Jedno absurdalne zdanie pokazuje rozmiar mentalnej katastrofy w piłce nożnej

Lakoniczne spostrzeżenia szefa policji z Hiszpanii obrazują, jak piłka nożna nawet na najwyższym poziomie nie radzi sobie z kibolską mentalnością - pisze Michał Kiedrowski ze Sport.pl.

- Piłkarze i działacze Barcelony zdawali sobie sprawę, że ich celebracja mistrzostwa musi być krótka i stonowana, by nie urazić miejscowych fanów - to jedno zdanie wystarczy, aby zrozumieć rozmiar mentalnej katastrofy, do jakiej doszło w piłce nożnej. Wygłosił to zdanie szef katalońskiej policji Josep Saumell po tym, jak FC Barcelona zdobyła mistrzostwo Hiszpanii na boisku lokalnego rywala – Espanyolu Barcelona. Sam fakt, że właściwie wszyscy przechodzą nad tym spostrzeżeniem do porządku dziennego, dowodzi, iż mentalność kibolska jest już akceptowana nawet przez funkcjonariuszy służb. A przecież akurat one powinny dbać o to, by nowy mistrz kraju mógł świętować na boisku rywala nawet całą noc, jeśli będzie miał takie życzenie. Cóż jest bowiem bardziej naturalnego w sporcie niż radość ze zwycięstwa?

Zobacz wideo

Jeśli radość ze zwycięstwa jest prowokacją, to dokąd dojdziemy w tym absurdzie?

Ale nawet króciutka feta Roberta Lewandowskiego i spółki sprowokowała miejscowych kibiców, którzy wpadli na boisko i pogonili piłkarzy do szatni. I ten skandaliczny fakt "zmusił" Saumella do dzielenia włosa na czworo, czy aby przypadkiem miejscowi kibole nie mieli racji

Słowa o tym, że celebracja mistrzostwa może urazić miejscowych fanów, to jakiś szczyt absurdu. Przecież to coś zupełnie normalnego, że jedna drużyna po meczu się cieszy, a druga się smuci. Czyż w samą istotę sportu nie są wpisane szacunek dla rywala, docenienie jego klasy i mężne znoszenie porażki?

Jeśli celebracja tak niezwykłego faktu, jak zdobycie mistrzostwa ma być stonowana i ograniczona w czasie, to ileż bardziej powinniśmy tonować radość z mniejszych wydarzeń. Trzeba przecież szanować uczucia innych ludzi, więc może radość z goli też powinna być stonowana i jak najkrótsza. A przecież same gole jeszcze bardziej niż radość z nich mogą urażać uczucia fanów drużyn, które przegrywają. Więc może i pod tym względem powinno się wymagać, żeby zawodnicy byli stonowani i stosowali samoograniczenia. 

Oczywiście to absurd, ale właśnie do absurdu jest posunięty pogląd, że w sporcie radość jednych może być usprawiedliwieniem eksplozji wściekłości u innych. Oczywiście sytuacja wygląda nieco inaczej, gdy dochodzi do obscenicznych gestów czy innych prowokacji, ale w tym wypadku nic takiego nie miało miejsca.

Emocje niczego nie mogą usprawiedliwiać

Zresztą, czyż od dorosłych ludzi - a przecież to oni głównie wpadli na murawę w Barcelonie - nie powinniśmy wymagać, by nawet sprowokowani, panowali nad emocjami? Czy na stadionach podstawowe normy cywilizacyjne nie obowiązują? Od tego się wszystko zaczyna. Emocje zaczynają być wymówką. Najpierw fani czują się sprowokowani radością rywala, potem tym, że w ogóle on istnieje. Jak bowiem inaczej tłumaczyć bandycki napad na wracającego pociągiem z meczu kibica Polonii Warszawa, o którym było ostatnio głośno? 

Kiedyś bardzo wiele mówiło się o wychowywaniu kibiców do sportu. Tymczasem mam wrażenie, że jest odwrotnie. Kibolska mentalność przesiąknęła na drugą stronę, tam, gdzie teoretycznie powinny obowiązywać inne standardy i wysokie wartości. W ubiegłym roku prezes Lecha Poznań gęsto się tłumaczył ze śpiewania podczas mistrzowskiej fety przyśpiewek obrażających Raków Częstochowa. Dwa tygodnie temu, gdy Napoli zdobyło mistrzostwo Włoch, Matteo Politano dołączył do kibiców i wznosił wulgarne okrzyki obrażające Juventus Turyn. Bramkarz Argentyny Emiliano Martinez nie tylko wykonywał po zdobyciu mistrzostwa świata obsceniczne gesty, ale także obrażał rywali, szczególnie Kyliana Mbappe. 

