Nie tylko na plaży w Jastrzębiej Górze. "A ojcze nasz znasz?". Taka była Citkomania

Bartłomiej Kubiak
- Nie poszedłem do Blackburn, bo tak postanowiłem. Koledzy z Widzewa pytali: "Co ty tu jeszcze robisz? Jedź, k..., to nam wypłacą zaległości". Maciek Szczęsny mówił, że zaraz sam mnie spakuje i zawiezie. Prezes Andrzej Pawelec przyjął to na spokojnie, ale Andrzej Grajewski zaczął wariować, bo liczył na duże pieniądze - opowiada Marek Citko, bohater rozmowy z cyklu "nieDawny Mistrz".

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z niedawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem >>

Dwa mistrzostwa, Superpuchar Polski, sześć meczów w fazie grupowej Ligi Mistrzów z Widzewem i tylko 10 w reprezentacji. Te liczby dzisiaj nie robią wrażenia, ale w drugiej połowie lat 90. nie było w Polsce bardziej znanego piłkarza. Citkomania opanowała cały kraj. Najlepszym dowodem był tytuł dla najlepszego sportowca 1996 roku, kiedy Marek Citko w głosowaniu audiotele pokonał siedmiu mistrzów olimpijskich z Atlanty, m.in. dwukrotną medalistkę w strzelectwie Renatę Mauer i niepokonanego od trzech lat judokę Pawła Nastulę. Sam był świetnym piłkarzem. Milan, Inter, Atletico, Bayer, Liverpool, Tottenham. W zasadzie łatwiej wymienić najlepsze kluby w Europie, które wtedy nie interesowały się Citką. Nie podpisał kontraktu z żadnym, bo jego karierę w wieku 23 lat brutalnie przerwała kontuzja ścięgna Achillesa, po której nie wrócił do dawnej formy. - Miałem swoje dwie minuty, a nie pięć - wspomina Citko w rozmowie z cyklu "nieDawny Mistrz".

Zobacz wideo Lewandowski numerem jeden na liście życzeń Barcelony? Potwierdza kataloński dziennikarz

Bartłomiej Kubiak: Kojarzy pan to zdjęcie?

Marek Citko: - Ooo! To były czasy. Plaża, słońce, wakacje. Polskie morze, ale gdzie konkretnie?

Jastrzębia Góra, lato 1997. Obok pana siedzę ja, 10-letni Bartek, młody kibic Legii, który mimo wszystko chciał sobie zrobić zdjęcie z widzewiakiem.

- Nie był pan chyba jedyny.

Długo stałem w kolejce, by dopchać się po zdjęcie i autograf.

- To ciągnęło się godzinami, dzień w dzień. Czasami myślę, że ludzie po prostu widzieli tłum i dołączali, bo zwyczajnie zastanawiali się, co tam dzieje się za tym parawanem. Że może rozdają coś za darmo...

Nie żartujmy: w połowie lat 90. był pan wielką gwiazdą nie tylko na plaży w Jastrzębiej Górze, a w całej Polsce.

- To było szaleństwo. Jak w Łodzi pojawiałem się na Piotrkowskiej, to 20 metrów pokonywałem w godzinę. Ktoś chciał zdjęcie, ktoś autograf. Uścisnąć dłoń, pogadać czy podziękować za akcje i gole. Dlatego zazwyczaj siedziałem w domu. Ale jak już wychodziłem, nie narzekałem. Nigdy nikomu nie odmówiłem. Nie unikałem kontaktu z ludźmi.

Nigdy też nie czułem się lepszy od innych ludzi: czy to była pani z kawiarni, czy klubowy magazynier. Powiem więcej: ich pracę szanowałem najbardziej, bo wiedziałem, że mają najtrudniejszą robotę. I tak było nie tylko w Widzewie, ale też w kolejnych klubach, w których grałem.

Gdzie pan mieszkał w Łodzi?

- W bloku na obrzeżach. Niedaleko szpitala Matki Polki, na wylotówce na Katowice, kawałek od centrum. W mieszkaniu było o tyle łatwiej, że jak graliśmy mecze co trzy dni, to ja tam bywałem gościem. Ale tam ludzie też przychodzili - pukali, zostawiali liściki, pytali, czy mogą wejść na kawę.

Wpuszczał ich pan?

