Przemilczana tragedia ZSRR. Piłkarski Czarnobyl. "Ciała pokryłyby dwa korty"

Dawid Szymczak
W Moskwie przez siedem lat o tragedii na Łużnikach tylko się szeptało. Nie była to cisza nad trumnami młodych ludzi, którzy zostali zadeptani po meczu Spartaka z Haarlem, ale nad wpadką w komunistycznym systemie. Jak z Czarnobylem cztery lata później: prawda nie mogła wyjść na jaw, Zachód nie mógł wiedzieć, co się stało. I do dziś wszystkiego nie wie.

Wiadomo, że tamtego wieczoru 20 października 1982, równo 40 lat temu, było w Moskwie -10 stopni, a dzień wcześniej spadł pierwszy w sezonie śnieg. To jedyne pewne liczby. Najważniejszych nie znamy. Nie wiadomo bowiem, ilu ludzi zginęło wieczorem na stadionie im. Lenina, zwanym dziś Łużnikami.

- Ilu nie żyje? - miał zapytać dowódca milicji wysłany na miejsce tragedii.

- 66.

- Niech już więcej nie będzie - powiedział zbierającym zwłoki kolegom.

I właśnie ta liczba stała się oficjalną, obowiązującą również podczas procesu. Świadkowie mówili jednak o setkach, rosyjscy dziennikarze po latach i po zdjęciu politycznego knebla napisali o 340, Holendrzy ustalili, że szefowie moskiewskich cmentarzy wystawili co najmniej 102 druki pogrzebowe, a Andriej Czesnokow, który był wtedy w tłumie kibiców, po latach został świetnym tenisistą i w wielu wywiadach szacował, że ciała ofiar pokryłyby dwa korty. Zatem prawdopodobnie doszło wtedy do jednej z największych stadionowych tragedii w historii.

Zobacz wideo "Robertowi było ciężko. Poza Europą tego nie ogląda nikt"

"Łamali nogi. Uderzali głowami o schody albo balustrady. Tratowali się i dusili. Ścisk był ogromny"

W dniu meczu padał śnieg z deszczem i wiał porywisty wiatr. Zimno aż przeszywało. Dlatego Raisa Wiktorowa, mama 17-letniego Olega, tak go prosiła, by został w domu. Pokłócili się. Pouczała, że idąc na mecz w taką pogodę, prosi się o przeziębienie. A on przekonywał, że to przecież mecz 1/8 Pucharu UEFA między jego Spartakiem Moskwa a HFC Haarlem i nie wypada przegapić. Anna Kostiliewa też narzekała, że jej Aleksiej nie dba o zdrowie i chce marznąć przez parę godzin. Ale przecież tak kochał piłkę… Dała mu więc te dwa ruble, o które prosił i ucałowała na odchodne. Tak wiernych kibiców jak Oleg i Aleksiej, gotowych zmierzyć się z przedwczesnym atakiem zimy, znalazło się ponad 15 tys. Garstka, jak na 80-tysięczny wówczas stadion. Organizatorzy, wiedząc, że tłumów nie będzie, odśnieżyli tylko dwie trybuny - C i A, po przeciwnej stronie. Niemal wszyscy wybrali C, bo była bliżej metra.

W 16. minucie Spartak strzelił pierwszego gola i zgasił wszelkie emocje. Holendrzy, już bez Ruuda Gulita, podebranego przez Feyenoord Rotterdam, nie potrafili im odpowiedzieć. Z boiska nieprzerwanie wiało nudą, dlatego wielu zmarzniętych kibiców zaczęło wychodzić ze stadionu jeszcze przed doliczonym czasem gry. Część z nich zapamiętała młodą kobietę, która zeszła z trybuny jako jedna z pierwszych, ale na śliskim korytarzu straciła równowagę i zgubiła buta. Kilka osób się o nią potknęło i przewróciło. Gdy otrzepała spodnie ze śniegu i zaczynała szukać zguby, reszta dopiero zbierała się z ziemi. Powoli i niezgrabnie, bo nikt nie posypał stadionowych korytarzy piaskiem. Były jak lodowisko. Nagle na trybunach zrobiło się bardzo głośno. Siergiej Szwiecow strzelił drugiego gola dla Spartaka. Jedynego w swojej karierze, którego żałował.

