Sędzia Frankowski opluty. "Jak najszybciej uciekać". Zobaczył, co zrobili z jego autem

Dawid Szymczak
Bartoszowi Frankowskiemu po meczu w B-klasie przebili dwie opony. Tomaszowi Kwiatkowskiemu w Wólce Radzymińskiej - wszystkie cztery. Frankowski został opluty, Kwiatkowski kilka razy barykadował się w szatni, a Paulina Baranowska zza pleców słyszała groźby śmierci. - Niższe ligi to szkoła życia. Ale taka, z której trzeba jak najszybciej uciekać - mówią po latach, już z perspektywy ekstraklasy.

Paulina Baranowska latem posędziuje mistrzostwa świata kobiet, a od czterech sezonów jest sędzią liniową w meczach męskiej ekstraklasy. Piotr Lasyk kilka dni temu prowadził finał Pucharu Polski. Bartosz Frankowski i Tomasz Kwiatkowski od lat są sędziami w ekstraklasie, a Adam Lyczmański co tydzień ocenia ich decyzje w Lidze Plus Extra i odpowiada za szkolenie młodych sędziów w Kujawsko-Pomorskim Związku Piłki Nożnej. Mówią jednogłośnie: traktowanie sędziów w niższych ligach w Polsce jest problemem. Wieloaspektowym, poważnym, wieloletnim i - co najgorsze - wciąż rosnącym. Opowiada o tym serial "Sędzia wróg" autorstwa Krzysztofa Smajka, reportera Sport.pl.

Zobacz wideo ZOBACZ PIERWSZY ODCINEK SERIALU "SĘDZIA WRÓG"

Wymienionych wyżej sędziów pytamy o ich początki, trudne sytuacje i refleksje poparte wieloletnim doświadczeniem w pracy na najwyższym poziomie. Zgadzają się, że im niższa liga, tym większe wyzwanie. Kto przetrwa na dole, ten zaczyna się cieszyć sędziowaniem. Wielu jednak rezygnuje już po pierwszych meczach. I trudno im się dziwić.

Paulina Baranowska: Mogłabym napisać książkę, co mogę sobie zrobić z tą chorągiewką

- Zdarzało się, że grożono mi śmiercią. Za plecami podczas meczu albo w wiadomościach w portalach społecznościowych. Kiedyś też schodziłam z boiska i wyjeżdżałam z meczu w eskorcie policji, bo gospodarze przegrali ten mecz i nie pozwalali mi zejść z boiska. Po tych kilkunastu latach spędzonych na boiskach mogłabym napisać książkę, co mogę sobie zrobić z tą chorągiewką. Pocieszające jest to, że na pewnym etapie to się kończy i już od dawna nie miałam żadnego przykrego incydentu.

- Zaczynałam na boisku, które do dzisiaj potocznie nazywa się "Saharą", bo właściwie nie ma na nim trawy, tylko sam piach. I ja tam spędzałam całe soboty, sędziując czasami po trzy spotkania jednego dnia. Zaczynałam jako siedemnastolatka. Dzieckiem byłam, można powiedzieć. Trudno mi było zbudować autorytet - raz, że ze względu na wiek, a dwa - na płeć. Kobiety przecież się na piłce nie znają i boisko nie jest dla nich. Na szczęście takie podejście się zmienia, ale wtedy było jeszcze powszechne, szczególnie wśród niedzielnych kibiców.

Bartosz Frankowski: Śmiejemy się, że jak się jedzie na mecz we trzech, to łatwiej zapierać drzwi do szatni

