Michał Żewłakow: Popełniłem wielki błąd. Są ludzie, którzy pewnie nigdy mi nie wybaczą [nieDawny Mistrz]

Bartłomiej Kubiak
- Mam wrażenie, że moim problemem było to, że nigdy specjalnie nie kryłem się z tym, że lubiłem łączyć futbol z życiem. I już samo to sprawiało, że wielu myślało o mnie, że jestem hulaką - mówi Michał Żewłakow, 102-krotny reprezentant Polski, który w kadrze przeżył siedmiu selekcjonerów, bohater rozmowy z cyklu "nieDawny Mistrz".

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z niedawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem >>

Michał Żewłakow, 102-krotny reprezentant Polski, karierę piłkarską zaczynał w Drukarzu. Później grał w innych zespołach ze stolicy - Marymoncie, Polonii i Hutniku. Pod koniec lat 90. wraz z bratem bliźniakiem Marcinem wyjechał do Belgii, gdzie występował w KSK Beveren, Excelsiorze Mouscron i Anderlechcie, z którym zdobył dwa mistrzostwa kraju. Następnie bronił barw Olympiakosu Pireus, z którym sięgnął po kolejne trzy tytuły i Superpuchar Grecji, skąd trafił do tureckiego Ankaragucu Ankara. Karierę zakończył w 2013 r. w Legii Warszawa - zdobył z nią mistrzostwo i Puchar Polski, a później przyłożył rękę do kolejnych sukcesów klubu już jako dyrektor sportowy. Dziś jest ekspertem i komentatorem ekstraklasy w Canal+ Sport.

Zobacz wideo Michniewicz nic nie ukrywa przed dziennikarzami. Podejrzeliśmy, jak wygląda trening reprezentacji

Bartłomiej Kubiak: Nie wiedziałem, że lubisz łowić ryby.

Michał Żewłakow: Pewnie dlatego, że to dość świeża sprawa. W pandemii, po 10 latach mieszkania pod Warszawą, zorientowałem się, że 300 metrów od domu mam staw z fajnymi rybami. 

Ale to chyba nie tylko ten staw, bo jak zadzwoniłem do ciebie pod koniec czerwca i chciałem umówić się na rozmowę, akurat byłeś w Szwecji na rybach. 

- To był wyjazd zaplanowany od miesięcy. Pojechałem tam z ludźmi, których kompletnie nie znałem. 

Jak to? 

- Kiedyś pomogłem jednemu z użytkowników Twittera przy okazji zbiórki charytatywnej. Przekazałem koszulki piłkarskie, a on i jego ekipa - kibice Legii - w ramach rekompensaty odwdzięczyli się, zapraszając mnie do Szwecji na połów sandaczy. Fajna sprawa, choć tak naprawdę pojechałem dopiero po naukę. Byłem świeżakiem w towarzystwie. Ale złapałem bakcyla. 

Po wizycie w Szwecji poleciałeś do Francji. Co tam słychać u Danijela Ljuboi? 

- Spotkaliśmy się w Paryżu. Miło z jego strony, bo przyjechał specjalnie do mnie 150 km. Był akurat na turnieju tenisowym córki. 

Z Ljuboją ryb raczej nie łowiliście? 

- Nie, ale Danijel egzystuje teraz bardzo spokojnie. Zmienił podejście do życia. 

10 lat temu była wspólna impreza na Mazowieckiej, a dziś kawka w Paryżu? 

- Tak było, nie zmyślam. Nasze spotkania sprzed lat bardzo różniły się od tego ostatniego w Paryżu, gdzie przez cztery godziny rozmyślaliśmy o życiu. 

Ljuboja bardziej przypomina mnicha niż byłego piłkarza. 

- Fakt, jego image różni się od tego, jak został zapamiętany, kiedy był piłkarzem. 

 

Skąd ta zmiana? 

- Nie chce w to zbytnio wnikać, ale wydaje mi się, że wpływ na to miała śmierć jego taty. To ona sprawiła, że zmienił wizerunek, a przede wszystkim podejście do życia. 

Poznaliście się dopiero w Legii? 