- Grzecznie odmawiałem. Ale na listy odpisywałem. Nie setki, tysiące. Setki tysięcy. Przychodziły do klubu, do mieszkania. Jak nie jakieś problemy sercowe, wyznania, to prośby o zdjęcia, autografy, pożyczki. Naprawdę długo starałem się odpowiadać na tę korespondencję. Ślęczałem nad tym do drugiej czy trzeciej w nocy. A później rano albo po treningu jechałem na pocztę, śliniłem znaczki, nalepiałem i odsyłałem. Po pewnym czasie pani Basia z klubu jak zobaczyła skalę tego wszystkiego i moje podkrążone oczy, powiedziała, że to szaleństwo, bym na to wszystko odpowiadał. Tłumaczyła: "nie odpisuj, nigdy nie wiadomo, kto pisze, nie bierz tych problemów na siebie".

A to były przeróżne problemy. Nie tylko prośby o wsparcie finansowe, ale często dylematy egzystencjalne. Radziłem, by zrobić tak, albo inaczej. W końcu dałem sobie z tym spokój. Niektórych listów później już nawet nie otworzyłem.

Tomasz Łapiński, pana kolega z boiska, w tekście dla magazynu "Kopalnia - sztuka futbolu" wspominał jeden z waszych wspólnych wypadów na dyskotekę, gdzie wokół pana cały czas kręcił się wianuszek dziewczyn. Jednej z nich zrobił pan wtedy egzamin z katechezy, zapytał: "A Ojcze nasz znasz?".

- Haha, "Łapa"! No na pewno pytanie o pacierz w dyskotece nie jest najprostszym, które można zadać. Tam raczej nikt nie jest na to przygotowany. Ale te dziewczyny mnie nie znały i wiedziałem, że kręcą się przy mnie tylko dlatego, by pobyć przy sławnym piłkarzu. Dlatego trochę z Tomkiem sobie pożartowaliśmy. To był również czas, kiedy przyznawałem się publicznie do wiary. Pomyślałem: "dobra, jeśli któraś faktycznie chce iść ze mną do kina czy na kawę, mogę się przejść, porozmawiać, ale wcześniej niech odpowie na podstawowe pytania z katechizmu". No i chyba żadnej się nie udało. A przynajmniej sobie nie przypominam.

Pan był chyba dość stały w uczuciach. A przynajmniej tak wnioskuję z opowieści Łapińskiego, który wspominał, że w Widzewie szybko dostał pan ksywkę "brat Marek". To prawda, że miał pan w domu ołtarz?

- Nie, bez przesady. Niektórzy dorabiali jakieś historie. Wiadomo, że byłem wierzący, ale żadnego ołtarza w domu nie miałem.

Koledzy żartowali z pana głębokiej wiary?

- Na początku trochę tak. Ale ja nigdy nie byłem nawiedzony. Byłem normalny. A chłopaki też wiedzieli, że pewnych granic nie przekraczam, ale wiara dla mnie jest bardzo ważna. Że muszę mieć czas na mszę czy modlitwę. Albo że w piątek kierownik musi mi zamówić rybę, bo nie jem wtedy mięsa. Ale na początku faktycznie było trochę szyderki. "Ooo, witamy brata Marka" - zaczepiali. Ja odpowiadałem: "No witam, witam, który pierwszy do spowiedzi? Jak ktoś ma jakieś problemy, zapraszam na rozmowę". I moi koledzy, i ja potrafiliśmy z tego żartować. "Jak trwoga to do Boga, co?" - śmiałem się z kolegów, którzy panicznie bali się latać i przed startem żegnali się w samolocie.

Podobno na zgrupowaniach parę razu podrzucono panu pisma erotyczne.

- Nikt nie musiał mi ich podrzucać, bo sam je czasami przeglądałem z ciekawości. Zawsze na wesoło. Nikt na nikogo się nie obrażał. A ja też nie byłem oderwany od rzeczywistości. Byłem normalnym, pogodnym chłopakiem, który czasami też popełniał błędy.

Była też ciemna strona tego wszystkiego - hazard. Podobno zaczęło się jeszcze w Jagiellonii.

- I w Jagiellonii skończyło. To była dla mnie życiowa nauczka.