Wielu kibiców, będących w korytarzach, zawróciło na trybunę, by zobaczyć, co się stało. Mijali się z tymi, których żaden gol już nie interesował, bo marzyli jedynie, by jak najszybciej być w domu i napić się gorącej herbaty. Jeden tłum szedł więc na trybunę, a drugi napierał w przeciwną stronę - do wyjścia. Na schodach zrobiło się bardzo ciasno. One też były całe oblodzone, więc ludzie tracili równowagę i spadali. Łamali niekiedy obie ręce na raz. Łamali nogi. Uderzali głowami o schody albo balustrady. Tratowali się i dusili. Ścisk był ogromny, a z sekundy na sekundę wkradała się coraz większa panika. Ci na górze nie wiedzieli, co się dzieje na dole, więc napierali coraz mocniej. Ci z dołu nie zawsze widzieli, że z góry spadają ludzie. Kto upadł, nie miał szans wstać. Kto chciał przeżyć, musiał przebiec po tych, którzy się potknęli. Jeden ze świadków porównał sytuację w korytarzach stadionu do maszynki do mięsa, w której pod naporem dochodzi do mielenia.

- Ludzie przewracali się na śliskich stopniach i przewracali innych. Jak kostki domina. Czułem, jakbym wpadł w bagno, które mnie wciągało. Jeden człowiek padał, następni szli po nim. Po chwili znów ktoś się przewracał. I następny. I kolejny. Ludzie leżeli jak placki, jeden na drugim. Trudno było oddychać. Niektórzy aż wyli ze strachu. Uratowało mnie, że jako sportowiec byłem sprawny, złapałem się balustrady i jakoś przeskoczyłem przez barierkę. Wokół mnie było mnóstwo trupów. Niektórzy wyciągali ręce i wołali: "Pomóż mi! Ratuj mnie!". Ale utknęli pod stosem trupów. Razem z jednym żołnierzem wyciągnęliśmy młodego chłopaka i po kilku minutach zanieśliśmy do karetki. Już nie żył - dzielił się traumatycznymi wspomnieniami Andriej Czesnokow, były znakomity tenisista, który w dniu tragedii miał 16 lat.

Zemsta milicjantów doprowadziła do tragedii? Kibice rzucali w nich śnieżkami

Tutaj wersje milicji i kibiców wyraźnie się rozjeżdżają. Z trybuny do wyjść prowadziły dwie klatki schodowe. Wyjścia były cztery. Według milicji i wersji przyjętej podczas procesu - wszystkie pozostały otwarte. Według kibiców - trzy były zamknięte, a kratownice w korytarzach poopuszczane. Dlaczego? Znów - jest kilka wersji. 

Wiadomo, że reżim Breżniewa nienawidził kibiców. Mijało wówczas dziesięć lat od finału Pucharu Zdobywców Pucharu między Glasgow Rangers a Dynamem Moskwa, w którym to szkoccy kibice, wymachując flagami i szalikami, wbiegli na murawę i świętowali zwycięstwo 3:2, a obserwujący to Rosjanie zachwycili się kibicowskim ruchem i zapragnęli stworzyć taki u siebie. Przerabiali więc apaszki na futbolowe szale i nosili je nawet w szkołach. Komunistyczne władze widziały w tym zagrożenie. Niejasne hierarchie grupowe, niekontrolowane emocje, tłumy młodych ludzi, okrzyki, przemoc fizyczna - wszystko, czego się obawiały. Podejrzewały kibiców o "zachodnią burżuazyjną działalność wywrotkową". A najbardziej obawiały się oczywiście politycznych protestów na stadionach. Władze rzucały więc kibicom kolejne kłody pod nogi: zakazały noszenia szalików, przynoszenia flag i nie wpuszczały na stadiony młodzieży poniżej 16 lat, by nie nasiąknęła wzorcami z Zachodu. Kary wlepiane podczas meczów były wręcz drakońskie: ktokolwiek złamał prawo - choćby założył szalik albo napił się alkoholu, był wyrzucany z pracy lub relegowany ze studiów.

Ale w tę czarną środę 20 października kibicowski ruch i tak był już spory, a nienawiść do milicji powszechna. Kibice kpili z funkcjonariuszy, rzucając w nich śnieżkami. Z biegiem meczu - coraz śmielej. Milicjanci mówili później, że to był atak. Kibice odpierali zarzuty i nazywali to zabawą. Ktoś trafiał w hełm, a wszyscy dookoła się śmiali. Według kibiców właśnie stąd wzięły się te zamknięte wejścia. Milicjanci chcieli po meczu wyłapać i ukarać gagatków, którzy odważyli się z nich zakpić, więc kombinowali tak, by kibice stłoczyli się przy jednym wejściu i mimowolnie ustawili się w kolejce do wyłapania. Ich plan pokrzyżował mróz i strzelony w końcówce gol, po którym wybuchło zamieszanie i część kibiców wychodziła, a część wracała na trybunę. Fani Spartaka utrzymują też, że milicjanci, którzy wbiegli na trybuny w kierunku wejść - to akurat potwierdzają nieliczne fotografie holenderskich reporterów - bili ich pałkami i nie pozwalali wrócić na sektory. Tym samym skazywali ich na tłoczenie się w lodowej pułapce. Podobna wersja mówi, że milicjanci sami zaganiali kibiców do wyjścia, bo wbiegli na sektor z pałkami, a po strzelonym golu, gdy sporo osób zawróciło, stracili kontrolę nad sytuacją.