- Zawsze się mówiło, że z B-klasy trzeba jak najszybciej uciekać. Na jednym z takich wyjazdów, gdy byłem jeszcze asystentem, kibice przebili nam dwie opony. Celowo, nożem. Dwie, żeby jedno zapasowe koło nie wystarczyło. A mecz był akurat w niedzielę wieczorem, na końcu świata, więc trudno było wrócić do domu. Niestety, zdarzyło mi się też zostać oplutym, ale wielu takich przykrych sytuacji nie miałem. Nie były to też sprawy tak drastyczne, by ocierały się o prokuraturę. Ale pamiętajmy, zaczynałem ponad 20 lat temu i - powiem to ze smutkiem w głosie - wtedy było lepiej, ludzie byli bardziej odpowiedzialni za swoje czyny. Dzisiaj środowisko sędziowskie cierpi też na niedostatek chętnych, dlatego mecze w tych najniższych ligach najczęściej sędziuje tylko jeden sędzia. Nie ma pomocy asystentów. Śmiejemy się, że jak się jedzie na mecz we trzech, to łatwiej zapierać drzwi do szatni.

- Często w B-klasach grają już ludzie, którym za bardzo na piłce nie zależy. Oni wtedy mogą opluć sędziego czy zwyzywać, bo konsekwencje w postaci zawieszenia nie są dla nich żadną karą. To jest jeden problem. Drugi to piłka młodzieżowa i rodzice. Kiedyś mieszałem w Toruniu blisko stadionu, więc zdarzało się, że robiłem swój trening, a na boisku obok trwał mecz młodzików czy trampkarzy. Dobrze wtedy poznałem KOR, czyli komitet oszalałych rodziców. Współczułem tym sędziom. Sam mam dwóch synów, którzy grają w piłkę. Pozwalam im się na boisku mylić. Mój syn może zostać sfaulowany, sam może sfaulować, może strzelić samobója. Niech później sam z tego wyciąga wnioski i się uczy. Ale wielu rodziców szuka sprawiedliwości na własną rękę albo obarcza winą sędziego. Pamiętajmy: ci sędziowie dopiero zaczynają i też się uczą, a wylewa się na nich pomyje. Raz zdarzyło mi się wejść na boisko po meczu i zejść do szatni z tym atakowanym sędzią, pewnie 17- czy 18-letnim, żeby wiedział, że nie jest sam.

- Przykład idzie z góry. Zdarza się, że trenerzy z najwyższych lig wygadują na konferencjach prasowych niestworzone rzeczy dotyczące decyzji sędziowskich. Mówią jedno, a wideo pokazuje drugie. Trener mówi, że piłkarz został kopnięty, tymczasem widać wyraźnie, że żadnego kopnięcia nie było. Rzuca to na gorąco, w emocjach, a spirala zaczyna się nakręcać i powstaje problem, którego de facto nie ma. To się przenosi niżej. Skoro ktoś wyżej mówi takie rzeczy i nie ponosi kary, to dlaczego ma tego nie zrobić trener w B-klasie? Dlaczego piłkarz w B-klasie ma się hamować, skoro widzi, co się dzieje po finale Pucharu Polski? Jakim cudem na dole ma być lepiej, jeśli tak wygląda to na górze? Argument o emocjach, prowokacjach przed meczem czy gierkach psychologicznych nie jest żadnym wytłumaczeniem. Widział ktoś sędziego, który podszedłby do zawodnika, który symulował faul w polu karnym i by go uderzył albo obraził? No nie, bo nie może. Też buzują w nim emocje i też jest oceniany. Skoro on się może kontrolować, to dlaczego zawodnicy tego nie robią? Bycie trenerem, piłkarzem czy sędzią w ekstraklasie to przywilej, ale też odpowiedzialność. Jest się przykładem. I można być przykładem pozytywnym albo negatywnym, a to się później przenosi na dół.

Piotr Lasyk: Słowa Marka Papszuna sprzed finału Pucharu Polski, takie tanie tricki, nie robią na mnie wrażenia

- W pełni zgadzam się z Bartkiem Frankowskim. Dwadzieścia lat temu był inny szacunek do sędziów. Inaczej traktowało się nauczycieli w szkołach. Inna była odpowiedzialność za słowo. Dzisiaj powiedzieć i napisać można wszystko, dlatego młodym sędziom mówię na przykład, żeby nie czytali o sobie artykułów w prasie, bo to nic nie wnosi do ich warsztatu. Ja jestem dzisiaj na innym poziomie mentalnym, dlatego słowa Marka Papszuna sprzed finału Pucharu Polski, takie tanie tricki, nie robią na mnie wrażenia i na mnie nie wpływają. Zresztą rozmawiałem z panem trenerem i powiedziałem mu, że ja karmię się presją. Odpowiedział, że on też. Jesteśmy w tym sensie podobni. Tyle na ten temat.

