"Czołg", "Bestia", Bizon". Wasilewski w Anderlechcie wciąż jest legendą. To widać

Marcin Wasilewski pokochał Anderlecht do tego stopnia, że wytatuował sobie klubowy herb na łydce. Kibice Anderlechtu pokochali Wasilewskiego tak, że sami tatuują sobie jego podobizny. - Jest legendą - mówi nam Bram Van Vaerenbergh z dziennika "Het Nieuwsblad".

- Ooo, "Wasyl"! - reagują belgijscy kibice w barze pod stadionem Anderlechtu. Żaden z nich nie mówi po angielsku, ale kiedy widzą zdjęcie Marcina Wasilewskiego, od razu świecą im się oczy, szeroko się uśmiechają. Wasilewski to legenda. I nie są to słowa na wyrost, bo wystarczy okrążyć stadion, by zobaczyć, że na wlepkach jest tylko dwóch piłkarzy: Vincent Kompany, czyli absolutna legenda - wychowanek Anderlechtu, były obrońca i trener. A także Wasilewski, który w stołecznym klubie grał w latach 2007-2013, zdobył cztery mistrzostwa, jeden puchar Belgii i pięć superpucharów oraz debiutował w Lidze Mistrzów.

Zobacz wideo Od lat 90. zarobki piłkarzy w Wielkiej Brytanii wzrosły 1500 proc. Jak to możliwe?

- Potwierdzam: dla kibiców Anderlechtu Wasilewski jest legendą. Ma to związek nie tylko z tym, co pokazywał na boisku, ale też i poza nim. Kibice pokochali go jeszcze przed kontuzją, ale po powrocie uwielbienie dla niego stało się nie do opisania. To jeden z niewielu zawodników bazujących na sile fizycznej, którzy zyskali tutaj taką sympatię. Zwykle kibice Anderlechtu kochają albo wychowanków, albo piłkarzy o wspaniałej technice - mówi nam Bram Van Vaerenbergh z "Het Nieuwsblad".

"Czołg", "Bestia", Bizon"

Wasilewski ani nie był wychowankiem Anderlechtu, ani nie miał wspaniałej techniki. Ale zawsze był twardy, nieustępliwy, niezłomny. Nie złamała go nawet poważna kontuzja, której nabawił się w Belgii 30 sierpnia 2009 roku, podczas ligowego spotkania przeciwko Standardowi Liege, w starciu z Axelem Witselem, który wyprostowaną nogą naskoczył na atakującego wślizgiem Wasilewskiego.

Polski "Czołg", "Bestia", Bizon" - jak belgijscy kibice nazywali Wasilewskiego - doznał wtedy otwartego złamania poniżej kolana. Jego prawa noga praktycznie rozpadła się na części. - Spojrzałem na leżącego Marcina i miałem wrażenie, jakbym ujrzał w lesie powalonego niedźwiedzia - mówił Jelle Van Damme, kolega Wasilewskiego z drużyny.

- Jeśli taki twardziel jak "Wasyl" krzyczy tak głośno, że słychać go przez dwie ściany, to znaczy, że ból musiał być nieprawdopodobny - dodawał Ariel Jacobs, ówczesny szkoleniowiec Anderlechtu.

Wasilewski - duch walki Anderlechtu

Wasilewski przeszedł wtedy cztery operacje oraz długą rehabilitację. Niektórzy wieszczyli mu koniec kariery. Zdaniem lekarzy miał wrócić na boisko najwcześniej po roku. A wrócił po... dziewięciu miesiącach. - To też zbudowało jego legendę, bo "Wasyl" wciąż jest tu pamiętany jako zawodnik, który dosłownie oddał zdrowie za ten klub. To facet z niesamowitym hartem ducha, sercem do walki. Każdy trener chciałby takiego piłkarza w szatni - mówi Van Vaerenbergh.

"Duch walki Anderlechtu" - to napis na wlepkach porozlepianych wokół stadionu Anderlechtu. Jest na nich Wasilewski i... Witsel. Tym razem to jednak Polak atakuje wyprostowaną nogą plecy rywala. To znane zdjęcie, pasuje do nastrojów. Dobrze oddaje wzajemne relacje, bo jak kibice Anderlechtu kochają Wasilewskiego, tak samo nienawidzą Witsela. I w ogóle całego Standardu Liege, co zresztą też widać pod stadionem Anderlechtu.

"Zawsze był dla kibiców"

W poniedziałek stadion Anderlechtu był zamknięty, klubowy sklep także był nieczynny. Sezon w Belgii też już się skończył, ale legenda Wasilewskiego wciąż jest tutaj żywa. A sam Wasilewski też nie daje o sobie zapomnieć. W maju, w przedostatniej kolejce ligi belgijskiej, pojawił się na stadionie Anderlechtu.

- Przyjechał tu, by zacząć mecz z Royalem Union Saint-Gilloise, a kibice przez kilka minut na stojąco skandowali jego nazwisko. Przed spotkaniem rozdał setki autografów i robił sobie zdjęcia z kibicami przed stadionem. To też jeden z powodów, dla których jest tu tak kochany: zawsze był dla kibiców, nigdy nie zgrywał wielkiej gwiazdy. Po prostu: jeden z fanów - tłumaczy Van Vaerenbergh.

Relacja Wasilewskiego z kibicami Anderlechtu jest tak silna, że obie strony widują się częściej. I to nie tylko wtedy, gdy były reprezentant Polski przyjeżdża do Brukseli. Fani Anderlechtu podróżowali za Wasilewskim już na mecze Leicester City, czyli klubu, do którego obrońca trafił po tym, jak opuścił Belgię. Pierwsza wizyta miała miejsce w 2013 roku na meczu Leicester City z Millwall. Od tamtej pory takich spotkań było więcej.

To sprawiło, że między kibicami Leicester City i Anderlechtu wywiązała się przyjaźń. W marcu 2020 roku fani obu klubów przyjechali wspólnie do Krakowa na mecz Wisły, w której Wasilewski skończył karierę. Pod Wawelem stawiło się 55 kibiców z Belgii. Był wśród nich kibic z wytatuowaną na łydce podobizną Wasilewskiego, który sam pokochał Anderlecht do tego stopnia, że wytatuował sobie klubowy herb.

Ale "Wasyla" kochają nie tylko w Belgii, bo na meczu w Krakowie pojawiło się także 18 kibiców z Anglii. - Jak wspominam "Wasyla"? Wielki, silny, nieustępliwy, oddany klubowi. Grał jak typowy, angielski obrońca. Nie bał się ostrych pojedynków, piłkę odbierał spektakularnymi wślizgami. Jego styl można porównać do tego, co na boisku pokazywał Steve Walsh, czyli legenda Leicester City. Tutejsi kibice uwielbiają ten typ obrońców - w listopadzie zeszłego roku mówił nam Ryan Hubbard, kibic Leicester City.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.