Dodaje, że istotne jest właśnie to, co jest na tych działających aparatach, a nie to, czego nie ma, czy mogłoby być na tym jednym obecnie bezużytecznym.
- Skoro eksperci z instytutu w Krakowie nie zgłaszają żadnych zastrzeżeń co do tego, co było na dwóch telefonach Huawei, to strona oskarżonego być może będzie teraz skupiać się na tym trzecim zepsutym aparacie, z którego nie dało się pozyskać danych? To jest aberracja i odwracanie uwagi opinii publicznej. Oczywiście będzie to absurdalne, jeśli będą sugerować, że pomimo tego, iż na dwóch telefonach nagrania są prawidłowe, to na trzecim aparacie, nienadającym się do badania, mogły być nieprawidłowe. Wystarczy wsłuchać się w to zdanie, żeby zauważyć, że to nonsens - kończy. Co do braku opinii fonoskopijnej z Krakowa zaznacza, że być może zrobi ją ktoś inny.
- Sami chętnie przyjęliśmy propozycję sądu, by dokonano kolejnej fonoskopijnej opinii w sprawie nagrań. Nie mamy nic do ukrycia. Szkoda, że nie udało się tego zrobić w ostatnich miesiącach w instytucie w Krakowie, ale dla nas nie będzie problemu, jeśli sąd zleci analizę innym fonoskopijnym ekspertom - przekazuje.
Sąd Rejonowy Warszawie na razie nie przekazał nam czy zleci inną opinię fonoskopijną. Obrońcy Kucharskiego poinformowali, że szerzej odniosą się do otrzymanej niedawno opinii informatycznej z Instytutu Sehna, po tym jak ustosunkują się do niej w piśmie do sądu.