Bob Marley doznał kontuzji i odmówił amputacji. A potem błąd lekarza i zgon

Dawid Szymczak
Piłkę zabrał do trumny, ale najpierw to piłka zabrała mu zdrowie. Z taką samą radością grał koncerty i mecze z przyjaciółmi. W życiu szukał wolności, a w futbolu ją dostrzegał. - Jeśli chcesz mnie poznać, chodź ze mną na boisko - powiedział dziennikarzowi, który pytał, jaki jest naprawdę. W 41. rocznicę śmierci Boba Marleya piszemy o jego miłości do futbolu.

Bez problemu znajdziecie zdjęcia, na których Marley, gwiazda reggae, ma wpuszczone do skarpet bawełniane dresy, piłkarską koszulkę, znoszone korki na stopach i goni klasyczną piłkę-biedronkę. Najpewniej jest już wtedy po koncercie albo na długo przed koncertem, bo choć kochał piłkę i muzykę, to niekoniecznie w parze. - To bardzo ryzykowne. Śpiewam o pokoju, miłości i tego typu sprawach, a gdy ktoś atakuje mnie ostrym wślizgiem, budzi się we mnie uczucie wojny - uśmiechał się. 

Zobacz wideo Wisła nad przepaścią. Brzęczek: Jakbym nie był optymistą, to musiałbym zrezygnować z pracy

Mieszkał blisko Stamford Bridge, gdzie gra Chelsea, ale wolał dojeżdżać na drugi koniec Londynu na mecze Tottenhamu, bo podczas mundialu w 1978 r. zakochał się w grze występującego w nim Osvaldo Ardilesa, mistrza świata z drużyną Argentyny. Uwielbiał też Pelego i cały brazylijski Santos, bo widział w jego grze najwięcej wolności i swobody. Trasę koncertową planował tak, by nie przegapiać meczów. I zawsze oglądał je z wyciszonym dźwiękiem, bo irytowali go komentatorzy. Ale ważniejsza od oglądania była sama gra. Kopał, gdzie tylko się dało: w parkach, na boiskach, na ulicach i w halach. Namawiał do gry kolegów z zespołu, dziennikarzy, producentów i obcych, którym lubił rzucić wyzwanie: mój zespół na was.

Traktował piłkę jak ćwiczenie duchowe, szansę na oczyszczenie umysłu i porozmawianie z Bogiem. Mecz wymagał koncentracji i nie wybaczał rozproszenia. Podczas gry Marleyowi porządkowały się myśli. Koledzy z zespołu mówią, że po meczach chwytał za ołówek i notował wersy, które wpadły mu do głowy. Na swojego menedżera wziął Allana Cole’a, byłego reprezentanta Jamajki. Był obrotny, ale przede wszystkim podnosił poziom na boisku. Albo w hotelu, gdzie Marley z kolegami z zespołu Wailers grywał w tzw. Moneyball. Chodziło o to, by w małym pokoju jak najdłużej żonglować piłką, a za wszystko, co przy okazji zostało strącone, zapłacić z własnej kieszeni.

Piłka nożna to wolność. "Jeśli chcesz mnie poznać, musisz zagrać ze mną w piłkę"

Jak niemal wszystko w jego życiu, również gra w piłkę została zmitologizowana i otoczona wieloma legendami. Część starych znajomych Marleya robi z niego boiskowego boga, który czarował umiejętnościami i w niczym nie ustępował prawdziwym piłkarzom. Inni uciekają od przesady i mówią, że choć od dzieciństwa grał niemal codziennie i radził sobie całkiem nieźle, to na boisku na pewno nie zrobiłby podobnej kariery jak na scenie. I że chociaż w muzyce podkreślał istotę współpracy, to w meczach najchętniej z nikim nie dzieliłby się piłką. Kochał dryblować i strzelać gole.

Dennis Morris, który był nadwornym fotografem Marleya, przyznał po latach w rozmowie z BBC, że prawie nigdy nie robił mu zdjęć podczas gry w piłkę. - Za bardzo chciałem oglądać jak gra. To była magia, czysta radość z gry - rozpływał się, choć inni świadkowie przypominali, że kto grał z Marleyem, ten chętnie podawał mu piłkę, licząc, że zyska w jego oczach. Dlatego można było odnieść wrażenie, że Bob dominował i odstawał od reszty.

- Jeśli chcesz mnie poznać, musisz zagrać ze mną w piłkę - powiedział jednemu dziennikarzowi, który dopytywał, jaki jest naprawdę. Znajomym mówił za to, że piłka to wolność, mimo że pełno w niej walki i rywalizacji, dla których nie było miejsca w jego muzyce i życiowej filozofii. 

Mecz z reprezentacją Francji przyczynił się do śmierci Boba Marleya?

Gdy lądował w mieście, w którym miał zagrać koncert, najpierw odwiedzał klub piłkarski. Od prezesów otrzymywał pamiątkową koszulkę, spotykał się z piłkarzami. Lubił z nimi rozmawiać, a przy okazji żonglować piłką. I chociaż historia śmierci Marleya również obrosła paroma legendami i do dziś fani piosenkarza karmieni są teoriami spiskowymi, to nierozerwalnie wiąże się z piłką nożną.

Świadkowie różnie oceniają jego boiskowe umiejętności, ale są zgodni, że w każdym meczu wykazywał się niezwykłym zaangażowaniem. Walczył o każdą piłkę, jakby była ostatnią. A już szczególnie w meczach pokazowych, jak ten z reprezentacją Francji w 1977 r. Nie zamierzał ustępować gwiazdom ani troszczyć się o ich nogi i swoje własne. W jednej z akcji zranił się w palec u nogi. Stracił paznokieć, rana nie chciała się goić. Ale Marley nie miał czasu iść do lekarza, bo ruszał w trasę koncertową do Skandynawii.