- Nie ma przesady w tym stwierdzeniu, że niższe ligi to szkoła życia. To też pierwszy filtr, który pokazuje, czy będziesz sędzią, czy nie. Potrzeba do tego umiejętności, charyzmy, wytrwałości i odporności. Ja miałem łatwiej, ominęły mnie te bardzo nieprzyjemne doświadczenia, o których słyszałem od kolegów czy czytałem w mediach, bo gdy zaczynałem sędziować, wciąż byłem aktywnym piłkarzem Polonii Bytom. Sędziowałem mecze w okolicy Bytomia, więc często na boiskach spotykałem znajome twarze. Kojarzyli mnie, więc już na starcie miałem większy szacunek i zaufanie. Krążyła też o mnie opinia, że sędziuję po piłkarsku, że czuję boisko. To na pewno mi pomogło u piłkarzy. Natomiast u kibiców, którzy zazwyczaj siedzą na takich meczach bardzo blisko boiska, często są też pod wpływem alkoholu i lubią sędziów zaczepiać, nie miałem żadnej taryfy ulgowej. Często wchodziłem z nimi w dyskusję. Kontrowałem, odpowiadałem żartem, puszczałem oczko, a czasami po prostu z nimi rozmawiałem. Uważałem, że to jest lepsze niż udawanie, że ich nie słyszę. To by tworzyło jeszcze większą barierę, a wolałem im pokazać, że jestem normalnym gościem, z którym można pogadać. I to mi się zazwyczaj sprawdzało, choć wiadomo, że to nie jest recepta na każdy problem. 

Tomasz Kwiatkowski: Wiedzieliśmy, że jeden z piłkarzy ma powiązania ze światkiem przestępczym, więc naprawdę był strach

- Zaczynałem od C-klasy. To tam czekały największe wyzwania, bo jeździło się bez asystentów. Nic nie dało mi większego doświadczenia niż te mecze na peryferiach. Ale niestety zdarzały się też nieprzyjemne sytuacje. Sędziowałem mecz w Wólce Radzymińskiej, pożyczyłem od dziadka skodę felicię, a po meczu zobaczyłem, że mam przebite cztery opony. Na szczęście prezes klubu stanął na wysokości zadania i zorganizował od swoich kolegów zapasowe opony. Jakoś zebrał cztery i dałem radę dojechać do domu. Na drugi dzień mi te opony odkupili.

- Dwa czy trzy razy musiałem się z kolegami zabarykadować w szatni i czekaliśmy tam dwie godziny, bo przed budynkiem zebrała się grupa krewkich kibiców. Później jeszcze puścili za nami jakiś podejrzany samochód, a w dodatku wiedzieliśmy, że jeden z piłkarzy ma powiązania ze światkiem przestępczym, więc naprawdę był strach. Prawdopodobnie chcieli nas tylko nastraszyć, bo do niczego nie doszło, ale wielu sędziów po takich właśnie przygodach rezygnuje. Niższe ligi to szkoła przetrwania.

- Mieliśmy też na Mazowszu takiego bystrego obsadowego, który gdy widział w kimś młodym potencjał, specjalnie wysyłał go właśnie na te najtrudniejsze tereny w B-klasie. To nie była kara, choć można było tak pomyśleć. Chodziło o to, żeby taki sędzia się zahartował i zmierzył z wyzwaniem. Tam się wykuwało charakter. Z dzisiejszej perspektywy powiem, że u mnie to zadziałało. Później było mi już tylko łatwiej. Byłem wytrwały na początku, jakoś przez to przeszedłem, a przy tym miałem też sporo szczęścia, bo trafiłem na kolegów, którzy dość szybko zabierali mnie jako asystenta na wyższe ligi. A jak się już jeździ w grupie, na przykład na czwartą ligę, to zaczyna być przyjemnie.

