"Czas się poddać!" i "Won nieudaczniku!" - kibice Lecha mają dość. Wszystko roztrwonione

Dawid Szymczak
Niewiele jest głupszych powiedzonek niż "zwycięzców się nie sądzi". W przypadku Lecha Poznań wynik jest bowiem dobry, ale cała reszta zła - od atmosfery na trybunach, przez grę w czwartkowym meczu, po brak poprawy od dwóch miesięcy. Zwycięstwo 2:0 z Dudelange działa jak makijaż - tylko pozornie maskuje niedoskonałości. Kto się temu meczowi dokładnie przyjrzy, ten będzie przerażony.

- W jego grze nie ma żadnej powtarzalności - powiedział mi kilka dni temu jeden z trenerów z ekstraklasy, który mecz z Lechem Poznań ma już za sobą. Wspominał, że usiadł do standardowej analizy, jaką przygotowuje przed każdym spotkaniem, obejrzał większość występów Lecha z tego sezonu, ale nadal miał niemal pustą kartkę. Żadnych konkretów i wniosków, które mógłby najpierw przekazać pierwszemu trenerowi, a później piłkarzom. - Miałem problem, bo żaden jego mecz nie był zbyt podobny do poprzednich. To się w naszej lidze właściwie nie zdarza. Z zachowań w obronie jeszcze coś wyciągnąłem, ale z ofensywy? Amaral, Velde czy Ishak za każdym razem podejmowali inne decyzje. Trudno było wypatrzeć jakieś schematy czy sztywne założenia. Po pierwszym obejrzeniu ich meczów żartowałem z kolegą, że zamiast analizy wyświetlimy piłkarzom ten słynny filmik z Piotrem Świerczewskim: "Na chaos!" - mówił.   

Zobacz wideo W Lechu Poznań mówią o rewolucji. Nowy trener przeciwieństwem Skorży [Sport.pl LIVE]

To nie do końca tak, że na tę historię można spojrzeć dwojako - i albo chwalić Lecha za nieprzewidywalność, albo ganić za brak pomysłu zaszczepionego przez trenera. Kluczowe są bowiem wyniki - ostatnie miejsce w ekstraklasie oraz doczołgiwanie się do fazy grupowej Ligi Konferencji Europy.

By pokazać, jaka rewolucja zaszła w Lechu, cofnijmy się do końcówki kwietnia. Drużyna Macieja Skorży przygotowywała się wówczas do finału Pucharu Polski z Rakowem Częstochowa. Nie było wątpliwości, że na Narodowym spotkają się dwa najlepsze polskie zespoły, a z obu sztabów trenerskich można było usłyszeć to samo: "Rywal jest powtarzalny".

I nie był to żaden zarzut. Maciej Kędziorek, asystent Skorży, na spotkaniu z dziennikarzami tłumaczył, że powtarzalność nie jest niczym złym i wśród trenerów uchodzi wręcz za komplement, bo skoro zespół gra w charakterystyczny sposób, to znaczy, że trener przyłożył do tego rękę. To pewna baza, od której później szuka się odstępstw, by zaskoczyć kolejnych rywali. Kędziorek, w przeszłości pracujący też u boku Papszuna, przyznał, że od lat słyszy w kuluarowych rozmowach z trenerami z innych klubów, że i Raków, i Lecha przyjemnie się analizuje. Tylko później na boisku nie jest przyjemnie, bo chociaż rywal wie, czego się spodziewać, to i tak przegrywa. Do dziś w tym tkwi szkopuł, że wszystkie zespoły mierzące się z Rakowem wiedzą, by pilnować Iviego Lopeza, a on i tak zdobywa bramki. Każdy w poprzednim sezonie wiedział, na czym bazuje Lech, a on i tak cieszył się z mistrzostwa. Ale już trzy miesiące później jest zagadką - dla rywali i samego siebie. Trudniej się do niego przygotować, ale znacznie łatwiej go ograć.

Lech Poznań polega na szczęściu. Jest blisko fazy grupowej, ale daleko od europejskiego poziomu

Oglądając jego mecz z Dudelange w ostatniej rundzie eliminacji, trudno było oderwać się od tej myśli o braku powtarzalności. Lech znów wyszedł z innymi środkowymi obrońcami - Maksymilian Pingot i Antonio Milić to już dziesiąty duet, którego w 12. meczu użył John van den Brom. Jego zespół znów nie przeprowadził choćby dwóch podobnych akcji. Znów trudno było zgadnąć, jaki plan miał na pokonanie Dudelange, poza standardowym w eliminacjach Ligi Konferencji: wygrania jakością - najpierw z naiwnymi Gruzinami, później półamatorami z Islandii i na koniec z Luksemburczykami, którzy ostatnie lata mają znacznie gorsze, bo z klubu wycofał się właściciel, który był też głównym sponsorem.

