Równo 30 lat temu, podczas półfinału Pucharu Francji, w którym Bastia grała z Olympique Marsylia, zawaliła się dostawiona naprędce trybuna. Rodziny ofiar przez wiele lat walczyły, by przeklętego 5 maja nie odbywały się we Francji żadne mecze. Ich życzenie spełniło się dwa lata temu, gdy rozgrywki wstrzymał koronawirus i rok temu - już na mocy ustawy przyjętej przez francuski parlament. W tym roku będzie inaczej, bo Marsylia doszła do półfinału Ligi Konferencji i rozegra u siebie rewanż z Feyenoordem. Przepisy o nierozgrywaniu tego dnia meczów nie dotyczą europejskich pucharów. Rodziny ofiar są zasmucone, mimo że atmosfera ma być wyjątkowa: przed spotkaniem minuta ciszy, piłkarze z czarnymi opaskami i spiker recytujący tekst ku pamięci zmarłych i poszkodowanych.
- Prosimy nie podskakiwać na trybunie - apelował stadionowy spiker, gdy kibice zapełniali żelazną konstrukcję. Zanim rozpoczął się mecz, powtórzył ten komunikat kilka razy. Ale jak tu nie skakać, skoro za chwilę miał się rozpocząć najpiękniejszy mecz w historii Pucharu Francji? Ich duma - SC Bastia, jak Dawid Goliatowi, miała postawić się Olympique’owi Marsylia. Półfinałowe starcie rewelacyjnego drugoligowca z jednym z najlepszych zespołów w Europie chciało zobaczyć zdecydowanie więcej kibiców niż mógł pomieścić kameralny stadion. Klub czuł, że tym meczem może podreperować pustawy budżet, więc podjął szaloną decyzję o zburzeniu istniejącej trybuny i wybudowaniu nowej. Na upoważnienia i zgody nie było czasu. Robotnicy pracowali dzień i noc. Niecałe dwa tygodnie później zamiast 470 miejsc, było 9000. Czysty zysk.
O 20:20 trybuna była już pełna, oba zespoły po rozgrzewce zeszły do szatni, a komentatorzy po raz ostatni sprawdzali łącza. Aci Assouli z "Radia France" siedział na samym szczycie trybuny. Zanim wszedł na antenę, mówił do realizatorów: "Nie wiem, jak będę rozróżniał zawodników, bo ta trybuna kołysze się jak łódź". Nie wiedział, że pod trybuną trwa nerwowe dokręcanie śrub i spawanie konstrukcji. Byle uniknąć tragedii.
Komentatorzy słyszeli już nerwowe odliczanie do wejścia, a na kamerach zapaliły się czerwone kontrolki. Tragedię można było oglądać na żywo. Zawaliła się górna część trybuny. Kibice spadali z wysokości kilkunastu metrów. Najpierw ucichły śpiewy. Potem ciszę przerwały krzyki i płacz. Życie przerwały ostre pręty. Piłkarze, trenerzy, kibice z pozostałych sektorów ruszyli na ratunek. Ofiary kładli na murawie, a stamtąd do szpitala zabierały je helikoptery. Osiemnastu osobom nie udało się pomóc. Ponad 2300 kibiców zostało rannych. Niektórzy, jak Jacques Vendroux, który miał komentować ten mecz w radiu "France Info", odnieśli trwałe obrażenia. Przypadek zdecydował, że on przeżył, a siedzący obok niego realizator Michel Mottier nie.
- Ludzie mówią, że trybuna drżała. Wtedy tego nie czułem. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bo miałem skomentować ten fantastyczny mecz. Nie zwracałem uwagi na nic innego. Nie bałem się wejść na tę trybunę, nie myślałem o strachu - mówił "Ouest France". - Spędziłem trzy miesiące w szpitalu. Cudem uszedłem z życiem, bo miałem uszkodzoną śledzionę, pęcherz, żebra i kręgosłup. Przeszedłem kilka operacji. Później kilka lat się rehabilitowałem, ale nigdy już nie wrócę do pełnej sprawności. O tym, co się stało, myślę codziennie.
