Znamy to z innych sportów: nieznany tenisista z rankingowych czeluści mierzy się z faworytem z czołówki, wygrywa pierwszego gema, udaje mu się zwyciężyć w całym secie, ale im dłużej trwa mecz, tym faworyt zwiększa swoją przewagę i wygrywa. Albo pretendent wchodzi do ringu z wielkim mistrzem, wyprowadza jeden i drugi cios, czerpie z entuzjazmu, niesie go energia, w pierwszych rundach jakoś się trzyma, ale z każdą kolejną mistrz pokazuje mu miejsce w szeregu, wreszcie nokautuje.
Tak było z Lechem Poznań w spotkaniu z Fiorentiną: imponująco podniósł się po pierwszym ciosie, sam uderzył równie mocno i celnie, miał niezły wynik, na przerwę schodził z nadzieją, ale druga połowa zupełnie go z niej odarła. Fiorentina - lepsza technicznie, fizycznie i taktycznie, dominowała przez większość meczu, ale akurat gole strzelała po kontratakach. Jak już obrońcy Lecha popełniali błędy, Włosi wykorzystywali niemal każdy. Zagapił się Rebocho, zgubił mapę Bednarek, dał się ograć Kwekweskiri, nie nadążał Satka - gol, gol, gol i Fiorentina wygrała 4:1 brutalnie kończąc piękny europejski sen Lecha.
Mistrzowie Polski oczywiście wiedzieli z kim się mierzą: znali serię meczów Fiorentiny bez porażki sięgającą już dwóch miesięcy, widzieli ogranych przez nią ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów - Inter i Milan, pamiętali, że drużyna Vincenzo Italiano strzeliła siedem goli w dwumeczu z Bragą, pięć z Sivassporoem, a jeszcze w grupie - osiem z Heart of Midlothian. Piłkarze Lecha wiedzieli, że do sprawienia niespodzianki potrzeba zbiegu okoliczności: najlepiej, by każdy z nich akurat tego dnia wstał prawą nogą, trener trafił z planem na mecz, a bramkarz uratował zespół, gdy w tym planie rywale i tak znajdą luki. Do tego głośny doping kibiców, nieco obniżona skuteczność przeciwników - i można marzyć o sukcesie.
Ale w czwartek w Poznaniu z tej wyliczanki tylko kibice zrobili swoje - zaczęli efektowną kartoniadą i do końca bardzo głośno dopingowali. Liderzy zespołu zagrali jednak znacznie gorzej niż w poprzednich meczach w Europie - niewidoczny był Michał Skóraś, Mikael Ishak w kluczowej sytuacji położył się w polu karnym, zamiast strzelać, a później podjął jeszcze kilka błędnych decyzji, już na początku meczu spanikował Pedro Rebocho, zaangażowany później w stratę jeszcze dwóch bramek, a Filip Bednarek nie wybronił niczego ekstra, przepuścił pierwsze cztery celne strzały, choć przy pierwszym i czwartym powinien zrobić więcej. Z kolei taktyczny plan Johna van den Broma najpewniej i tak został nadszarpnięty już w 4. minucie, gdy Fiorentina wyszła na prowadzenie.
A właściwie to jeszcze wcześniej - przed południem, gdy UEFA poinformowała Lecha, że Bartosz Salamon, w którego organizmie dziesięć dni wcześniej wykryto chlortalidon, środek moczopędny, zakazany w piłce nożnej, mogący ukryć zażycie np. sterydów anabolicznych czy testosteronu, zostaje zawieszony na trzy miesiące do wyjaśnienia sprawy. Wcześniej takiego zakazu nie było, Salamon zagrał w weekend w ligowym meczu z Wartą Poznań, był też szykowany do gry przeciwko Fiorentinie. Gdy klub otrzymał maila, prezesi zrobili wielkie oczy: dlaczego teraz, w dniu meczu, a nie tydzień wcześniej albo chociaż dwa dni temu? Trenerzy zadawali sobie te same pytania, ale od razu rzucili się w wir przerabiania taktyki - krycia przy stałych fragmentach gry, schematów rozegrania piłki i ustawienia, a przy tym głowili się, co powiedzieć pozostałym piłkarzom, by ograniczyć negatywne skutki utraty lidera zespołu i nieformalnego kapitana.