Po energicznym i udanym początku, który szybko zaowocował bramką, Lech niespodziewanie się cofnął i oddał inicjatywę. Nie było zatem powtórki z meczu z Dinamem Batumi, gdy po zdobyciu bramki od razu ruszał po kolejną i skończył dopiero po pięciu. Tym razem to zawodnicy Dudelange bez większych problemów podawali sobie piłkę na połowie Lecha, później z łatwością przedostawali się z nią pod jego pole karne, gdzie stwarzali sytuacje zarówno z gry, jak i stałych fragmentów. Nie bali się atakować pressingiem i ryzykować odważnymi podaniami. I tylko jakości im w tym wszystkim brakowało, bo gdyby mieli odrobinę lepszych piłkarzy z przodu, nie skończyliby meczu bez strzelonego gola. A Lech? Za często wybijał piłkę byle dalej. Grał też zbyt ślamazarnie, by kogokolwiek zaskoczyć. Gdy Milić podprowadzał piłkę pod linię środkową, rozglądał się na boki, a na koniec rozkładał ręce i kolejny raz - z braku innych możliwości - podawał do Pingota stojącego kilka metrów obok, najlepiej czuło się, że Lechowi brakuje jakiegokolwiek planu na rozegranie akcji, a nawet stałych fragmentów gry, po których piłka potrafiła wylądować pod nogami bramkarza. 

Czasem jednemu z piłkarzy wyjdzie strzał (z Dudelange wyszedł Kristofferowi Velde), czasem można polegać na dobrych dośrodkowaniach bocznych obrońców - Pedro Rebocho (asysta do Ishaka na 2:0) i Joela Pereiry. Dzięki ich jakości Lech odprawia coraz to łatwiejszych przeciwników. Ratuje go właśnie ścieżka mistrzowska w eliminacjach Lidze Konferencji i całkiem pomyślne losowanie, natomiast w samej grze zespołu nie widać żadnej poprawy. Wciąż za dużo jest w niej przypadkowości i polegania na słabości rywala. Lech jest blisko fazy grupowej, ale daleko od europejskiego poziomu. W drugiej połowie z Dudelange zdobył bramkę, ale stracił dwóch bardzo ważnych zawodników - Milicia za czerwoną kartkę po taktycznym faulu i Jespera Karlstroema, który według van den Broma nie odniósł jednak poważnej kontuzji, a był po prostu wyczerpany. Niestety, dla żadnego z nich Lech nie ma w tym momencie przyzwoitego zastępcy.

"Czas się poddać!" i "Won nieudaczniku!" - kibice wywieszają transparenty, ale na meczu nie ma nawet 10 tys. osób

Dlatego też kibice Lecha przygotowali na mecz z Dudelange kilka transparentów skierowanych do jego szefów. Piotr Rutkowski został poproszony o poddanie się - to w nawiązaniu do słynnej wypowiedzi z 2018 r., w której kilkukrotnie zapewniał, że jako prezes nigdy się nie podda. Prezesowi Karolowi Klimczakowi została wytknięta przesadna oszczędność na rynku transferowym, a dyrektorowi Tomaszowi Rząsie - ogólna niekompetencja. Ale co najgorsze, na trybunach nie było nawet 10 tys. kibiców. Nie mieści się w głowie, jak szybko uleciała znad Poznania mistrzowska atmosfera i jak szybko został roztrwoniony społeczny sukces wywalczonego w maju mistrzostwa.

Fot. Lukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.pl

Dwubramkowa zaliczka to właściwie jedyny pozytyw meczu z Dudelange. Daje względny spokój przed rewanżem. Ale już samo to, że Rafał Janas, były asystent Skorży, w programie Meczyki.pl głośno zastanawia się, czy awans do fazy grupowej i konieczność rozgrywania dwóch meczów w tygodniu, pozbawiająca trenera czasu na przeprowadzenie porządnych zajęć, nie odbije się Lechowi czkawką, pokazuje, z jak poważnymi problemami kadrowymi i sportowymi się zmaga. Prawdopodobnie wszystko zależeć będzie od skonsumowania tego sukcesu - czy władze Lecha po awansie sięgną głębiej do kieszeni, czy rozszerzą kadrę, czy sprowadzą jakościowych zawodników i czy van den Brom zacznie działać bardziej doraźnie. Pamiętać należy jednak, że udane konsumowanie sukcesów przychodzi Lechowi jeszcze trudniej niż ich osiąganie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.