Zaczęło się z nudów. Wiadomo, że jak młody chłopak kończy liceum i nie idzie na studia, a tylko trenuje i gra w piłkę, ma codziennie dwie, może trzy godziny pracy. I resztę wolnego próbuje jakoś wypełniać. Pamiętam, że mieliśmy grupę, z którą najpierw chodziliśmy na bilard, a później zaczęliśmy chodzić na automaty. I się wciągnąłem. Miałem taki charakter, że nie lubiłem przegrywać. Jak przegrałem, od razu chciałem się odegrać. Oczywiście się nie udawało. Długi rosły. Musiałem sprzedać malucha, którego dostałem od rodziców. I wtedy zapaliła się czerwona lampka, że to już za daleko. Że pora się obudzić. No i z Bożą pomocą się obudziłem. Jeszcze w Jagiellonii, kiedy na szczęście nie zarabiałem aż tak dużych pieniędzy.

Po Jagiellonii był Widzew. To tam zaczęła się Citkomania. Albo inaczej: sam pan ją zapoczątkował. Choćby golem strzelonym z połowy boiska Atletico Madryt.

- Wszystko zaczęło się od Ligi Mistrzów. Wychodziłem na mecze z Borussią Dortmund czy Atletico jak po swoje, nie bałem się żadnego przeciwnika. Tak naprawdę co miesiąc czy półtora robiłem coś, co przez lata nie udawało się żadnemu polskiemu piłkarzowi. Do tego dochodził głód sukcesów w społeczeństwie. Mieliśmy wtedy dość długą przerwę, bo ani kluby, ani reprezentacja nie odnosiły dobrych wyników. A może nawet nie tyle to był głód dobrej piłki, ile dobrego piłkarza. Takiego, który robi show, gra odważnie, nie boi się żadnego przeciwnika.

A umówmy się: ja to robiłem. Ale to też nie było tak, że od razu zdawałem sobie z tego sprawę. Grałem, trenowałem, ale na początku nie byłem świadomy, że to ma aż taki wpływ na ludzi. Miałem 22 lata, nie wiedziałem co to media, popularność. Ktoś mnie zaczepiał, to stawałem grzecznie do zdjęcia, dawałem autograf, dziękowałem za miłe słowa i szedłem dalej. Moja mama zbierała i wycinała każdy artykuł na mój temat, ale ja wtedy nie czytałem tych wszystkich informacji. Zrobiłem to dopiero na piłkarskiej emeryturze. Jesienią 1997 roku, kiedy dopiero zaczynałem drugi sezon w Widzewie, nie miałem świadomości, że jestem aż tak znany, popularny i dobry. Nie było Instagrama czy Twittera, więc nie docierała do mnie skala tego wszystkiego. Dla mnie to była normalna praca. Cieszyłem się, że gram w piłkę, że wygrywamy, że robię fajne akcje czy strzelam gole.

No właśnie, gol z Atletico. Widział pan wtedy bramkarza na wykroku czy kopnął instynktownie?

- Mieliśmy analizę przed meczem, na której widziałem, że Molina bardzo często wychodzi z bramki, stoi na 11. metrze albo próbuje wybiegać jeszcze dalej i przerywać prostopadłe piłki. Zakodowałem to sobie i tylko czekałem na okazję. Na boisku zawsze byłem odważny, to był zaplanowany strzał.

Przegraliście 1:4, ale i tak wszyscy po tym spotkaniu mówili tylko o pańskiej bramce. Dziś padłby Twitter i Instagram. A wtedy?

- Nie wiem. Cieszyłem się z tej bramki, ale patrzyłem też w tabelę i widziałem, że uciekają nam punkty, bo wcześniej przegraliśmy na wyjeździe 1:2 z Borussią, a mogliśmy zremisować.

To może zapytam inaczej: jak wyglądała noc po spotkaniu z Atletico?

- Jak po każdym meczu - trudno było zasnąć. Ale to też nie było tak, że od razu pojechałem do domu. Nie, nie. Mieliśmy w Łodzi swój ulubiony pub - John Bull na Piotrkowskiej. I zasadę w drużynie, że po każdym meczu wszyscy wychodzimy razem. Świętość, od której nie było odstępstw. Nie możesz? Chodź chociaż na pięć minut. Nawet nie musisz pić piwa, ale musisz przyjechać, posiedzieć, pobyć z drużyną. Ja byłem w grupie, która nie zamykała lokalu, więc po Atletico też go nie zamknąłem.