- Wcześniej, przy okazji meczu Polska - Serbia na turnieju im. Walerego Łobanowskiego w Kijowie. To był 2005 rok. Grałem wtedy w Anderlechcie, a Danijel w VfB Stuttgart. Ale to wtedy było tylko zapoznanie. Nasza znajomość ugruntowała się sześć lat później, jak obaj trafiliśmy do Legii. Później podtrzymywaliśmy kontakt przez te wszystkie lata. A w takich przypadkach to właśnie czas jest najlepszym sitkiem, bo są osoby, z którymi trzymasz się na co dzień, kiedy grasz w piłkę, ale kiedy przestajesz, te relacje wygasają.  

Dobrze pamiętam, że wasza znajomość w Legii zaczęła się od sprzeczki? 

- Tak, podczas sparingu z Mainz na obozie w Austrii, przegranym 0:3. Może nie była to jakaś wielka sprzeczka, bardziej męska rozmowa. Trochę burzliwa, fakt. Obaj przychodziliśmy do Legii z CV trochę większym niż przeciętne. Natomiast ja uważałem, że w nowym klubie zawsze musisz zapisać czystą kartę, jeśli chodzi o szacunek i poważanie w drużynie. Z kolei Danijel chyba zbyt szybko tego wszystkiego zażądał i zaczął oczekiwać od innych, i ja się temu sprzeciwiłem.

Paradoksalnie takie historie sprawiają, że ludzie zaczynają się lubić. Szybciej rozumieją wzajemne podejście i sposób postrzegania świata. Ta męska rozmowa nas zbliżyła. Poza tym jesteśmy do siebie podobni, obaj lubimy i życie, i piłkę.  

To najlepszy piłkarz, z którym grałeś? 

- Jeden z lepszych. Choć gdybym miał wskazać jednego, pewnie byłby to Rivaldo. 

A nie Robert Lewandowski? 

- Kiedy graliśmy ze sobą, Robert nie był jeszcze tym, kim jest teraz. Gdybyś mnie zapytał o najlepszego młodego, z którym grałem, to też raczej nie wskazałbym jego. A nawet na pewno, bo byłby to Maciej Terlecki. 

O, proszę. 

- Z Maćkiem graliśmy w reprezentacji do lat 18. Miał wszystko, by zostać gwiazdą. Technikę, odwagę, strzał, a przy tym charyzmę, bo był też kapitalny, jeśli chodzi o atmosferę. Gdzieś po drodze coś się wydarzyło, że ta kariera nie została spuentowana tak, jak powinna. Ale dla mnie on w dawnych czasach, jeszcze jako nastolatek, był wybitny. Nawet bardziej niż Vincent Kompany, z którym spotkałem się na początku jego kariery w Anderlechcie. 

Z Lewandowskim też spotkałeś się na początku jego kariery. Kiedy w 2008 r. debiutował w reprezentacji, ty miałeś już 82 występy w kadrze, byłeś kapitanem u Leo Beenhakkera. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci? 

- Kiedy "Lewy" przyjeżdżał na pierwsze zgrupowania, nie był jeszcze bardzo komunikatywny. Ale ja to w pełni rozumiałem, bo też kiedyś wchodziłem do drużyny i wyglądało to podobnie - słuchałem i obserwowałem, a nie brylowałem w towarzystwie. Podczas treningów jednak od razu było po nim widać, że to piłkarz, który wie, czego chce. A to był przecież wtedy młody chłopak, jeszcze grał w Lechu.  

Na pewno bym teraz wszystkich oszukał, gdybym powiedział, że wiedziałem, iż wyrośnie z niego taka gwiazda. Ale od początku było widać, że nie przepadnie po jednym czy dwóch meczach w kadrze. Że w przyszłości będzie godnie żył z piłki. 

Ty też nie przepadłeś. Skończyłeś grę w reprezentacji w 2011 roku, ale wciąż jesteś trzecim piłkarzem pod względem liczby występów, wyprzedzają cię tylko Lewandowski i Jakub Błaszczykowski. Przez blisko 12 lat w kadrze rozegrałeś 102 mecze. Pewnie byłoby więcej, ale zacznijmy od początku - pamiętasz ten pierwszy? 