Następnego dnia Francuska Federacja Piłkarska to wszystko określiła "niefortunnym zdarzeniem" i zapewniała, że gdy mecz zostanie ponownie rozegrany, zadba o bezpieczeństwo. Marsylia odmówiła. Ani półfinał, ani finał Pucharu Francji w tym roku już się nie odbyły. Zarzuty usłyszało osiemnaście osób: aż szesnaście z nich miało odpowiadać za nieumyślne spowodowanie śmierci i kalectwa uczestników meczu.
Prezes Bastii Jean-Francois Filippi został uznany za głównego winnego tej tragedii. To on zaraz po tym, jak jego klub wylosował Marsylię, zaczął szukać firmy budowlanej, która podjęłaby się ekspresowego postawienia trybuny. Wytypował dwie - Space Locations z Bordeaux odmówiła od razu, gdy poznała szczegóły projektu. Prezes Tribune Sud z Nicei też zdawał sobie sprawę z ryzyka, ale żeby się opłacało, zażądał miliona franków wynagrodzenia. Prezes, kierowany chęcią jeszcze większego zysku, zgodził się i zadrwił z przepisów bezpieczeństwa. Sąd nigdy go nie skazał. Kilka dni przed procesem doszło do samosądu. Ktoś zastrzelił go przed jego domem. Napięcie wokół tej sprawy było olbrzymie, dlatego resztę oskarżonych doprowadzono do sądu w kamizelkach kuloodpornych. Wyroki usłyszeli zza pancernej szyby.
Pod rękę z prezesem Filippim szedł przy tej budowie projektant trybuny - Jean-Marie Boimond. Na kolanie stworzył plan: bez pomiarów, bez wchodzenia w szczegóły. A później doglądał całości. To on kilka dni przed meczem, gdy część elementów potrzebnych do zbudowania trybuny została zatrzymana w porcie w Marsylii, zapewniał, że załatwi inne materiały, a całość stanie na czas. Podczas oględzin miejsca tragedii okazało się, że brakujące elementy kazał zastępować kawałkami drewna i drutami, a w niektórych miejscach łączyć konstrukcję sznurami, chociaż całość ważyła 700 ton. Gdy rusztowanie się chwiało, podkładano kamienie lub kawałek płytki.
Wśród oskarżonych byli jeszcze: kierownicy Bastii, którzy nielegalnie zawyżali ceny biletów na ten mecz i zgarnęli trzy razy więcej niż wskazywały oficjalne dane. Szefowie Francuskiej Federacji Piłkarskiej, która odpowiadała za organizację pucharowego meczu. Osoby z komitetu bezpieczeństwa lokalnego związku piłki nożnej, które bez wizyty na budowie, po jednym telefonie od prezesa, wystawiły certyfikat bezpieczeństwa i dały zgodę na rozegranie meczu. Poza nimi: burmistrz Korsyki, który o budowie nowej trybuny dowiedział się z mediów, bo nikt nie wystąpił do niego o pozwolenie ani nie zgłosił planu budowy. I chociaż początkowo chciał zablokować budowę, to później pomyślał, że jeśli trybuna nie powstanie, ludzie go znienawidzą. A zbliżały się wybory, walczył o reelekcję, więc przymknął oko. Obok niego na ławie oskarżonych siedział Raymond Le Deun, dyrektor jego gabinetu i przewodniczący komisji bezpieczeństwa, która dzień przed meczem kontrolowała trybunę i zleciła naprędce wzmocnienie konstrukcji zamiast nie wyrazić zgody na wpuszczenie kibiców.
- 5 maja to tragedia narodowa, a nie lokalna. Proszę zwrócić uwagę, że odpowiadali za nią ludzie na różnych szczeblach, z całego kraju. Odpowiedzialność kryminalną i moralną ponoszą władze polityczne, administracyjne, sportowe. Lokalne i krajowe. Suma ich wszystkich zaniedbań doprowadziła do tej tragedii - tłumaczył w rozmowie z "Le Monde" Didier Rey, profesor historii sportu na korsykańskim uniwersytecie.