Szczytem żenady była niedawna wymiana ciosów między szefem Barcelony Joanem Laportą i Realem Madryt o to, kto był większym pupilkiem generała Franco. Przypomnijmy, że dyktator nie żyje od 48 lat, ale kibice i działacze obu największych hiszpańskich klubów dzielnie dbają o to, aby jego imię przez następne dziesięciolecia podsycało ogień wzajemnej nienawiści. 

Fair play i szacunek dla rywala powoli znikają w kibolskich czasach

A co powiedzieć o zachowaniu piłkarzy i sztabów szkoleniowych Legii Warszawa i Rakowa Częstochowa podczas meczu i po finale Pucharu Polski? Gdzie tam było fair play, gdzie szacunek dla rywala, gdzie "duch rycerski" i tym podobne wartości, dzięki którym sport stał się ważną i hołubioną częścią porządku społecznego? 

Podałem tylko najgłośniejsze przykłady z ostatnich miesięcy. Bo mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz gorzej. Już okazuje się, że na Zachodzie jednak sobie nie poradzili. Że nawet podczas półfinału europejskich rozgrywek dochodzi do skandalicznych scen na stadionie, jak ostatnio w Alkmaar, gdzie miejscowi chuligani starali się wedrzeć na sektor zajmowany przez rodziny piłkarzy gości. W tej samej Holandii "sprowokowani" nieudolnością swoich piłkarzy kibice Groeningen nie dali im rozegrać meczu na swoim boisku, bo tak byli wściekli po spadku do niższej ligi. Tak jak w Barcelonie, tak pewnie i w tych przypadkach jakiś miejscowy szef policji powinien się zastanowić, czy kibice nie mieli czasem racji. Zaznaczam, że to ironia. 

Bo władze klubów też już wiedzą, że mają przede wszystkim uczuć własnych kibiców nie urażać. Inaczej grozi im bojkot. Przeżywały go u nas i Lech, i Legia, i ostatnio Górnik Zabrze. Gdy w 2021 r. kibice stołecznego klubu napadli na autokar ze swoimi piłkarzami, to po roku śledztwa okazało się, że nic tak naprawdę się nie stało. Najlepszy dowód, kto tak naprawdę tam rządzi. 

Piłka nożna odgrzewa przebrzmiałe podziały

Swego czasu przeczytałem książkę "Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka" autorstwa Michała Kołodziejczyka i Anity Werner, i miałem nieodparte wrażenie, że piłka nożna wbrew wartościom, jakie powinien nieść sport, staje się jedną przeszkodą w pojednaniu między religiami, narodami, miastami, czy nawet dzielnicami miast. Bardzo często, zamiast łączyć, podsyca stare, często już przebrzmiałe podziały. O ciągłym ożywianiu generała Franco w Hiszpanii już wspominałem. Nawiasem mówiąc, w tym przypadku, najbardziej absurdalne są sytuacje, gdy zmarłego wykopują z grobu zagraniczni fani obu drużyn np. Polacy i toczą między sobą wojnę o hiszpańską pamięć historyczną. 

Tu warto jeszcze przypomnieć o Celticu i Glasgow Rangers. W czasach, gdy Wielką Brytanię opanował indyferentyzm religijny, to na stadionach - dzięki rywalizacji dwóch klubów z największego miasta Szkocji - kwestia prymatu Stolicy Apostolskiej wciąż jest powodem do nienawiści i przyśpieszonego ruchu pięści. 

A czyż nie inaczej jest z wrogością Kielc i Radomia, Warszawy i Łodzi? Większość mieszkańców tych miast nie ma najmniejszego pojęcia, co złego wyrządzili im obywatele innych aglomeracji. No chyba, że są kibicami. Wtedy nie mają wątpliwości, że samo istnienie tych drugich to powód do wściekłości. Wioskowe bójki na sztachety przeniosły się do sportu.

I tak to się toczy, pogrążając się w coraz głębszych oparach absurdu. A kibolstwo kontynuuje swój zwycięski marsz przez kolejne dziedziny życia. Ostatnio zadomowiło się w polityce. Tu też liczy się wierność barwom i hołubienie najtwardszego elektoratu. 

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.