- Pamiętam, w Bangkoku, przeciwko Nowej Zelandii. Choć w sumie nie traktuję tego meczu jako debiut. Czerwiec 1999 roku, końcówka kadencji Janusza Wójcika, wyjazd na Puchar Króla Tajlandii czy coś takiego. Zwyczajna łapanka. Poleciałem chyba tylko dlatego, że akurat byłem w Warszawie. Wiadomo, że z jednej strony cieszyłem się, bo choć Wójcik zabrał tam piłkarzy z drugiego albo nawet trzeciego szeregu, zawsze to było pierwsze powołanie. Dziś zdecydowanie bliżej mi do mojego drugiego meczu. Już za kadencji Jerzego Engela, kiedy na początku 2000 roku zagrałem przeciwko Hiszpanii. Ale jeszcze lepiej pamiętam trzecie spotkanie w reprezentacji. Rozegrane miesiąc później na Saint-Denis, gdzie zmierzyliśmy się z Francją. To było pierwsze spotkanie, kiedy ja i mój brat Marcin zagraliśmy w kadrze od pierwszej minuty. Na dodatek na oczach rodziców, którzy przyjechali wtedy do Paryża, by zobaczyć nasz występ. 

Lewandowski, Błaszczykowski, Żewłakow, Lato, Deyna, Bąk, Krzynówek, Glik, Żmuda, Krychowiak. To dziesięciu piłkarzy z największą liczbą występów w kadrze. Widzisz się wśród nich faktycznie na podium czy są w tej grupie od ciebie lepsi? Jeśli tak, to kto? 

- To nie jest ranking, który świadczy o poziomie piłkarskim. Trudno przecież porównywać się do kogoś takiego jak Kazimierz Deyna. Dlatego nie chcę do tego tak podchodzić - wybierać kto jest lepszy czy gorszy - bo liczba występów nie pokazuje wartości piłkarza, a bardziej jego żywotność w reprezentacji. A to też na przestrzeni dekad się zmieniało, bo ci starsi zawodnicy, którzy są w tej czołówce, nie mieli możliwości rozgrywania aż tylu meczów w kadrze, ile mieliśmy my i ile jest teraz 

Zagrałeś na mistrzostwach w Korei i Japonii, cztery lata później w Niemczech, a dwa lata później na Euro w Austrii i Szwajcarii. Na żadnej z tych imprez nie wyszliście z grupy. Które z tych mistrzostw były najgorsze? 

- Najgorsze było to, co stało się w Niemczech. To było powtórka scenariusza sprzed czterech lat. Pamiętam, że do turnieju w Korei podchodziłem w ten sposób, że człowiek pojechał w nieznane i przydarzyła się wpadka. Natomiast w 2006 r. to było dla nas potwierdzenie, że szczytem naszych możliwości jest jedynie awans na mundial. 

W kadrze przeżyłeś siedmiu selekcjonerów. Strzelam w ciemno, że najgorzej wspominasz tego ostatniego. 

- To nie tak, że trenera Franciszka Smudę wspominam najgorzej. Dla mnie to był taki okres w kadrze, że zawsze było wesoło. I trener Smuda też o to dbał, bo lubił pożartować. Poza tym nie rozgrywaliśmy wtedy meczów eliminacyjnych pod dużą presją - przygotowywaliśmy się do Euro 2012, którego byliśmy współorganizatorem - więc atmosfera siłą rzeczy była luźniejsza.

Wszyscy dzisiaj jakoś traktują tę moją relację ze Smudą jako trochę dziwną, ale czy ja wiem, czy tak było? Może nabrałem do tego dystansu, a może po prostu od początku to trener miał ze mną większy problem, a nie odwrotnie? Ja mam wrażenie, że zachowywałem się tak samo, jak w pracy z poprzednimi sześcioma selekcjonerami. A że to był czas, że bliżej mi było już do końca kariery reprezentacyjnej, to może trenerowi Smudzie po prostu było łatwiej ukrócić moją egzystencję w kadrze. Gdybam, bo do dziś nie wiem, czemu mu nie pasowałem.

Nie tylko ty, bo również Artur Boruc. Ostatnio, jak twoi koledzy z redakcji Canal+ Sport przed meczem Legii z Celtikiem zadzwonili do Smudy i zapytali, czy ma jakieś pytania do Boruca, usłyszeli, że pytań brak. Ja przed rozmową z tobą też zadzwoniłem do Smudy i zapytałem, czy chce ci coś przekazać albo o coś zapytać. I wiesz co powiedział? 

- Nie mam pojęcia. 

Też nie miał pytań. 

- No cóż. Na to, jak byłem i jestem traktowany przez trenera Smudę, mam tak naprawdę tylko pośredni wpływ. 