- Trudno wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Nawet w wyższych ligach widzimy piłkarzy, którzy prywatnie są świetnymi ludźmi, dwie godziny po meczu potrafią normalnie pogadać, a podczas gry totalnie przestają nad sobą panować. Sport to emocje. Zazwyczaj pozytywne, ale niestety też negatywne. Włącza się chęć zwycięstwa, jakiejś psychologicznej walki, zdominowania sędziego, i taki piłkarz nie trzyma ciśnienia. W niższych ligach na trybunach siedzą jeszcze kumple, którzy piją alkohol i dodatkowo go wypuszczają, żeby rywalowi czy sędziemu coś zrobił. I tak to się nakręca. Najłatwiej wyładować złość na sędzim, który jest najbardziej bezbronny, bo jest sam.

Adam Lyczmański: Byłem załamany. Sędziowie muszą się szanować

- Mój debiut: do przerwy 1:0 dla gości, podchodzi do mnie stukilowy facet, mówi, że bramka była ze spalonego i jak w drugiej połowie nie oddam, to pogadamy inaczej. Pomyślałem sobie: "Gdzie ja trafiłem? Co ja tu robię?". Dzisiaj mam teorię, że jeśli sędzia przetrwa pierwsze pół roku, to łapie bakcyla. Wielu niestety w tym czasie rezygnuje.

- Mecz w Łodzi, miałem 21 lat, byłem sędzią liniowym. Niezadowoleni kibice zbiegli z trybuny na boisko. Szybko zadziałały armatki wodne. Odrzucało ich tak, jak pokazuje się to w bajkach. To był mecz Pucharu Ekstraklasy, nieistniejącego już tworu, więc była na nim obstawa policji. Ale w niższych ligach często policji nie ma, więc taki sędzia jest linczowany. Widząc tych biegnących kibiców, po prostu się bałem. Nie ja byłem ich celem, ale sędzia zawsze może oberwać. 

- Mniej więcej rok później byłem sędzią głównym na meczu A-klasy. Pokazałem zawodnikowi żółtą kartkę, zaczął ostentacyjnie bić mi brawo, więc sięgnąłem po nią jeszcze raz. W konsekwencji pokazałem mu czerwoną. Wtedy wyrwał mi te kartki. Trzy razy prosiłem, żeby je oddał, ale trzy razy usłyszałem niecenzuralny wyraz, więc w 41. minucie zakończyłem mecz. Jego koledzy próbowali mnie jeszcze przekonywać, żeby grać dalej, ale nie zmieniłem zdania. Ten piłkarz zrozumiał swój błąd i po pół roku mnie przeprosił. Dzisiaj sam szkolę młodych sędziów. Dzwonią do mnie po meczach i mówią np. że ktoś ich opluł. Pytam wtedy, czy zakończyli mecz. Często mówią, że nie, bo mogliby stamtąd nie wyjechać. Tacy sędziowie często kończą tę przygodę już na początku. W tym zawodzie trzeba być odpornym, często bezwzględnym. Pochwalę każdego, kto w takiej sytuacji skończy mecz. Nie wyobrażam sobie, by opluty sędzia dalej prowadził spotkanie. Sędziowie muszą się szanować.

- Świeża sytuacja z majówki. Pojechałem na mecz niższej ligi w moim województwie, żeby obserwować młodego sędziego. To było 50 km od Bydgoszczy. Włosy stawały dęba, gdy słyszałem, co do niego krzyczą kibice i klubowi działacze. Jeżeli ja widzę ojców, którzy siedzą tuż obok swoich dzieci i na dziesięć słów, które z siebie wyrzucają, siedem jest nie do zacytowania, to opadają mi ręce. Jaki to jest przykład? A zaczęło się od głupiego rzutu z autu pokazanego nie w tę stronę. Po nim kibice się nakręcili do tego stopnia, że jak wróciłem do domu, byłem autentycznie załamany.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.