Kilka tygodni później zdobył pan równie ważną bramkę. A może nawet ważniejszą. Co prawda też w przegranym meczu, 1:2 z Anglikami, ale to była pierwsza bramka Polaków na Wembley od 23 lat.

- Była taka bieda, że cieszyliśmy się po przegranych meczach. Ale czasy, co?

Dla pana fajne: 22 lata, rozkochany kraj i nie tylko sportowe, ale chyba też aktorskie perspektywy.

- Aktorskie?

Wyczytałem, że ekipa od filmu Władysława Pasikowskiego "Demony wojny według Goi" chciała, by pan zagrał w tej produkcji obok Bogusława Lindy.

- A, faktycznie! Była taka propozycja. Nawet przeczytałem scenariusz, ale jak zobaczyłem, że mam się produkować tylko przez kilka sekund, to grzecznie podziękowałem.

Tak czy siak, mogło zakręcić się w głowie.

- To było szaleństwo. Popularność, która nie rosła, a po prostu na mnie spadła. Znienacka. Już Liga Mistrzów powoli zabierała mi prywatność, ale dopiero po golu na Wembley skończył się mój spokój. O Piotrkowskiej już mówiłem, jak to wyglądało. Ale to była nie tylko Piotrkowska. Posiłki z McDonalda musiałem brać na wynos, zamawiać przez okienko i jeść w samochodzie. Gdy podróżowałem pociągiem i, nie daj Boże, ktoś przyuważył mnie w Warsie, po chwili zbiegała się połowa pasażerów. Na zgrupowaniach reprezentacji po treningach stałem nawet godzinę, pozowałem, rozdawałem autografy. Do tego dochodziły jeszcze te setki tysięcy listów.

Paradoks jest taki, że jest pan jedną z największych legend polskiego futbolu, a na koncie tylko 10 meczów w kadrze i dwa gole.

- No tak, statystyki temu zaprzeczają. Ale ja zawsze żartuję, że stawiałem na jakość, a nie na ilość. Jak ktoś chce mi poodgryzać i mówi: "A ile ty pograłeś w kadrze", zawsze odpowiadam: "A ty strzeliłeś gola Anglii lub Brazylii?". I zazwyczaj kończy się dyskusja...

A już tak poważnie: pewnie tych meczów byłoby więcej, bo dość szybko awansowałem do pierwszej reprezentacji [Citko debiutował w wieku 21 lat - red.], gdyby nie poważna kontuzja. Skończyło się na 10 występach. Ale wydaje mi się, że wszystkie były niezłe. Na pewno dawałem w nich maksa. Zawsze coś się działo. I kibice to doceniali. A ja nigdy nie ukrywałem, że grałem przede wszystkim dla nich. Stąd te piętki, zwody, dryblingi, zakładanie siatek rywalom czy inne nieszablonowe zagrania. Sam zawsze uwielbiałem oglądać kreatywnych piłkarzy - Maradonę, Laudrupa - i chciałem być tacy jak oni. A przynajmniej się starałem, próbowałem. Myślę, że właśnie dzięki takiej grze, swojej boiskowej bezczelności i odwadze, w 1996 roku zostałem wybrany sportowcem roku w Polsce.

"Jest mi głupio. Tylu tu sportowców, którzy zdobywali złote medale, a ja nie mam żadnego" - pewnie pan pamięta czyje to słowa?

- No moje, moje. Jechałem wtedy do Warszawy strasznie zmęczony. Nawet zatrzymałem się na parkingu, chwilę pospałem, wypiłem kawę i ruszyłem w drogę. Chciałem po prostu odhaczyć tę galę. Myślałem, że przyjadę, zajmę szóste czy siódme miejsce, posłucham, kto wygrał i wrócę do Łodzi. A tu jest piąte miejsce, czwarte, trzecie, a mnie nadal nie ma... Nagle wywołują mnie na scenę razem z Renatą Mauer, a ja nie wiem, co robić. Mówię sam do siebie: "kurde, co tu się dzieje". A po chwili jeszcze słyszę, że wygrałem. W ogóle nie byłem na to przygotowany.

Widać było, że był pan bardzo stremowany.