Skąd się wzięła ta niechęć? 

- Nie wiem. Gdybym wiedział, pewnie w danym momencie zachowywałbym się tak, by złagodzić te pretensje czy animozje. Ale z perspektywy czasu wspominam to wszystko humorystycznie. I też trzeba szczerze powiedzieć, że pewnie przyłożyłem do tego rękę, bo może gdybym bardziej uważał i zachowywał się bardziej profesjonalnie, to by do tego nie doszło. Grałbym w reprezentacji dłużej. 

Na temat waszego powrotu z kadrą ze zgrupowania w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie napisano wiele. Że wypiliście z Borucem cały zapas wina, podrywaliście stewardessy, zaczepialiście pasażerów. To prawda? 

- Często tak jest, że jak mówimy o jakimś zdarzeniu, to z czasem dopowiedzeń przybywa. Na pokładzie samolotu działy się różne dziwne rzeczy. Nie chcę teraz wyciągać brudów, ale na pewno nie byliśmy jedynymi, do których trener Smuda mógł mieć wtedy pretensje. Ale zostawmy to, bo choć minęło tyle lat, wciąż byłoby nie fair, gdybym teraz o tym rozmawiał i rozpruwał się na różne tematy. 

Alkohol był problemem tamtej reprezentacji? 

- Wydaje mi się, że nie. 

A poprzednich? 

- Alkohol zawsze był i pewnie cały czas jest obecny na zgrupowaniach. Tylko kwestia, kiedy i ile. Trzeba znać granicę. Czy my zawsze ją znaliśmy? Pewnie nie. Ale to nie był tylko problem kadry Smudy, bo np. Leo Beenhakker też przeżył historię, kiedy tego alkoholu było za dużo. Wiadomo, że jak kadra wygrywa, mówi się o tym zdecydowanie mniej. Dzisiaj też zdecydowanie mniej rzeczy możesz zrobić i jeszcze mniej ukryć niż kiedyś, ale imprezy pewnie i tak się odbywają. 

Po meczu w Chicago z USA, który był zarazem twoim setnym występem w reprezentacji, też była impreza. 

- Poszedłem do trenera Smudy i spytałem, czy mógłbym zabrać drużynę na miasto. 

Zgodził się? 

- Z początku nie, ale potem poszło sprawnie. Nie wiem, czy zadziałała siła perswazji, ale pozwolił nam wyjść na miasto. Poprosił tylko, by było pod kontrolą. 

I było? 

- Tak, wynajęliśmy samochody i udaliśmy się całą reprezentacją do klubu poświętować. Choć nie, nie całą, bo pamiętam, że był z nami Bartek Salamon. Już chyba wtedy był pełnoletni, ale wciąż za młody. Nie chcieli go wpuścić do klubu. Minę miał nietęgą, ale zachował się w porządku, bo zrozumiał, że pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Wróciłem z nim taksówką do hotelu, chwilę posiedziałem, a później dołączyłem do chłopaków. Nic wielkiego tam się nie działo. Następnego dnia rano grzecznie spotkaliśmy się na śniadanku, wszystko było OK. 

Później była afera na lotnisku w Warszawie. Po co przebrałeś się za Michaela Jordana? Imię się zgadza, ale reszta już niekoniecznie. 

- Przed wylotem zapytaliśmy się trenera Smudy, czy możemy już założyć prywatne ubrania. Zgodził się. A że trafiło akurat na strój Jordana? Gdybym wiedział, że wybuchnie taka afera, ubrałbym się inaczej. Grałem już za granicą i tam nikt nie przywiązywał takiej wagi do strojów. Nie byłem świadomy, że to zostanie odebrane za coś nieeleganckiego. Gdy dziś to wspominam, to myślę, że może ten ubiór też wpłynął na decyzję Smudy, że bliższy był temu, by mi podziękować za grę w kadrze. Choć nigdy wprost mi tego nie powiedział. Ani tego, że jestem za stary, za słaby, czy mam zły wpływ na kolegów. 

Masz jeszcze tę koszulkę? 

- Sprezentowałem ją kiedyś Lordowi Koksowi, użytkownikowi Twittera, który wystawił ją na aukcję. Z tego, co wiem, wygrał ją i cały czas ma mój kolega Seweryn Dmowski. 