Między sytuacją z Salamonem i samym meczem z Fiorentiną da się jednak znaleźć podobieństwa. W obu przypadkach Lech na koniec był właściwie bezradny, ale wcześniej nie zrobił wszystkiego, by nie mieć sobie nic do zarzucenia. Zarówno w starciu z UEFA, jak i Fiorentiną zabrakło mu nieco wyrachowania, taktycznej przebiegłości z najwyższego poziomu. Brak natychmiastowego zawieszenia Salamona od początku budził przecież zdziwienie. Może należało przewidywać, że UEFA nie będzie chciała widzieć w swoich rozgrywkach zawodnika podejrzanego o stosowanie dopingu? Może należało na boku szykować alternatywny plan i oswajać - najpierw samych siebie, a później też piłkarzy - że do takiego zawieszenia może dojść w każdej chwili? Może należało być nieufnym? Później, w meczu, Lech też nie pokazał wszystkiego, co potrafi, a tylko grając na swoim najwyższym poziomie mógł marzyć o korzystnym wyniku, który podtrzymałby nadzieję na awans i przyciągnął kibiców na rewanż we Florencji - na jeszcze jedną piękną europejską przygodę.
Tak też widział ten mecz John van den Brom, który pojawił się na konferencji prasowej ze smutkiem, ale i ewidentnym poczuciem niedosytu. - Jeśli chcesz mieć szanse z Fiorentiną, musisz być w najlepszej formie, a to nie był nasz dzień. Wiem, że możemy być lepsi niż dzisiaj. Ale to jest właśnie największy problem: w najważniejszym dniu nie pokazaliśmy tego, czego oczekiwali po nas kibice. Wszyscy czekali na ten mecz, atmosfera była fantastyczna, rywal dobry, ale zabrakło najlepszych nas. I tego możemy żałować. My też mieliśmy wielkie oczekiwania, a skończyło się porażką 1:4, która, co tutaj ukrywać, bardzo komplikuje nam kwestię awansu. W meczach z takimi rywalami musisz pokazać się z najlepszej strony. My dzisiaj pokazaliśmy za mało - mówił tuż po meczu. Konferencję zakończył jednak optymistycznie: "Nie można być dumnym po porażce 1:4. Ale jestem dumny z całego sezonu w wykonaniu tej drużyny" - dodał.
Pełna zgoda. Pierwszy raz od 32 lat polski zespół dotarł do ćwierćfinału europejskiego pucharu, zdobył punkty dla Polski w rankingu UEFA, poprawił własny współczynnik, więc łatwiej mu będzie o rozstawienie w przyszłym sezonie. To potencjał, którego Lechowi Poznań nie wypada zmarnować, więc musi w najbliższych tygodniach zrobić wszystko, by utrzymać się w ligowej czołówce. Działać trzeba od razu - w niedzielę mecz z Legią w Warszawie.
Lech walczy o to, by do fundamentu wylanego w tym sezonie, dostawić ściany w kolejnym. Europejskie puchary przyciągają kibiców, generują inny poziom zainteresowania klubem, pozwalają też lepiej wypromować młodych piłkarzy i zarobić spore pieniądze. Choćby sprzedając Michała Skórasia Lech może przekonywać zainteresowane nim kluby, że niczego nie musi, że ze sprzedażą się nie spieszy, bo swoje zarobił już w Europie. Ten sezon to też nauka - pracy z nowym trenerem, łączenia wymagających meczów w Europie z ligowymi, zgłębiania sztuki rotacji, dawkowania obciążeń, przestawienia się samych piłkarzy, że co trzy dni trzeba wychodzić na boisko. Lech nauczył się brzydko przepychać eliminacyjne mecze, wygrywać mecze z rywalami o podobnym potencjale, raz kiedyś zaskakiwać faworytów. Dotychczas jednak nauka polskich klubów zbyt często szła w las, brakowało im ciągłości, ponownie do europejskich pucharów wchodziły po kilku latach - najczęściej z nowym trenerem i znacznie wymienioną kadrą. Z wyjątkiem Legii Warszawa w latach 2013-2017 wciąż zaczynały od nowa. Oby Lech nie musiał i za kilka lat wciąż nie wspominał tej pięknej przygody z tego sezonu.