Po 30 latach rozegrali zaległy mecz. Kilku zawodników z Prypeci zabrakło. Już nie żyli

Dawid Szymczak
36 lata temu radio "Voice of America" podało: "W Czarnobylu doszło do bardzo poważnego wypadku, a mimo to wciąż grają tam w piłkę". Wybuch sprawił jednak, że nowy stadion w Prypeci nigdy nie został oficjalnie otwarty. - Dziś wygląda jak po wojnie. Bo to była wojna, choć nikt nie strzelał - mówi Walentyn Litwin, kapitan Budowlanych Prypeć, zespołu z atomowego miasta.

Ale teraz wojna jest najprawdziwsza i najstraszniejsza. Strzelają i bombardują miasta. Walki o Czarnobyl trwały niemal od początku wojny, a eksperci od strategii podkreślali, jak duże znaczenie ma przejęcie nad nim kontroli i odcięcie świata od informacji, co dzieje się na terenie elektrowni. Czarnobyl leży między Białorusią a Kijowem, więc Rosjanie zamierzali przerzucać do strefy wykluczenia żołnierzy z Białorusi i przygotowywać ich do ataku na Kijów. Poza tym, Władimirowi Putinowi zależało, by strach przed atomem był jak największy, więc wykorzystywał zajęcie elektrownii do celów propagandowych.

Zobacz wideo Arabia Saudyjska w teorii najłatwiejszym rywalem Polaków. Ale wcale nie będzie łatwym

Rosjanie przez pięć tygodni okupowali Czarnobyl. Niszczyli i kradli, co tylko się dało. Ukraińskie władze podały, że z terenu byłej elektrowni zniknęło mnóstwo sprzętu badawczego i pomiarowego o wielomilionowej wartości. Żołnierze rozbierali też komputery, by wywieźć do Rosji dyski twarde, procesory i karty graficzne, których brakuje w sklepach po wprowadzeniu sankcji. Władze elektrowni podały, że Rosjanie wysłali też na miejsce specjalistów i naukowców, którzy mieli przeszukiwać dane badawcze, licząc, że przydadzą im się do rozwoju rosyjskiego programu jądrowego. Ponadto Putin oskarżył władze Ukrainy, że w strefie wykluczenia pracują nad skonstruowaniem bomby, którą planują zrzucić na Moskwę.

Pod koniec marca Rosjanie wycofali się z tych terenów. Jak podały władze elektrowni, rosyjscy żołnierze przygotowywali okopy w Lesie Czerwonym, czyli najbardziej skarżonym miejscu w całej strefie wykluczenia. - Nie dziwi więc, że okupanci otrzymali znaczne dawki promieniowania i spanikowali przy pierwszych objawach choroby. A objawia się bardzo szybko. Wśród wojskowych zaczął dojrzewać prawie bunt i zaczęli się stamtąd zabierać - czytamy w komunikacie. 

26 kwietnia 2022 r. mija 36 lat od katastrofy w Czarnobylu. Z tej okazji przypominamy nasz tekst sprzed dwóch lat.

Andrij Szewczenko, najpopularniejszy ukraiński piłkarz, dwa lata temu stwierdził, że zmagając się z pandemią koronawirusa, łatwiej niż kiedykolwiek wyobrazić sobie strach, który ogarnął ludzi po czarnobylskiej tragedii. Wtedy też wróg był niewidzialny, a mówiło się, że może być wszędzie. Też lepiej było siedzieć w domu i nawet nie otwierać okien. Też jedni problem bagatelizowali, a inni wpadali w panikę. Bohaterami byli lekarze i likwidatorzy. Wtedy promieniowanie, dwa lata temu koronawirus, teraz wojna. - Jedynym rozwiązaniem było zaufać decyzjom rządu. Dzisiaj trzeba zrobić to samo. Przestrzegać zasad i nie wychodzić z domu - apelował dwa lata temu najlepszy piłkarz świata 2004 roku.

Napromieniowane piłki

W 1986 roku Szewczenko miał dziewięć lat, mieszkał w Kijowie oddalonym od elektrowni o ponad sto kilometrów. O 1:23, gdy nastąpił wybuch, smacznie spał. Była sobota, więc nie zrywał się wcześnie. Ojciec pracował w wojsku i szybko dowiedział się, co się stało. Opowiedział o wszystkim synowi. Andrij wyobrażał sobie, że promieniowanie to taki niewidzialny wróg, który mógł być dosłownie wszędzie: przed blokiem, na boisku, placu zabaw. Bał się. I o tym strachu opowiedział w książce "Demoni" Alessandro Alciato.