Kilka miesięcy po aferze lotniskowej zagrałeś 102. i ostatni mecz w kadrze. To ty wymyśliłeś to pożegnanie akurat w Pireusie? 

- Miałem sygnały z PZPN i reprezentacji, że jest wola, by takie pożegnanie dla mnie zorganizować. Skontaktowałem się z prezesem Grzegorzem Lato, ale to była moja decyzja, by ten mecz rozegrać na stadionie Olympiakosu, gdzie spędziłem cztery lata i zdobyłem trzy mistrzostwa Grecji. Uznałem, że to będzie najlepsze miejsce, by pożegnać się z kadrą.

Po meczu z Grecją też była impreza, ale podobno nie przyszedł na nią żaden piłkarz z kadry Smudy. To prawda? 

- Zaprosiłem cały zespół, by wszyscy zobaczyli, jak wygląda prawdziwa grecka impreza z buzuki, ale trener Smuda się nie zgodził. 

Nikt nie przyszedł? 

- Nie, choć mieli ochotę. Ale to był czas, kiedy kadrę co chwila dotykały jakieś skandale i nikt nie chciał się wychylać, by przed Euro nie podzielić mojego losu czy Artura. Przykro mi było, ale co mogłem zrobić? Zaproszeni byli wszyscy. Zarówno zawodnicy, jak i cały sztab trenersko-medyczny. Szefem był jednak selekcjoner, a on jeszcze przed meczem wydał rozkaz: "nie ma żadnego wyjścia na pożegnanie Żewłaka". 

To z kim balowałeś? 

- Z żoną, Guciem Warzychą i moim agentem Tomaszem Suwarym, który pomagał mi wtedy w transferze do Turcji. 

Najlepsza impreza w kadrze? 

- Najlepsze były za trenera Jerzego Engela. Może dlatego, że wtedy nie byłem w kadrze piłkarzem, który gra pierwsze skrzypce i bryluje w towarzystwie, ale byli w niej zawodnicy - Piotrek Świerczewski, Tomasz Kłos, Tomasz Iwan, czy Tomasz Hajto - którzy potrafili zadbać o atmosferę. 

A pamiętasz jakąś konkretną imprezę, tę najlepszą? 

- Pamiętam wszystkie. Ale większość była tak dobra, że trudno wskazać jedną. 

Kiedy żegnałeś się z kadrą, grałeś już w Turcji, ale kilka miesięcy później trafiłeś do Legii. Dlaczego latem 2011 roku, po rozwiązaniu kontraktu z Ankaragucu, bałeś się wrócić do Polski? 

- Bardzo chciałem wtedy wrócić, ale fakt: strach we mnie był. Mimo że byłem już doświadczonym piłkarzem, pojawiły się obawy, czy przez kilka miesięcy w Polsce nie roztrwonię wszystkiego, co zbudowałem przez poprzednie lata. Zawsze wydawało mi się, że psychicznie jestem w miarę mocny, ale jednak granie w Legii na sam koniec kariery - kiedy bardzo zależało mi, by wraz z moim przyjściem wszystko wyszło dobrze i się udało - powodowało we mnie wewnętrzny strach. Tym bardziej że przychodziłem do drużyny, która była po trudnym sezonie. Po takim, w którym wygrała Puchar Polski, ale w lidze zajęła dopiero trzecie miejsce.  

Początek nie był łatwy, zaczęło się od dwóch samobójczych goli w sparingach. 

- Zacząłem od dwóch samobójów i jednym zakończyłem, bo przecież w finale Pucharu Polski ze Śląskiem też zaliczyłem swojaka. 

Nawet ładnego, głową - pamiętam. 

- Tak, dość zaskakujący strzał. Wojtek Skaba nie miał szans. Ten gol był symboliczny, bo nie wiem, czy jest jakiś piłkarz, który w finale strzelił samobója, przegrał mecz 0:1, a mimo wszystko podniósł Puchar Polski i zdobył trofeum [w sezonie 2012/2013 finał rozgrywany był jako dwumecz, pierwsze spotkanie Legia wygrała na wyjeździe 2:0]. 

Jesteś chłopakiem z Grochowa, a w Legii zagrałeś dopiero na koniec kariery. 