Na Jamajce rok 1977 został przez starszyznę rastafarian ogłoszony rokiem pechowym i feralnym. Popularna grupa Culture wydała utwór "Two seven’s clash", w którym nawiązywała do Apokalipsy św. Jana i wieszczyła wielkie zmiany, nie tylko na Jamajce. Na ludzi padł blady strach. Siódmej minuty, siódmej godziny, siódmego dnia, siódmego miesiąca 1977 r. ulice Jamajki były puste, armia została postawiona w stan podwyższonej gotowości, a o siódmej wieczorem wprowadzono nową konstytucję. Tego samego dnia kulejącego Boba w końcu zabrano do lekarza w Londynie. 

Lekarz nie miał wątpliwości - rana była tak poważna, że należało amputować palec. Ale Marley, jako rastafarianin, nie zgodził się na to, bo w jego religii całe ciało stanowi jedność. W Miami znalazł innego lekarza, który wykonał przeszczep implantu skóry na chory palec i uznał, że efekt zabiegu jest zadowalający. Popełnił poważny błąd. Nie zdiagnozował u Marleya nowotworu, który w istocie powodował, że rana nie chciała się goić.

Dopiero następny lekarz postawił właściwą diagnozę i powiedział, że to czerniak złośliwy. Trzy lata później przerzuty pojawiły się już w mózgu, na płucach i wątrobie Marleya. Lekarze szacowali, że będzie żył jeszcze tylko kilka miesięcy. Poddawali go radioterapii, ale on wolał polecieć do Bawarii i spróbować kontrowersyjnej terapii dr Isselsa opartej na dietetycznych wyrzeczeniach. Stosował ją osiem miesięcy, ale i ona nie pomogła. Wtedy, pogodzony ze śmiercią, postanowił wrócić na Jamajkę. W samolocie poczuł się gorzej, dlatego piloci skrócili podróż i wylądowali w Miami. Kilkanaście godzin później, 11 maja 1981 r., Marley zmarł. Trzy dni później jego Tottenham, z ukochanym Osvaldo Argilesem w składzie, zdobył Puchar Anglii.

Futbol i Marley wciąż są blisko: na stadionie Ajaksu, w sklepie Adidasa i na Jamajce

Feralny mecz z Francją był początkiem końca życia Marleya. Lekarzom trudno jednak stwierdzić, czy zbagatelizowana kontuzja była przyczyną tak szybkiego rozwoju raka, czy tylko pozwoliła szybciej zdiagnozować, że organizm się z nim zmaga. Futbol na pewno odegrał w tej historii swoją rolę. Marley został pochowany z czerwoną gitarą Gibson, marihuaną, biblią i piłką. Religia, muzyka i futbol - kluczowe elementy jego życia. Z pozoru oddzielne, ale w jego świecie misternie połączone. 

Futbol i Marley wciąż są blisko. Gdy latem 2008 r. Cardiff City zmierzyło się z Ajaksem w ostatnim przedsezonowym sparingu, kibice z Amsterdamu jeszcze długo po meczu musieli zostać na trybunie gości. Był problem z bezpiecznym odprowadzeniem ich przez policję i ochroniarzy, więc najpierw Walijczycy musieli rozejść się do domów. Stadionowy didżej został poinstruowany, by grał muzykę, która pomoże choć trochę uspokoić fanów Ajaksu. A że był fanem reggae, włączył im "Three Little Birds" Boba Marleya.

Zniecierpliwieni kibice zaczęli śpiewać, tańczyć i zabrali tę piosenkę ze sobą do Holandii. Od kilkunastu lat przed meczami buja się do niej cały stadion. Utwór stał się klubowym hymnem, bo kibicom spodobał się tolerancyjny przekaz. Uznali, że pasuje do ich wielokulturowej bazy kibiców. Ajax zaczął kojarzyć się z reggae, dlatego przed tym sezonem Adidas stworzył dla niego koszulki z trzema paskami: zielonym, żółtym i czerwonym. Ten sam producent pokolorował też w ten sposób model korków, w których zazwyczaj grywał Marley.

Cedella Marley, córka Boba, od lat dba o to, by rodzina wciąż była zaangażowana w największą pasję jej ojca. Gdy w 2014 r. dowiedziała się, że kobieca reprezentacja Jamajki - nazywana Reggae Girlz - została rozwiązana ze względów finansowych, wsparła ją własnymi środkami i została ich globalną ambasadorką. Lata na mecze razem z kadrą, która rozwija się w tak szybkim tempie, że już w 2019 r. pierwszy raz w historii zagrała na mistrzostwach świata.

Cedella, która na co dzień zarządza wytwórnią muzyczną imienia swojego ojca i jest projektantką mody, uruchomiła też program wsparcia dla dziewczynek chcących grać w piłkę. O tym, jak bardzo był potrzebny, opowiadała Khadija Shaw, napastniczka Manchesteru City i największa gwiazda reprezentacji, którą została wbrew woli swoich rodziców. Na Jamajce wciąż bowiem uznaje się piłkę nożną za męski sport. Cadella to zmienia. - Dajcie im możliwość robienia czegoś, co naprawdę kochają. Mój ojciec byłby największym kibicem tych dziewczyn! Piłka nożna to przecież wolność! - powtarza po zmarłym równo 41 lat temu Bobie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.