- Coś zabójczego, niewidzialnego rozprzestrzeniało się po okolicy niesione przez wiatr. Po kilku dniach ojciec przyszedł z pracy z wykrywaczem promieniowania, włączył go i okazało się, że normy są kilkukrotnie przekroczone - wspominał. Następnego dnia podczas gry z kolegami oddał bardzo niecelny strzał. Musiał wspiąć się na dach, by nie stracić piłki. - Było trudno, ale jakoś się udało. Na dachu zobaczyłem, że obok mojej piłki leży jeszcze kilka innych niecelnie kopniętych, których właściciele bali się wejść. Wziąłem je wszystkie do domu - opowiadał w książce "Demoni". Ojciec przyłożył wykrywacz do piłek. Włączył się alarm. Wszystkie były napromieniowane. Wszelkie dopuszczalne normy zostały znacznie przekroczone, więc tata od razu się ich pozbył. I kolejny raz pouczał Andrija, by nie wspinał się na dachy.

Następne trzy miesiące Szewczenko spędził z siostrą w Azarowie nad Morzem Czarnym. W Kijowie zamknięto szkoły i wywożono dzieci byle dalej od miejsca skażenia. Wciąż jednak bały się wiatru i deszczu. Słyszały, że skutki napromieniowania mogą odczuć nawet po pięciu czy dziesięciu latach. - Katastrofa miała straszne konsekwencje dla wielu ludzi, ale o jej skutkach mówiło się głównie na zachodzie. Do nas docierały strzępki informacji, władze starały się utrzymać wszystko w tajemnicy. Dopiero teraz, po wielu latach, gdy zaczęło pojawiać się wiele chorób genetycznych, poznaliśmy skalę tego, co się stało. Ludzie zaczęli chorować. Inni z dnia na dzień stracili swoje domy i dobytki - mówił Szewczenko. Kilka lat temu założył fundację dla ofiar czarnobylskiej katastrofy i ich dzieci.

Mecz? Za dwie godziny ewakuujemy miasto

Dwa dni po wybuchu życie w Prypeci toczyło się normalnie. Walentyn Litwin, kapitan Budowlanych Prypeć, szykował się na półfinałowy mecz Pucharu Kijowszczyzny z Konstruktorami Borodianka. Martwił się o żonę, która leżała w szpitalu z zapaleniem wątroby po porodzie, ale był gotowy do gry. Rano rozmawiał z kolegami z zespołu. Docierały do nich plotki, że rywale prawdopodobnie się nie stawią, bo dzień wcześniej, gdy trenowali, na ich boisku wylądował wojskowy helikopter i ktoś z władz powiedział, że nigdzie jutro nie pojadą, bo w Czarnobylu jest niebezpiecznie.

- Było widać ciemny dym unoszący się nad ruinami czwartego reaktora, ale ludzie w mieście zachowywali się normalnie. Pod moim blokiem ktoś sprzedawał ogórki na straganie, kobiety chodziły na spacery z dziećmi. Sobota jak każda inna - opowiadał portalowi "Lenta.ru". W niedzielę Walentyn wywiózł dzieci do rodziny na wieś, a sam wrócił do Prypeci. Jadąc motocyklem po drodze mijał sznur autobusów na kijowskich blachach. Przed wjazdem do miasta stała policja, legitymowali wszystkich wjeżdżających. - Mam mecz za dwie godziny - powiedział, gdy zapytali, po co jedzie. - Synu, za dwie godziny to my ewakuujemy to miasto, a ty chcesz grać mecz?

Pojechał prosto do szpitala. Żona opowiedziała mu, że w nocy pielęgniarki chodziły po salach i zbierały sprzęt, wynosiły wolne łóżka. Karetki jeździły w jedną i w drugą. Tak wyły, że nie zmrużyła oka. Wzywali wszystkich lekarzy, ale nikt nie chciał zdradzić, co się dzieje. Walentyn powiedział jej o wybuchu i że wywiózł dzieci. Pożegnali się, a on ruszył na mecz. W tym czasie na boisku wylądował helikopter z oddziałem ratowników, by odkazili bieżnię otaczającą murawę, bo guma chłonęła promieniowanie. Na koniec i tak musieli ją w całości zerwać i wywieźć. Nie doczekała nawet otwarcia stadionu, które zaplanowano na 2 maja. Nikt nie doczekał. Wtedy miasto było już puste. 