- Jako chłopak stąd - urodzony w szpitalu przy Szaserów, który niemal całe dzieciństwo i okres dojrzewania spędził na osiedlu Ostrobramska - grałem w pięciu warszawskich klubach: Drukarzu, Marymoncie, Polonii, Hutniku i Legii. Akurat tak się złożyło, że do tego największego klubu w stolicy trafiłem na koniec kariery. 

Właściwie całe dzieciństwo i młodość spędziłeś z twoim bratem Marcinem w Polonii. Nie mieliście w związku z tym żadnych problemów? 

- Wiadomo, że Ostrobramska to była Legia. To w jakimś stopniu było solą w oku, że gramy w Polonii. Ale na osiedlu byliśmy lubiani, traktowani jak ludzie, a nie jak piłkarze danego klubu. Kiedy z Marcinem w wieku kilkunastu lat zdecydowaliśmy się na Polonię, chodziło o nasz rozwój. Poza tym Legia nie była wówczas klubem, który stawiał na młodzież, tylko robił transfery albo ściągał piłkarzy poprzez wojsko. Najlepsi juniorzy z Warszawy wychwytywani byli przez Polonię, która w juniorskiej piłce była bardzo silna. Zdobyła wicemistrzostwo Polski, a jak z kimś rywalizowała w stolicy, to z takimi klubami jak Drukarz, Ursus czy Sarmata. O grze w dorosłej Legii marzyli jednak wszyscy. Każdy młody chłopak z Warszawy trenował po to, by kiedyś zagrać w pierwszej lidze, a w niej w stolicy grała tylko Legia. 

Chodziłeś na Legię, zanim trafiłeś do Polonii? 

- Najczęściej razem z Marcinem, na starą "Żyletę". To było kultowe miejsce. Jak zaczęliśmy grać w Marymoncie, nasza podróż zaczynała się od autobusu 182, a na Wisłostradzie, obok stadionu Legii, była przesiadka w 185. Powrót zazwyczaj wyglądał podobnie. Kiedy widzieliśmy, że przy Łazienkowskiej palą się jupitery, od razu lecieliśmy na stadion. Nawet nie mając biletów, bo wtedy był taki zwyczaj, że na drugą połowę wpuszczali za darmo. To były czasy Kazimierskiego, Dziekanowskiego, Kubickiego, Wdowczyka, Karasia, Iwanickiego, Koseckiego. Z niektórymi z nich spotkaliśmy się później w Polonii, co było dla nas dużym przeżyciem. 

Z Legią na koniec kariery zdobyłeś mistrzostwo Polski. Dla kibiców to był wyjątkowy tytuł, bo pierwszy od siedmiu lat. 

- Dla mnie też. Zresztą jak wszystkie tutaj zdobyte, bo w Legii spędziłem dwa lata jako piłkarz i cztery jako człowiek, który odpowiadał za transfery. W tym czasie klub sięgnął po cztery mistrzostwa, pięć Pucharów Polski, a do tego pięć razy grał w Europie, z czego raz w Lidze Mistrzów. Chyba nie ma się czego wstydzić. 

Ten ostatni mecz, kiedy kończyłeś karierę, też chyba był dla ciebie wyjątkowy z innego powodu. Wszedłeś na ostatnie 12 minut, Legia prowadziła ze Śląskiem 5:0, zmieniałeś Dicksona Choto, ale nie zagrałeś na środku obrony jak przez większość swojej kariery, a w środku pomocy. 

- Pamiętam, że jak wchodziłem na boisko trener Jan Urban - który od zawsze miał w sobie coś takiego, że potrafił rozweselić każdego i sprawić, że poczuje się niestandardowo - zapytał mnie: "dziadzia, grałeś kiedyś na kierownicy?". Odpowiedziałem: "no, gdzie trenerze, nigdy mi nie dawali, ja byłem prosty chłopak od czyszczenia z tyłu". "No dobra, to teraz spróbujesz" - odparł Urban. No i spróbowałem. Fajne przeżycie, bo dodatkowo sprawiło, że ten ostatni mecz nie był związany aż tak bardzo z tymi negatywnymi emocjami. A takie emocje też we mnie były. Raz, że kończyła się moja kariera. A dwa, że pół roku wcześniej zmarł mój ojciec. Nasz największy kibic. Niestety nie doczekał tego jedynego mistrzostwa Polski, które zdobyłem. 