- Ileż to razy na Łużnikach ludzie wracali na trybuny, bo słyszeli, że padł gol? Nic się nie działo. To milicyjna bajka, że sam ruch kibiców w dwie strony doprowadził do tej tragedii - mówił w wywiadzie dla "Life.ru" Amir Chusliutdinow. Był na tym meczu. Przeżył, ale jego narzeczona Wika - nie.

Kibicowski wiersz długo był jedyną prawdą o tej tragedii. "Nikt nie podejrzewał, jak podły jest stary gliniarz"

Następnego dnia "Wieczorna Moskwa" w rubryce "incydent" zamieściła lakoniczny komunikat o "nieszczęśliwym zdarzeniu z udziałem kibiców, w którym wystąpiły trudności z przepływem ludzi do wyjść, są poszkodowani i trwa wyjaśnianie okoliczności". Tyle. Żadnej wzmianki o ofiarach śmiertelnych, choć do tego czasu milicja objechała już ich domy, zwiozła rodziców do kostnic i planowała, jak zabezpieczyć pogrzeby. Artykuł, który w gazecie miał wielkość pudełka zapałek, był jedynym dotyczącym tej tragedii. Cisza panowała przez następnych siedem lat. Proces, w którym oskarżone były cztery osoby - trzy z zarządu stadionu i jeden milicjant, był otwarty, ale nie można było o nim pisać. To była farsa - milicjant i jeden z zarządców wymigali się złym stanem zdrowia, a dwóch kolejnych zostało wprawdzie skazanych i miało trafić do więzienia, ale sędzia wydawał wyrok wiedząc, że nadchodzi amnestia z okazji 60. rocznicy powstania ZSRR. Jeden z nich nie odsiedział ani dnia, drugi został zwolniony po kilkunastu miesiącach. 

Nie było mowy o niezależnym śledztwie. Dziennikarze też nie mogli napisać o tym meczu niczego pozasportowego. Nawet z rodzin ofiar milicja nie spuszczała oka, by nie dowiedziały się i rozpowiedziały za dużo o tym, co stało się na Łużnikach. W następnych dniach po Moskwie snuła się tylko smutna ballada.

"Zabrzmiał ostatni gwizdek. Skończył się przedśmiertny mecz.
A my się cieszyliśmy ze zwycięstwa.
Nikt, nikt nie podejrzewał, jak podły jest stary gliniarz.
Wszystkich nas naraz puścili. Piętnaście tysięcy - co za siła!
A schody były zlodzone, barierki połamane.
I w tłumie zginął kibic.Tłum krzyczał: do tyłu! Ludzie, wracamy!
Tłum się rozstąpił bezszelestnie. Taki był widok:
ciała, wiele ciał, krew płynąca po schodach.
I wykrzywione twarze, których nie zapomnimy.
Choćby zabić trzeba - kibic się glin nie boi. I pomści śmierć przyjaciół".

Słowa kibicowskiego wiersza, który szybko uzupełniła smutna gitarowa melodia, długo był jedyną prawdą o stadionowej tragedii. Dopiero w 1989 r., gdy zapanowała polityka głasnosti, zmierzająca do informacyjnego otwarcia Rosji na świat, w "Sowieckim Sporcie", akurat trzy dni po innej stadionowej tragedii - na Hillsborough, gdzie zginęli kibice Liverpoolu, została przemycona informacja, że siedem lat wcześniej do podobnych wydarzeń doszło na Łużnikach. Dziennikarze napisali wtedy, że ofiar było ponad sto. Trzy miesiące później opublikowali bardziej szczegółowy reportaż i już bez skrępowania napisali, do czego doszło w skutych lodem korytarzach moskiewskiego stadionu. Liczbę ofiar podnieśli aż do 340 i obwieścili największą stadionową katastrofę w historii. Po kilku tygodniach przeprosili jednak czytelników za przeszacowanie i sensacyjną narrację. 