Litwin i wielu jego kolegów z drużyny ruszyło do Czarnobyla, by ubrać gruby kombinezon i pomóc w likwidowaniu zniszczeń. - Poszedłem dobrowolnie, chociaż wiedziałem, że to niebezpieczne. Wcześniej zajmowałem się kontrolowaniem jakości spawów. Znałem się na metalach, czytałem też o promieniowaniu, więc wiedziałem z czym się to wiąże. Bałem się, ale kiedy już tam dotarłem, jakoś o tym zapomniałem. Czułem jedynie metaliczny posmak w ustach - opowiadał "Lenta.ru". - Pracowałem na budowie, niedaleko reaktora czwartego, który eksplodował. Wojskowi pracowali w dzień, a my cywile w nocy. Mogliśmy pracować po pięć minut i była zmiana. Odpoczynek i znowu zmiana. Wielu zawodników z naszej drużyny zostało likwidatorami. Niektórzy chodzili z dozymetrami i badali poziom napromieniowania, inni zostali murarzami, jeszcze inni instalatorami na dużych wysokościach. Ja robiłem wylewki betonowe.

Kapitan Budowlanych schodził z tego statku jako jeden z ostatnich - w 1997 roku, już po zabezpieczeniu czwartego reaktora. Sześć lat później zdiagnozowano u niego raka płuc. Gdy kończył pracę, czuł się dobrze, wziął udział w meczu sparingowym. Biegł za rywalem i nagle zaczął pluć krwią. W szpitalu nie powiedział, że był likwidatorem. Tomograf zrobił to za niego.

Prypeć - miasto idealne

Prypeć miała być sowiecką wizytówką. Miastem idealnym - starannie zaprojektowanym, wygodnym, funkcjonalnym, pachnącym nowością i różami, których zasadzono 33 tys. Z całego Związku Radzieckiego zwieziono robotników, by w lutym 1970 roku rozpoczęli budowę mieszkań dla młodych, zdolnych ludzi, którzy mieli pracować w czarnobylskiej elektrowni. Po dziesięciu latach miasto było gotowe. Zamieszkało w nim 50 tys. osób. Wyselekcjonowanych i sprawdzonych przez aparat bezpieczeństwa - w dniu katastrofy mieli średnio 26 lat. Rocznie rodziło się niemal po tysiąc dzieci. Czekały na nich żłobki, przedszkola i szkoły. Place zabaw, parki z równo posadzonymi drzewkami, kino, wesołe miasteczko, kawiarnie, basen, centrum handlowe. Dla budowniczych i pracowników elektrowni miało to być miejsce relaksu. Dobrze zarabiali, mieszkania opłacało państwo, więc pieniądze mogli przeznaczyć na zabawę.

Wasilij Trofimowicz miał chody w partii. Szczerze wierzył w socjalistyczną ideę państwa, chwalił się prestiżowym orderem Lenina. Był kierownikiem budowy elektrowni, ale miał też dużo do powiedzenia przy budowie miasta. A że kochał piłkę nożną, to marzył o stworzeniu w tym miejscu porządnej drużyny, która z czasem stałaby się jego wizytówką. Elektrownia i Budowlani - z tym miała się kojarzyć Prypeć. - Ludzie pracują w elektrowni na cztery zmiany. Wszyscy będą chcieli w weekend odpoczywać na stadionie, oglądać mecz i pić piwo - przekonywał swoich partyjnych zwierzchników. 

Nie wiadomo, kiedy dokładnie powołano klub, ale było to między 1975 a 1980 rokiem. W 1981 roku Budowlani wystartowali w amatorskiej lidze. Trofimowicz bez problemu znalazł piłkarzy: najpierw zorganizował testy dla pracowników elektrowni. Kilku się nadawało. Niektórzy przed przeprowadzką do Prypeci grali nawet profesjonalnie. Ale Trofimowicz miał jeszcze większe ambicje. Najpierw ściągał najlepszych piłkarzy z całego regionu, a w kolejnych latach, na wciąż amatorski poziom, sprowadzał profesjonalistów. Trenerem został Anatolij Szepel, były zawodnik, Czarnomorca Odessa, Dynama Moskwa czy Dynama Kijów, z którym został mistrzem ZSRR. Został przekonany jak wszyscy - pieniędzmi. Piłkarzy na fikcyjnych stanowiskach zatrudniała bowiem elektrownia. 