Sam płynnie przeszedłeś na trudniejsze tematy. Tak trochę a propos tej kierownicy. 22 grudnia 2020 r. wsiadłeś pod wpływem alkoholu za kółko, spowodowałeś kolizję na ulicy Miodowej w Warszawie.  

- Zawsze takie historie zmieniają postrzeganie rzeczywistości. W jednym momencie zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś tym, który może więcej niż przeciętny człowiek. Zastanawiasz się nad tym i myślisz sobie, że w tym wielkim nieszczęściu miałeś tak naprawdę dużo szczęścia. Że po pierwsze: nikomu nie zrobiłem krzywdy, a po drugie: żadna krzywda nie stała się mnie. To była lekcja pokory. Dzisiaj, po odbyciu połowy kary, podchodzę do tamtej sytuacji trochę inaczej, ale to też nie jest tak, że wcześniej miałem to w nosie i żyłem totalnie beztrosko. Popełniłem wielki błąd. Mam poczucie, że dostałem drugą szansę od losu. Że to był palec boży, który pomachać może tylko raz. Przy następnej głupocie tyle szczęścia może nie być. 

Pięć miesięcy po tym wypadku, w dniu swoich 45. urodzin, zamieściłeś na Twitterze taki oto wpis: "Od wypadku, który jak idiota spowodowałem, nie było mnie na Twitterze. Dziś jest pierwszy dzień, kiedy poczułem, że są ludzie, którzy nie oceniają mnie tylko przez pryzmat tego błędu. Dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że 22 kwietnia był tak fantastycznie inny niż wszystkie dni od 22 grudnia". Co działo się przez te pięć miesięcy, ludzie non stop cię oceniali? 

- Może nie non stop, bo ta nieustanna ocena trwała przez pierwszy miesiąc, może dwa. Natomiast ten okres od wypadku do moich urodzin to był czas, kiedy nie chciałem w żaden sposób wychylać głowy. Raczej dyskretnie podchodziłem do wszystkich spraw, byłem obserwatorem rzeczywistości, a nie osobą, która ma odwagę, by wypowiadać się na jakieś tematy. 22 kwietnia - poprzez te wszystkie życzenia, mnóstwo fajnych wiadomości, a nawet zwykłą pamięć o moich urodzinach - po raz pierwszy pomyślałem, że najgorsze już za mną. 

Co przez te kilka miesięcy było najgorsze? 

- Sam fakt, jak żona czy dzieci odbierały pewne sygnały od ludzi, którzy czasami bez większego zastanowienia formułowali na mój temat swoje myśli czy sądy. 

Masz świadomość, że przez niektórych zawsze będziesz postrzegany nie przez pryzmat wybitnych osiągnięć sportowych, ale właśnie przez ten wypadek? 

- Mam świadomość, że są ludzie, którzy pewnie nigdy mi tego nie wybaczą. Albo zawsze będą o tym pamiętać i mi o tym przypominać. Patrzeć na mnie w pierwszej kolejności nie przez te dobre rzeczy, które w życiu zrobiłem, a poprzez tę jedną złą. 

Mam wrażenie, że roztaczasz aurę człowieka panującego nad sobą, kontrolującego życie i to, co się wokół ciebie dzieje. W porządku: piwo, papieros, znajomi, biesiada, buzuki - to lubisz. Ale to tylko dodatek, bo oprócz tego masz kontrolę nad życiem, twój świat jest poukładany, podążasz jasno wytyczoną drogą. 

- Na pewno ten wypadek sprawił, że bardziej spokorniałem i ta droga stała się jeszcze mniej kręta. Ale jak patrzę na siebie nie przez jego pryzmat, a w ogóle - przez pryzmat całej kariery, to pewnie zawsze byłem piłkarzem, do którego można było mieć większe lub mniejsze zastrzeżenia o sposób bycia czy traktowanie pewnych spraw. Tylko że ja tak naprawdę nigdy nie miałem wielu problemów z trenerami. Oni wiedzieli, jak żyję i jakim jestem typem człowieka. Większość z nich pewnie sobie myślała: "OK, Żewłak lubi sobie trochę porozrabiać, ale w tych istotnych sprawach jest rzetelny, panuje nad sobą, nie zawala". 

Nie było w życiu takiego momentu, że przestałeś panować? Nie mówię, że budziłeś się na ulicy, ale sam czułeś i widziałeś, że coś idzie w złym kierunku? 

