"O Praterze śpiewano we wszystkich walcach wiedeńskich. Wielu z nas miało nadzieję, że w tym roku będą o nim śpiewać także sympatycy Górnika Zabrze" - pisał korespondent "Przeglądu Sportowego" Jan Wojdyga. Jako jeden z nielicznych Polaków mecz między Manchesterem City i Górnikiem Zabrze miał szansę oglądać na stadionie w Wiedniu. Do śpiewania przez kibiców radosnych piosenek zabrakło niewiele. Górnik wprawdzie przegrał 1:2, ale zdaniem i dziennikarzy i samych piłkarzy nie był od Anglików dużo gorszą drużyną. Część z żyjących do tej pory uczestników tamtego spotkania twierdzi, że zabrzanie ten mecz przegrali nie na boisku, a poza nim. Są źli z powodu straconej szansy i smutni, że z najważniejszego dnia w ich klubowej karierze nic nie zostało.
300 minut maratonu i tylko tydzień do finału
Ten finał europejskich rozgrywek był w pewien sposób paradoksalny, bo też paradoksalna była do niego droga. Do tej pory w kontekście roku 1970 często więcej mówi się o półfinałowym meczu Górnika Zabrze z Romą, niż wspomnianym finale z Manchesterem. Górnik z Romą musiał zagrać przecież trzy mecze. Dwa pierwsze zakończyły się remisem. Według ówczesnych regulaminów do wyłonienia zwycięzcy potrzebne było kolejne spotkanie. One też po dogrywce zakończyło się remisem, więc stan rywalizacji trzeba było rozstrzygać... rzutem monetą. Więcej szczęścia w konfrontacji z losem mieli Polacy, ale przez w sumie 300 minut piłkarskiego spektaklu byli drużyną lepszą. Wydawało się, że Włosi kombinują. Przed decydującym meczem po Polaków pod ich hotel nie podjechał autokar, to była sprawka Włochów. Piłkarze na stadion udali się z kibicami ich samochodami. Mieli skróconą rozgrzewkę. Podczas meczu dwa razy zgasło też oświetlenie. Polacy do tej pory żartują, że to też włoska sprawka. I to losowanie - niektórzy z Polaków zamknęli się w szatni, bo skala emocji i napięcia w tej sytuacji przyprawiała ich o palpitacje serca. Mecz z Romą został polskiej drużynie i w głowach i w nogach, a do finałowego starcia z Manchesterem pozostawał tylko tydzień. Anglicy na przygotowania i odpoczynek mieli dwa tygodnie. Oni swego półfinałowego rywala (Schalke Gelsenkirchen) pokonali szybciej.
Finał za 6 dolarów
Polska drużyna przed najważniejszym meczem w swej historii miała czas tylko na dwa treningi. Do tego przyzwyczajała się też do nowego trenera Michała Matyasa. Polak nieoczekiwanie musiał zastąpić na stanowisku genialnego i pewnego siebie Gezę Kalocsaya. Węgrowi władze partii zarzuciły nieobyczajność i deprawowanie polskich kobiet i nakazały prezesowi Górnika natychmiastowe się go pozbycie. Nikogo nie interesowały przy tym jakieś europejskie puchary. Matyas był przy Kalocsayu oazą spokoju, ale do meczu z City podszedł ze zbyt dużym respektem. Ustawił drużynę defensywnie, cofnął najbardziej groźnych polskich piłkarzy. Włodzimierz Lubański i Jan Banaś, zamiast o bramce rywali mieli myśleć o zabezpieczaniu tyłów.
Polacy jechali do Wiednia jakby wszystko, co najlepsze już się dla nich wydarzyło. Sam awans do tego etapu rozgrywek był olbrzymim sukcesem - tak podeszli do tego zabrzańscy działacze.
- Przed finałem poszedłem do prezesa i zapytałem o premie w razie zwycięstwa. Powiedział mi, że sam udział w finale jest dla nas wielkim zaszczytem. Jak wygramy, to dowiemy się ile dostaniemy - wspominał Stanisław Oślizło, kapitan Górnika w rozmowie z portalem zabrze.naszemiasto.pl.
Skończyło się na 6 dolarach diety za trzy dni pobytu za granicą. Anglicy dostali po 100 funtów na głowę. Co najmniej tyle, bo inne źródła przy tej informacji dokładają jedno zero.
"Szczęściarze i cwaniacy", a publiczność gwizdała
Anglicy mieli też za sobą swoich kibiców. Do Austrii poleciało ich z Wysp około 4 tysięcy. Polskich fanów na Praterze nie było. Zgodę na wyjazd nie wydały ówczesne władze. Z Polski do Wiednia wyjechały tylko dwa autokary. Jeden z najbardziej zaufanymi ludźmi partii, a drugi z rodzinami piłkarzy. Do stolicy Austrii rodzinom pozwolono wjechać właściwie tylko na 24 godziny, na samo spotkanie. To dlatego kilka godzin przed meczem piłkarzy z żonami można było zobaczyć w wiedeńskich sklepach na zakupach. Takie to były czasy. Wszystko, to wyglądało trochę tak, jakby rywale jechali podbić Wiedeń, a Polacy, aby go zobaczyć.