- To był mój początek występów przed kamerą, więc to samo w sobie było dla mnie stresujące. A do tego strasznie zaskakujące. Nie chciałem palnąć nic głupiego. Chciałem być szczery, więc powiedziałem i o braku medalu, i o tym, że jestem na początku drogi, że robię to, co kocham. Okej, trochę kiwam się na tym boisku, ale tak naprawdę nic jeszcze w sporcie nie osiągnąłem. To była przemowa prosto z serca. Złożyłem też wtedy obietnicę kibicom Widzewa, że do czerwca nie wyjadę. To był przecież plebiscyt audiotele, więc w dużej mierze to dzięki ich głosom zostałem sportowcem roku. Pokonałem tylu innych wybitnych. Przypomnijmy, że w roku olimpijskim - po udanych igrzyskach w Atlancie, skąd przywieźli worek medali, aż siedem złotych. Przecież ja ich wszystkich jeszcze kilka miesięcy wcześniej oglądałem w telewizji, kibicowałem im, a tu nagle znalazłem się przed nimi na scenie. Wtedy do mnie dotarło, jak bardzo jestem popularny.

Renata Mauer, wówczas złota i brązowa medalistka igrzysk, po latach w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" wyznała, że była wtedy panu wdzięczna, że wygrał pan ten plebiscyt. Że bardziej ucieszyła ją nagroda za drugie miejsce, czyli podwójny bilet lotniczy w dowolne miejsce na świecie, do którego docierał LOT.

- Już wtedy pewnie miała samochody, więc rozumiem, że to mogła być dla niej fajniejsza nagroda.

A jakie auto pan wygrał?

- Białą Hondę Civic. W ubogiej wersji. Dla mnie to też nie było nie wiadomo co, bo już wtedy graliśmy z Widzewem w Lidze Mistrzów, zarabiałem dobrze i jeździłem sportową Toyotą Celicą.

To co się stało z tą Hondą?

- Najpierw przekazałem ją rodzinie, a później sprzedałem koledze.

Ile pan zarabiał w Widzewie?

- Coś około 100 tys. złotych.

Miesięcznie?

- Rocznie. Już teraz nie wiem, jak to policzyć, bo to były inne czasy, ale na pewno wtedy za te pieniądze można było kupić dużo. A na pewno dużo więcej niż teraz, bo wtedy metr mieszkania kosztował 500-600 zł, a nie 15 tys. Nawet nie jestem do końca pewien, czy to było 100 tys. złotych, ale na pewno chciałem tyle, co "Łapa". Powiedziałem, że jak tyle nie dostanę, to nie podpisuję... I dostałem.

16 stycznia 1997 roku "Gazeta Wyborcza" pisała tak: "jest prawie pewne, że Marek Citko i szefowie Widzewa potwierdzą dziś w Łodzi rekordowy transfer do Blackburn Rovers za 4 mln funtów (6,76 mln dol.)". No i nie potwierdzili.

- Od razu mówiłem, że nie chcę iść do Blackburn. To był zespół, który bił się o utrzymanie. Mierzyłem wyżej. Dla mnie wtedy najważniejszy był aspekt sportowy, a nie finansowy. Przecież i tak gdzie bym nie poszedł, otrzymałbym astronomiczną podwyżkę. Ale chciałem trafić do zespołu, który walczy w swojej lidze o puchary. Do takiego, który częściej atakuje, niż broni. To był styl, jaki mi odpowiadał.

Media pisały, że jeśli doszłoby do transferu do Blackburn, Citko byłby cenniejszy od złota. Dosłownie, bo jeden gram ciała pańskiej ówczesnej wagi, czyli 78 kg, był prawie sześciokrotnie droższy od grama 14-karatowego złota.

- No to już rozumiem, czemu prezesi mieli aż tak duże ciśnienie na ten transfer. Ja nie miałem zupełnie. Tym bardziej że przecież interesował się mną Milan, Inter, Atletico, Bayer, Liverpool, Tottenham. Praktycznie wszystkie czołowe kluby z pięciu topowych lig w Europie. Problem w tym, że w Widzewie nikt z tymi klubami nie chciał rozmawiać. A nie chciał dlatego, że Blackburn po sprzedaży Alana Shearera miało duży kapitał i po prostu oferowało najwięcej. Denerwowało mnie wtedy, że nikt nie pyta mnie o zdanie. Ale sam też specjalnie nie naciskałem na władze Widzewa, by podjęły negocjacje z kimś innym, bo wiedziałem, że jeśli nie odejdę teraz - zimą, to odejdę latem.

Ale zimą poleciał pan do Blackburn.

- Poproszono mnie, żebym tam poleciał. Miałem napięty terminarz - ciągłe mecze, zgrupowania - więc zapytałem, czy jak polecę, to dostanę dwa dni wolnego. W Widzewie zapewniono mnie, że to załatwią i na zgrupowanie kadry na Cyprze będę mógł dolecieć dwa dni później. Poleciałem więc tak naprawdę tylko po to, by odpocząć. Co prawda wyszedłem na trening - trochę się pobawiłem, pokiwałem - ale po nim wróciłem do hotelu. Jak później przyszli działacze, to znowu im powtórzyłem, że ten klub mnie nie interesuje. Prezes Andrzej Pawelec przyjął to spokojnie, ale Andrzej Grajewski, drugi ze współwłaścicieli, zaczął trochę wariować, bo liczył na duże pieniądze.

Ktoś panu jeszcze odradzał to Blackburn?

- Nie, ja sam tak postanowiłem. Wszyscy zachowywali się wprost odwrotnie. Koledzy z drużyny pytali: "Co ty tu jeszcze robisz? Jedź, k..., to nam wypłacą zaległe pieniądze". Maciek Szczęsny mówił, że zaraz sam mnie spakuje i tam zawiezie.

Żałował pan?

- Nie, nigdy. Nawet jak złapałem kontuzję, to myślałem, że zaraz się wyleczę i wrócę do formy.

To był mecz z Górnikiem, w Zabrzu. Niespełna pół roku po odrzuceniu oferty Blackburn. 60. minuta. Skacze pan do piłki, pada na murawę i boisko opuszcza na noszach. Zerwane ścięgno Achillesa, operacja i długotrwała rehabilitacja. Na boisko wrócił pan po 16 miesiącach i zaczęła się tułaczka. Formy sprzed kontuzji nie odzyskał już nigdy. No, ja bym żałował tego Blackburn.

- Ale ja nie. Nigdy nie patrzę wstecz. Może gdybym wyjechał do Anglii, to by mi trochę odbiło? Kupiłbym szybkie ferrari, rozbił się, a zawsze lubiłem szybko jeździć... Trochę oczywiście żartuję. Ale szkoda czasu na gdybanie, co by było, gdybym wyjechał wtedy do Anglii.

U pana zamiast Blackburn, była Warszawa. Przejście z Widzewa do Legii w tamtych czasach to był wyrok od kibiców.

- Zanim była Warszawa, to przez dwa lata był jeszcze Widzew. Ale to już był inny Widzew. Zaczęły się kłopoty finansowe. Dembiński czy Majak wyjechali, a ja po kontuzji nie czułem zaufania działaczy czy kolejnych trenerów, którzy przyszli po Franciszku Smudzie.

To Smuda namówił pana na transfer do Legii?

- To, że Smuda pojawił się w Legii, na pewno przyspieszyło moją decyzję, bo zawsze miałem z nim bardzo dobre relacje. Ale działacze Legii też bardzo mnie chcieli. Do tego podczas leczenia kontuzji poznałem Agnieszkę, która pochodziła spod Warszawy. Już wtedy była moją żoną, więc wszystko się spinało. I żona, i trener, i duża Legia, gdzie prezesem był Marek Pietruszka, który też był bardzo konkretny.

Nie spinały się tylko sympatie kibicowskie. Nie bał się pan tego transferu?

- Nie bałem się, bo w życiu boję się tylko Boga. Poza tym kontuzja też mnie nauczyła, że kibice cię kochają, jak grasz. A kiedy nie grasz, bywa z tym różnie. Wtedy już nikt nie nosi cię na rękach. Nawet ludzie, których znałeś i którzy wcześniej klepali cię po plecach, też już nie dzwonią i nie pytają, czy wszystko u ciebie w porządku, czy masz na paliwo, mieszkanie, życie. To też mi pokazało, że trzeba o siebie dbać, bo jak stajesz się słaby, ludzie przestają pamiętać. Jako piłkarz przeżyłem wszystko. Byłem w niebie, czyśćcu, piekle.