- Nie. Grałem cztery lata w Anderlechcie, cztery lata w Olympiakosie, później była krótka przerwa w Turcji i dwa lata gry w Legii. Praktycznie 10 lat, kiedy nie schodziłem z boiska, grałem co trzy dni. A jak grasz co trzy dni, to nie możesz sobie pozwolić na wiele, cały czas musisz być pod parą. Z siedmiu dni praktycznie pięć spędzasz z drużyną w hotelu. Wiadomo, że gdy wygrywaliśmy i powodziło się na boisku, lubiłem czasem wyjść i uczcić to spotkaniem towarzyskim. Ale wszystko miało odpowiedni czas, miejsce i okazję, bo oprócz tego każdy piłkarz, a szczególnie taki po trzydziestce, ma obowiązki związane z rodziną. 

Mam wrażenie, że moim problemem było to, że nigdy specjalnie nie kryłem się z tym, że lubiłem łączyć futbol z życiem. I już samo to sprawiało, że wielu myślało o mnie, że jestem hulaką. Dla mnie dobrym piłkarzem jest człowiek, który w życiu jest szczęśliwy. A szczęście każdemu daje coś innego. Jeden lubi siedzieć w domu z rodziną i cieszyć się tym ogniskiem, drugi jeździć na ryby i to mu daje ukojenie, a trzeci trochę sobie pobiesiadować i polatać po mieście. 

Podczas kariery spotykałem na swojej drodze różnych ludzi. Wszystkich akceptowałem, a większość z nich akceptowała mnie. Wychodzili z założenia, że najważniejsze, żebym to ja dobrze czuł się ze swoim życiem. Dopiero trener Smuda w pewnym momencie zbuntował się pod tym względem, ale to był już koniec mojej kariery. A ja nigdy nikogo nie udawałem i wtedy też nie zamierzałem. Gdyby jednak ktoś na początku drogi zapytał mnie, czy pasowałoby mi coś takiego, że zagram 102 mecze w kadrze, wyjadę do Belgii, potem do Grecji, będę miał epizod w Turcji, a skończę karierę w Legii, zdobywając z nią dublet jako kapitan, a potem podejmę pracę w tym klubie i przyłożę rękę do kolejnych tytułów i awansu do Ligi Mistrzów, zdecydowałbym się na to bez wahania. 

Twój brat Marcin na 50. urodziny obiecał sobie, że wróci do każdego miejsca, w którym przebywał jako piłkarz, aby obejrzeć je z zupełnie innej perspektywy. Też masz takie plany? 

- Ja to już je realizuję, nie czekam na okrągłe urodziny. Nawet ostatnio, kiedy jeszcze mogłem jeździć samochodem, odwiedziłem moją córkę w Brukseli i poszedłem na stadion Anderlechtu. Wcześniej, jak byłem w pobliżu Antwerpii, potrafiłem pojechać do Beveren. Zajrzeć do Mouscron, gdzie zdarzyło mi się nawet wejść na murawę. Przy okazji wizyty w Grecji odwiedziłem też stadion Olympiakosu. W 2016 r. byłem nawet w Pireusie na meczu z Anderlechtem, którego trenerem był Besnik Hasi. Kilka miesięcy później trafił do Legii, a później do Olympiakosu, którego wtedy ograł Anderlecht i wyrzucił z Ligi Europy. 

Dwa mistrzostwa z Anderlechtem, trzy z Olympiakosem, jedno na koniec kariery z Legią. Które z nich smakowało najlepiej? 

- Na pewno pierwsze miało swój smak, ale to właśnie dlatego, że dotknąłem czegoś po raz pierwszy. Każde następne było trudniejsze, ale to dopiero później się o tym przekonujesz. W Belgii nie było jakiegoś wielkiego świętowania. Nie chcę mówić, że to jest sztywny naród, bo siedzi tutaj obok moja córka, która tam studiuje i bardzo lubi ten kraj. Ja zresztą też wspominam go bardzo dobrze, choć na pewno żyje się tam trochę inaczej niż np. w Grecji. 

A tobie zdecydowanie bliżej do bycia Grekiem. 

- Wszyscy mówią, że mam naturę bałkańską. Może właśnie dlatego tak dobrze dogaduję się z Ljuboją. 

Więcej o: