W poniedziałek wieczorem Robert Lewandowski wylądował w Monachium i wsiadł do podstawionego busa w towarzystwie ochroniarza. We wtorek rano ciemnozielonym bentyleyem zajechał do szpitala Braci Miłosierdzia, by wykonać podstawowe badania. Po południu - już klubowym audi - pojawił się w centrum treningowym przy Saebener Strasse, by przejść testy sprawnościowe. Wszystko śledzili dziennikarze, na każdym kroku czekali kibice. Przebąkiwali między sobą, że to już tylko kwestia dni. Lewandowski najpewniej odejdzie, ale na zasadach Bayernu.
Nawet jeśli strajk podsycały głównie niemieckie media i były agent Lewandowskiego - Maik Barthel, który pracował w duecie z Cezarym Kucharskim, a kapitan reprezentacji Polski - jak zapewnia jego obecne otoczenie - nawet nie rozpatrywał takiej możliwości, to nie znaczy, że z klubu wychodzi grzecznie podając wszystkim rękę. Uderzał nią w stół jeszcze w trakcie sezonu i zaraz po nim, gdy sugerował, że był to jego ostatni mecz w Bayernie, a także kilka dni później, już podczas zgrupowania kadry, gdy dobitnie powiedział, że chce odejść. Bayern - ustami prezesa Olivera Kahna, dyrektora Hasana Salihamidzicia i byłego prezesa Uliego Hoennesa - zapewniał, że Lewandowski zostanie. "I basta!" - jak rzucił Kahn, prężąc przed kamerami muskuły. Ostatni odcinek tej historii, który wydaje się, że właśnie oglądamy, jest jednak znacznie mniej dramatyczny, niż można się było spodziewać.
Sprawa w ostatnich tygodniach nieco przycichła. Barcelona wysyłała kolejne propozycje, Bayern nawet jej nie odpowiadał, a Lewandowski milczał. 12 lipca był datą zaznaczoną na czerwono, bo po przydługawej korespondencyjnej partii szachów, trzeba było znów spotkać się w Monachium. Jeszcze kilka tygodni temu Polak nie przypuszczał, że w ogóle do tego dojdzie, bo Barcelona nie dość, że wydawała się zdeterminowana, to robiła wszystko, by jak najszybciej uzbierać potrzebne pieniądze. Ale Bayern pozostał nieugięty. Niezależnie od zakończenia tej sprawy, pokazał, że jest silny i nie daje się wodzić za nos. Lewandowski powiedział, co chciał, ale we wtorek punktualnie poddał się badaniom i włożył treningową koszulkę podczas testów. Obyło się bez scen, Bayern odniósł wizerunkowe zwycięstwo. Jeśli w najbliższych dniach nie wydarzy się nic niespodziewanego, odejście Lewandowskiego będzie całkiem bliskie typowemu. Towarzyszące temu napięcie, odważne deklaracje, choć dotychczas w Bayernie niespotykane, były adekwatne do odejścia wielkiej gwiazdy z wielkiego klubu. Ostatecznie jednak Lewandowski z nikim publicznie się nie pokłócił, nie zastrajkował, wrócił do klubu, normalnie trenował, został sprzedany, bo chciał odejść, a klub dostał satysfakcjonującą ofertę.
W czasach, gdy agenci piłkarscy wydają się wszechmogący, a piłkarze przerastają kluby, Bayern żyje w zgodzie ze swoim credo. Pięć lat temu, gdy Ousmane Dembele zaszantażował Borussię Dortmund i buntem wymusił transfer do Barcelony, Hoeness przekonywał, że w Bayernie by to nie przeszło. I to akurat żadna poza nie była, bo Hoeness nie musi - jak będący na dorobku prezes Kahn - grać pod publiczkę. Bayern jest klubem, który widzi siebie największym na świecie, który ma zasady nie do złamania, który nie negocjuje, gdy ktoś próbuje postawić go pod ścianą i rozkazywać. Bayern czekał więc na Lewandowskiego, czeka na ofertę Barcelony, która w jednej transzy zapłaci 50 mln euro i wysyła światu komunikat: u nas wszystko po staremu.
Polak prawdopodobnie jednak z Monachium odejdzie. Może jeszcze przed sobotnią prezentacją drużyny, by kibice skupili się już wyłącznie na wiwatowaniu na cześć Sadio Mane. Może przed poniedziałkową wyprawą do USA na obóz przygotowawczy, by w drużynie nie było kwasów. Może dopiero za dwa tygodnie, przed pierwszym meczem w sezonie. Ale w końcu prawdopodobnie się pożegna i dopnie swego. Wtedy jednak zwycięzców będzie dwóch - Lewandowski zagra w Barcelonie, a Bayern powie kibicom, że sprzedając 34-latka za 50 mln euro zrobił znakomity interes. I podkreśli, że się nie ugiął, że nie negocjował, że nie okazał żadnej słabości. I część przyzna klubowi rację, inni zauważą, że przecież Lewandowski wcale nie musiał odchodzić, a obowiązujący do czerwca 2023 r. kontrakt nie musiał być ostatnim. Wystarczyło nie przespać ostatnich miesięcy, zaprosić go do gabinetu i potraktować po gwiazdorsku. Nawet spoglądając na Erlinga Haalanda i Darwina Nuneza, można było lepiej poprowadzić negocjacje. Młodych napastników zgarnęli jednak angielscy giganci, a Kahn i Salihamidzić zostali z urażonym Lewandowskim. Po Monachium niosło się, że Hoennes nigdy by do takiej sytuacji nie dopuścił, a nowi szefowie muszą jeszcze sporo nauczyć.
Na koniec jednak, nawet jeśli Lewandowski odejdzie, wyjdą z tego z twarzą. Zarobią mnóstwo pieniędzy, kupią do obrony Matthijsa de Ligta z Juventusu, a zaprzyjaźnieni dziennikarze przekonają kibiców, że Julian Nagelsmann ma pomysł, jak poradzić sobie bez klasycznego napastnika. I tylko boisko raz na jakiś czas może przypominać im, że popełnili błąd. Bayern nie powie wtedy, że jest nieomylny, ale podtrzyma wizerunek silnego i nieustępliwego. A to nawet ważniejsze niż kilka straconych w sezonie punktów i parę goli mniej.