Skończmy na chwilę z piłką. Po co była panu polityka, start z list PiS w wyborach samorządowych?

- A to przez przypadek. Jacek Chańko, mój przyjaciel z młodych lat, zrobił mnie w bambuko. Zastosował fortel. Zgodziłem się poprzeć w kampanii jego i kolegów. Ale nie wiedziałem, że sam wciągnął mnie na listę. Kiedy się zorientowałem, było już za późno. Miałem cichą nadzieję, że ludzie mnie nie wybiorą, bo w całym mieście wisiał może jeden mój plakat. Zadziałała magia nazwiska. Ale ja też nie byłem zupełnie oderwany, bo zawsze interesowałem się polityką. Przyjrzałem się jej z bliska i zrozumiałem jednak, że to nie dla mnie. To był tylko epizod w moim życiu.

A po co panu było to zamieszanie z Jakubem Meresińskim?

- Oszukał mnie i innych ludzi. To była olbrzymia nauczka, niby w życiu człowiek najwięcej uczy się na błędach, ale ten błąd kosztował mnie bardzo dużo.

W pewnym momencie chciałem być właścicielem lub współwłaścicielem klubu. Moim marzeniem było nim zarządzać. A że nie miałem odpowiedniego kapitału, zacząłem szukać różnych inwestorów. I tak trafiłem na Meresińskiego, którego często widywałem na meczach reprezentacji - w najlepszych lożach VIP. Wiadomo, że teraz nikt się nie przyzna, a ja też nie będę wskazywał palcem, kto tak naprawdę go znał i z kim miał świetne relacje. Na pierwszy rzut oka wydawał się wiarygodny. Teraz wiem, że miałem trochę klapki na oczach.

Zaczęło się od Korony Kielce, gdzie długo szukałem inwestora. Już wtedy Meresiński wmawiał mi, że ma wszystko, czego potrzebuję. Temat w Kielcach upadł, a później pojawiła się Wisła Kraków, kiedy sam do mnie zadzwonił i powiedział, że zna ludzi w Wiśle. Stanąłem z boku i obserwowałem, czy uda mu się kupić klub. No i kupił. A potem oszukał nas wszystkich. Włącznie z tak potężną firmą, jaką jest Tele-Fonika. Nie chcę, żeby to teraz brzmiało tak, że próbuję się tłumaczyć, bo to też był mój olbrzymi błąd, że go wcześniej dokładnie nie sprawdziłem i uwiarygodniałem.

Macie ze sobą kontakt?

- Pan żartuje? Kiedy zobaczyłem, że to jedno wielkie oszustwo, natychmiast odciąłem się od tego człowieka. Starałem się przede wszystkim ratować Wisłę. Zacząłem też myśleć, jak wyjść z tego układu z twarzą.

Kibice rozpoznają pana jeszcze na ulicy?

- Tak, podchodzą, pozdrawiają. Są tacy, którzy tylko kojarzą twarz, przyglądają się i mówią: "Ja pana skądś znam". Wtedy żartuję i mówię, że trochę grałem w "M jak Miłość". Niektórzy to kupują, ale większość mówi: "Nie, nie. Pan mnie nie oszuka. Grał pan w piłkę". No i w końcu trafiają.

Był pan trochę takim Robertem Lewandowskim tamtych czasów.

- Bardziej wczesnym Małyszem. Żyliśmy wtedy w innych czasach, kiedy nie było jeszcze tych wszystkich social mediów. Ale tak: wiem, z czym to się je i nawet trochę współczuję Robertowi, bo dziś dużo trudniej się z tym mierzyć. Przewrócisz się, to ktoś od razu zrobi ci sto zdjęć i wrzuci na Twittera. Mnie takich zdjęć nikt nie robił. Jeśli już, były to najczęściej takie fotografie jak z panem, w Jastrzębiej Górze, na które sam pozwalałem i chętnie pozowałem.

Szkoda tylko, że wszystko trwało tak krótko.

- Miałem swoje dwie minuty, a nie pięć. Taka widocznie była wola nieba. Nie narzekam, jestem szczęśliwym człowiekiem.

Więcej o:
Copyright © Agora SA