Wyroki rozwścieczyły rodziny ofiar. Uniewinniono pięć osób, a z trzynastu skazanych najwyższy wyrok - dwa lata więzienia - otrzymał projektant trybuny i nadzorca budowy Jean-Marie Boimond. Pozostałe wyroki były w zawieszeniu. Nawet Le Deun został skazany na dwadzieścia miesięcy więzienia w zawieszeniu oraz 30 tys. franków grzywny za spowodowanie śmierci i kalectwa wielu osób. Ten wyrok oburzył najbardziej. Rodziny ofiar, zjednoczone pod specjalnym komitetem, złożyły apelację. Ale decyzja została utrzymana. - Wydaje nam się, że w tej sytuacji bardziej troszczymy się o osoby, które doprowadziły do katastrofy niż o ofiary. Stowarzyszenie burmistrzów powołało komitet wsparcia dla swojego oskarżonego kolegi. Dla nas to szok! - komentowała Vanina Giudicelli, była prezes komitetu mającego bronić interesu pokrzywdzonych rodzin. Na stadionie zginął jej mąż.
Tragedia naznaczyła też prezesurę Jeana Fourneta-Fayarda, który kierował Francuską Federacją Piłkarską od 1985 roku. Na sali sądowej został wygwizdany przez publiczność, a przez prokuratora oskarżony o niedopełnienie obowiązków i brak rozeznania w tym, co działo się na stadionie. Zapłacił za to utratą posady. - Tego wieczoru byłem w Lizbonie. Nie miałem wszystkich informacji. Przyznaję, że tego dnia powinienem być na miejscu i samemu się tym zająć - mówił po rozprawie.
Dzięki publicznej zbiórce, komitet postawił w miejscu tragedii krzyż i specjalną tablicę z nazwiskami ofiar. 5 maja każdego roku odbywają się tam msze i wiece. Ale dopiero po dwudziestu latach, w 2012 roku, w uroczystościach wziął udział burmistrz miasta i prezes Francuskiej Federacji Piłkarskiej. Rodziny otrzymały też zadośćuczynienie od związku w wysokości 100 tys. franków. Państwo, mimo obietnic, nigdy nie przekazało żadnych pieniędzy.
Zaraz po tragedii prezydent Francji, Francois Mitterrand deklarował, że już nigdy 5 maja nie zostanie rozegrany we Francji żaden mecz piłkarski. Rodziny ofiar uznały to za godne upamiętnienie swoich bliskich, ale na spełnienie tej obietnicy czekały do 2020 roku. Wtedy wszystkie spotkania zostały oczywiście odwołane ze względu na pandemię koronawirusa, dopiero rok później nie odbyły się decyzją władz.
Rodziny ofiar czekały na tę decyzję 28 lat. Przez ten czas walczyły z władzami federacji piłkarskiej, zarządem ligi francuskiej, kolejnymi ministrami sportu. Przy przeładowanym terminarzu działaczom nie w smak było rezygnować z możliwości rozgrywania tego dnia meczów. Poza tym, miało to wymiar symboliczny - odwołanie meczów w całym kraju oznaczałby przyznanie się całej federacji do popełnionych wtedy błędów. A do tego, jako podmiot, nigdy się nie przyznała. Rodziny ofiar wspierali kibice w całej Francji. Wywieszali banery: "ŻADNYCH MECZÓW 5 MAJA". Podobne zdanie wypowiadali też niektórzy piłkarze. Przez trzydzieści lat zapadały w tej sprawie różne decyzje - od odwołania 5 maja meczów tylko na Korsyce, po nierozgrywanie tego dnia w całym kraju jedynie meczów Pucharu Francji, aż po całkowitą rezygnację z kopania piłki tego dnia.
W tym roku Olympique Marsylia doszedł do półfinału Ligi Konferencji i tego dnia rozegra mecz z Feyenoordem. - Kibicuję Olympique'owi, ale jestem zdruzgotany, że ten mecz odbędzie się akurat tego dnia - mówi Bastien Dumas, który w tragedii stracił tatę Jeana-Baptiste'a Dumasa. - Trochę uspokaja mnie to, że spotkanie będzie miało szczególną otoczkę i cała Europa przypomni sobie o tej tragedii - dodaje. On i pozostałe rodziny ofiar nie obejrzą tego meczu. Będą na mszy upamiętniającej katastrofę.