W ZSRR były trzy "zawodowe" ligi - najwyższa, pierwsza i druga. Zawodowe w cudzysłowie, bo oficjalnie piłkarze wykonywali inne zawody, choć w zakładach pracy pojawiali się tylko po wypłatę. Wszystkie niższe traktowane były jako amatorskie. Budowlani zdobywali mistrzostwa w amatorskich ligach, ale gdy przychodziło im walczyć o awans do drugiej ligi, nie dawali rady. Najbliżej byli w 1985 roku, gdy zajęli drugie miejsce w barażowej, międzyregionalnej lidze. Do wejścia na profesjonalny poziom zabrakło im czterech punktów. Sprowadzono więc kolejnych profesjonalnych zawodników, a kolejny rok miał być przełomowy. Wybudowano też stadion przy ulicy Hydroprojektowej. Z trybuną na pięć tysięcy ludzi, nowoczesną szatnią, bieżnią, idealną murawą. - Czekaliśmy na otwarcie tego stadionu. Miał być przepustką od wyższej ligi. Wcześniej nie chcieli nas wpuścić, bo tajny rozkaz zakładał, że mają wchodzić kluby z centralnego regionu, dopiero później reszta - uważa Litwin. - Ludzie potrzebują nowego stadionu bardziej niż nowego reaktora - mówił wtedy Trofimowicz.

Miał zostać oficjalnie otwarty 2 maja w meczu Budowlanych z Szachtarem Aleksandria. Sześć dni wcześniej nastąpił wybuch. Stadion nigdy nie został otwarty. Dzisiaj, gdyby nie rozpadająca się trybuna, można by go w ogóle przegapić. Dawne boisko porosły drzewa, z szatni został głównie gruz. Widać jeszcze owalną betonową ścieżkę, z której zaraz po awarii zdarto gumową bieżnię. Gdy byli piłkarze odwiedzają Prypeć, zawsze chcą tam zajrzeć. Odżywają wspomnienia. Pobudza się wyobraźnia: o tym pierwszym golu, który nigdy nie padł. O rodzinach, które nie zdążyły przyjść na ich mecze. O być może wielkich przeciwnikach - Szachtarze, Dynamie. Takie były plany. Przez wybuch zabrakło czasu.

Odrodzeni

Budowlani z oczywistych względów nie dokończyli tamtego sezonu. Zespół się rozpadł. Minął rok. - Wielu kolegów pracowało przy zabezpieczaniu elektrowni. Mieliśmy kontakt, chcieliśmy grać w piłkę, ale zaczęliśmy się zastanawiać: gdzie trenować? Miasta przecież nie było. Zaczęliśmy się odradzać w Wyszogrodzie, niedaleko Kijowa. Dostaliśmy sprzęt i piłki od związku. Straciliśmy jedną trzecią zawodników, ale zaczęliśmy trenować. Na mecze często wychodziliśmy prosto z elektrowni. Z czasem związek dopasował terminarz do naszego dwutygodniowego systemu pracy: dwa tygodnie pracowaliśmy, później mieliśmy dwa tygodnie wolnego. Wtedy graliśmy mecze - opowiadał Litwin Lenta.ru.

Na ich mecze przychodziło wielu kibiców. Mieszkańcy miejscowości, w których grali, chcieli zobaczyć bohaterów pracujących przy elektrowni. Budzili ciekawość i spotykali się z sympatią. - Wszyscy pytali: "jak się macie? Jak tam jest?". Odpowiadaliśmy, że dobrze. Skoro graliśmy w piłkę, to musiało być dobrze. Ale tak naprawdę sami się zastanawialiśmy, ile będziemy żyć, czy zdążymy wychować dzieci, czy doczekamy swoich wnuków - przyznaje kapitan Budowlanych. 

Zagrali dwa sezony. W pierwszym zajęli trzecie miejsce wśród amatorskich zespołów w regionie kijowskim, ale kolejny był o wiele słabszy. Skończyli na ósmym miejscu. - Brakowało perspektyw. Powroty z Prypeci do Wyszogrodu stały się coraz trudniejsze. Nie dało się rozwijać zespołu w takich warunkach - tłumaczy Litwin. 

Rozegrali zaległy mecz

Jednak w 2016 roku, po trzydziestu latach od katastrofy, spotkali się raz jeszcze. Chcieli rozegrać mecz, który został w ostatniej chwili odwołany przez wybuch. Budowlani kontra Mechanicy. Symbolicznie. Niemal równo 30 lat później. Tyle, że w Sławutyczu, mieście wybudowanym dla ludzi ewakuowanych z strefy wykluczenia. - Oczywiście niektórzy z nas już nie żyją, bo wielu było zaangażowanych w likwidację skutków wybuchu. Wołodia Szegol i Koistrenko Kolja pracowali w elektrowni do ostatniego dnia. Kilku z nas choruje, ktoś akurat miał operację. Ale i tak wielu udało się zebrać. To było niesamowite uczucie. Mecz skończył się wynikiem 2:2, strzeliłem oba gole. Ważniejsze było to, że z trybun dopingowały nas wnuki. Doczekaliśmy - mówi Litwin.

Więcej o:
Copyright © Agora SA