Prawdziwa liczba ofiar pozostała tajemnicą. Władza od początku o to zadbała - obecni na meczu holenderscy dziennikarze, którzy widząc zamieszanie na trybunach, podeszli bliżej, usłyszeli tylko "won!". Po meczu na nich, działaczy i piłkarzy Haarlemu czekały już autobusy jadące na lotnisko. Po drodze co prawda mijali karetki, ale odlecieli do Holandii bez faktycznej wiedzy, co się stało. Nawet rosyjscy piłkarze nie znali rozmiarów tragedii. Zamknięci w szatni przegapili wszystko, co mieli przegapić. Dziś najwięcej źródeł zgadza się, że ofiar było ponad sto.

Raisa Wiktorowa szukała Olega pół nocy. W końcu milicjanci powiedzieli jej, że na stadionie stało się coś złego. Takie okruchy informacji miały jej wystarczyć. A i tak funkcjonariusze ostrzegli, że jeśli z kimkolwiek tymi okruchami się podzieli, trafi do więzienia. Dopiero po latach, z akt sprawy, które pod stołem podał jej jeden z wyrozumiałych śledczych, dowiedziała się, że Oleg do szóstej rano leżał na zimnie pod pomnikiem Lenina, nieopodal stadionu, gdzie milicjanci znosili martwe ofiary. Część ciał po kilkunastu dniach - wczesnym rankiem, bez świadków - złożono w zbiorowej mogile na wzgórzu niedaleko stadionu, a inne rozwieziono na różne moskiewskie cmentarze, by uniemożliwić rodzinom budowę pomnika i stworzenia miejsca do pielgrzymek. Nie było dnia, by milicja nie pilnowała tych grobów. Liczba 66 miała pozostać obowiązującą. 

Rodziny musiały być cicho. Kto pojawiał się pod grobami, ciągnął za sobą KGB. Przez następnych kilka lat pod koniec października na Łużnikach nie odbywały się żadne mecze, by nie tworzyć okoliczności do upamiętniania ofiar, protestów czy zbiorowych wspomnień. Oficjalnym wytłumaczeniem był zły stan murawy. David Goldblatt, autor książki "The Ball is Round: A Global History of Football", opisał tę katastrofę jako "Czarnobyl futbolu". Dostrzegł "te same mechanizmy zaprzeczania, niechęć socjalistycznych władz do przekazania złych wiadomości i przyznania się do błędu, a następnie powolne wypływanie prawdy". 

Pomnik upamiętnia ofiary i przypomina, że takie tragedie były też poza ZSRR

Dopiero w 1992 r., dziesięć lat po tragedii, przed Łużnikami stanął pomnik upamiętniający ofiary. Oficjalnie - 66, z których aż 35 nie miało nawet 18 lat, a najmłodsza liczyła 14. Przed finałem mistrzostw świata w 2018 r. o pomniku i tragedii pisał w Sport.pl Paweł Wilkowicz.

Mundial 2018. Pomnik przy ŁużnikachMundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Paweł Wilkowicz

"Na cztery wieńce ze sztucznych kwiatów, trzy są z herbem Spartaka. Pomnik to płaskorzeźba matczynej twarzy na tle widzianego z góry stadionu, z zerwaną jedną z trybun. Na Łużnikach nie zerwała się wtedy trybuna. Kibice tratowali się na klatce schodowej. Ale to nie jest tylko pomnik tej tragedii. Dopisano tu inne. Lima 1964, czyli 328 zabitych. Sheffield 1989 - 96 ofiar. Bradford 1985 - 56 ciał. Bastia 1992 - 18 ofiar. Katmandu 1988 - 93 zabitych. Buenos Aires 1968 - 74 ciała. I tak dalej. Jakby nawet dziesięć lat po tragedii, gdy ten pomnik wreszcie stawał, nie można było napisać po prostu: tu 20 października 1982 roku przyszli na mecz i zginęli tragicznie - i wypisać wszystkich, od Abdulin do Usow, od "żył 14 lat" do "żył lat 45". Wszystkie 66 osób, które tutaj na pewno straciły życie. Ich nazwiska są na pomniku, od frontu. Ale "Katmandu", "Sheffield", itd. z boku pomnika są jak dopisek: uczcijmy pamięć 66 osób, które zginęły na meczu, ale nie róbmy z tego wyjątkowej tragedii, to się przecież zdarzało nie tylko w ZSRR. "Tym, którzy zginęli na stadionach świata" - wyryto na cokole" - opisywał. Dziś znów zapłoną tam znicze. I przynajmniej będzie można powspominać ofiary tej tragedii.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.