- Nie szukałbym przy tamtym wydarzeniu jakichś wymówek - mówi nam Włodzimierz Lubański, gdy wyliczamy przeszkody. - Wiadomo, że trener ma wpływ na przygotowania i sam mecz, ale na boisku grają już zawodnicy. Może trochę zjadła nas trema, można mówić, że niesprzyjające były warunki. Ta atmosfera to rzeczywiście nie była atmosfera finału Pucharu Zdobywców Europy, wielkiego święta. Na trybunach rzeczywiście było mało kibiców, ale nie ma się co tłumaczyć, bo wszystko było podobne dla dwóch drużyn - mówi nam wybitny reprezentant Polski.
Jego koledzy zauważali, że 29 kwietnia nawet deszcz sprzyjał Anglikom. Polacy żartowali, że rywale pogodę zabrali z Wysp. Do mokrego boiska byli przyzwyczajeni, a kałuże, które czasem zatrzymywały w Wiedniu piłkę, nie wadziły tak przy ich grze w powietrzu i ciągłych wrzutkach w pole karne.
- Lało tam jak cholera, pogoda była dla Manchesteru – opisywał to niedawno Sport.pl Waldemar Słomiany. Pierwszy Polak w Bundeslidze grał przeciwko City w 1970 roku we wspomnianym już półfinale z Schalke. - Anglicy to w ogóle byli szczęściarze i cwaniacy. W rewanżu z Schalke postarali się, żeby można było zagrać ich piłką, inną niż ta, jaką znaliśmy. A jeszcze jak byliśmy w szatni, to ogrzewanie tak włączyli, że siedzieliśmy jak w saunie. Ale dobra drużyna to też była, nie ma o czym mówić - oceniał klasę i cwaniactwo rywala.
Ta ofensywnie nastawiona drużyna w Wiedniu do przerwy wygrywała z nieco przestraszonym Górnikiem 2:0. Najpierw Hubert Kostka nie utrzymał w rękach piłki po strzale ze znacznej odległości Naila Younga, a tuż przed przerwą z karnego trafił Francis Lee. Jedenastka podyktowana była po faulu Kostki w polu karnym. Polski bramkarz starał się nie dopuścić do straty gola w sytuacji sam na sam z rywalem. Uznał, że musi faulować. Był zresztą blisko, by wybronić karnego, ale piłka prześlizgnęła się przez jego ręce. Ach ten deszcz. Górnicy do szatni schodzili mokrzy, źli i z niedosytem. Czuli, że nie grali tak, jak powinni i tak jak potrafili.
W przerwie po krótkiej rozmowie z trenerem zmieniono system, na ten, w którym gracze lepiej się czuli. Górnik zaatakował. Efektem tego był gol Oślizły w 68 minucie. Na więcej nie starczyło czasu. "Cwaniacki" Manchester jak określał ich Waldemar Słomiany, widząc napór Polaków, zaczął grać na czas. Raczej przeszkadzał, niż sam coś konstruował. Austriacka publiczność (około 10 tysięcy osób) kwitowała to gwizdami, a brawami doceniała zaangażowanie Polaków, by zmienić wynik. Skończyło się na staraniach.
Zostały tylko wspomnienia
Angielska prasa po tym meczu podawała, że świętowanie pierwszego międzynarodowego pucharu City na dobre przeniosło się do hotelu Anglików. Strzelec gola - Lee miał tańczyć na pianinie przy akompaniamencie naczelnego skauta klubu. Anglicy dodają, że kierownik Manchesteru zobaczył gdzieś wracających ze stadionu przemokniętych graczy Górnika i zaprosił ich wraz z rodzinami do stołów. Ale wokół tego spotkania krąży wiele mitów.
- Nie przypominam sobie żadnego takiego spotkania z Anglikami – odnosi się pytany o sprawę Lubański. - No i kto by chciał świętować po porażce? Nie byliśmy wtedy zbyt radośni - dodaje.
Po najważniejszym klubowym meczu w polskiej historii zostały tylko wspomnienia, barwne opowieści o tym jak w czasie spotkania opustoszały ulice Śląska, a górnikom w kopalniach przesunięto dyżury, by mogli zobaczyć hitowe starcie. W wypożyczalniach telewizorów brakowało jakichkolwiek sprzętu, bo każdy chciał być świadkiem wydarzeń z Wiednia. Do tej pory są z niego czarno-białe nagrania przypominające zdobywane bramki. Żyjący polscy zawodnicy, którzy grali w tamtym meczu, spotkali się ostatnio w szerszym składzie na 40-lecie tego wydarzenia. Byli na stadionie Górnika i w Urzędzie Miejskim oraz na bankiecie w restauracji "Pod Kasztanami". Do Polski z tej okazji przybyło nawet dwóch angielskich graczy City, w tym ówczesny kapitan drużyny Anthony Keith Book. Wszyscy dostali pamiątkowe koszulki zrobione na jubileusz finału.
Polacy żalą się często, że z 29 kwietnia 1970 roku nie mają żadnych pamiątek. UEFA nie dawała ich wtedy też klubowi. Dla przegranych nie było nawet dyplomów, a co dopiero mówić o jakiś medalach.
- Ja w mej kolekcji też nie mam nic z tamtego meczu – przyznaje nam Lubański. - Zostały raczej tylko smutne wspomnienia. Od czasu do czasu ktoś z dziennikarzy zadzwoni i prosi o anegdoty związane z tamtym dniem. Rozumiem to, bo jak popatrzymy na historię polskiego piłkarstwa, to okazuje się, że nic lepszego nam się w niej nie przydarzyło. Tym bardziej szkoda.