Niezwykle kosztowny błąd. Ale bramkarza czy sędziego? Wimbledon praktycznie spada

Walczący o utrzymanie w III lidze angielskiej AFC Wimbledon do 88. minuty prowadził w arcyważnym meczu z Fleetwood Town 1:0. Kuriozalny błąd sprawił, że w końcówce zespół stracił prowadzenie i ma już tylko iluzoryczne szanse na uniknięcie relegacji. Tylko czyj to był błąd: bramkarza, czy sędziego?

Często mówi się, że w piłce nożnej o wyniku decydują detale. Boleśnie przekonać mogli się o tym kibice i cała drużyna AFC Wimbledon. To angielski zespół występujący w League One, czyli na trzecim poziomie rozgrywkowym. To się jednak może niedługo zmienić. Wimbledon jest o krok od relegacji. A wszystko przez absurdalny błąd bramkarza w końcówce meczu z Fleetwood.

Zobacz wideo Lewandowski nie przestaje zaskakiwać. Cudowny rzut do kosza!

Żeby zrozumieć, jak kosztowny i tragiczny w skutkach błąd popełnił golkiper Wimbledonu, należy przybliżyć sytuację w tabeli. Zarówno Fleetwood, jak i Wimbledon, walczą o utrzymanie w League One. W lidze występują 24 zespoły. Cztery ostatnie po 46 kolejkach spadają z ligi. Sezon ma się już ku końcowi. Mecz Fleetwood z Wimbledonem był meczem 45. kolejki. Sytuacja wyglądała w ten sposób, że Fleetwood (39 punktów) i Wimbledon (36 punktów) zajmowały odpowiednio 21. i 22. miejsce. 20., bezpieczną lokatę zajmował zespół Gillingham, który miał 40 punktów. Mówiąc krótko, spotkanie między Fleetwood a Wimbledonem było meczem o sześć punktów. Zwycięzca mógł przynajmniej trochę zwiększyć swoje szanse na utrzymanie.

Absurdalny błąd bramkarza w kluczowym meczu o utrzymanie. Podał sam do siebie z wolnego

I wszystko wskazywało na to, że zwycięzcą na terenie Fleetwood będzie Wimbledon. W 22. minucie zespół gości wyszedł na prowadzenie za sprawą Luke'a McCormicka. Prowadzenie utrzymywał długo, aż do 88. minuty. Bramkarz Wimbledonu, pochodzący z Nowej Zelandii Nikola Tzanev wykonywał pod własną bramką rzut wolny. Nie wiadomo, co zaszło w głowie golkipera. W każdym razie, zanim wykopał piłkę, dwa razy kopnął ją lekko przed siebie. Sędzia uznał to jako podanie do samego siebie z rzutu wolnego, a tego zabraniają przepisy gry.

Finał jest już łatwy do przewidzenia. Fleetwood otrzymało rzut wolny pośredni z obrębu pola karnego Wimbledonu. Joe Garner popisał się precyzyjnym uderzeniem w dolny róg bramki rywali i dał swojej ekipie wyrównanie.

Mecz zakończył się remisem 1:1. Teraz sytuacja w tabeli wygląda tak, że Wimbledon ma 37 punktów i traci do bezpiecznego miejsca (które zajmuje teraz Fleetwood) trzy punkty. Co gorsza, Fleetwood ma mecz zaległy, choć w żadnym z pozostałych dwóch meczów nie będzie faworytem. Gdyby Wimbledon zwyciężył, miałby punkt do bezpiecznego miejsca i w ostatniej kolejce musiałby wygrać i liczyć na potknięcie Gillingham, które byłoby dość prawdopodobne. Teraz muszą liczyć na porażkę Gillingham i dwie porażki Fleetwood. Oczywiście sami też muszą wygrać ostatni mecz sezonu z zajmującym 13. miejsce Accrington. Ale to i tak może nie wystarczyć, a to przez bilans bramkowy, który będzie się liczył przy równej liczbie punktów. Aktualny bilans Fleetwood to -17, a Wimbledonu: -25.

Po spotkaniu bardzo zdenerwowany był trener gości, Mark Bowen. Co ciekawe jednak nie miał pretensji do bramkarza, ale do… sędziego. - Jestem w tej grze od 40 lat i zdaję sobie sprawę, że trzeba bardzo ostrożnie dobierać słowa. Jestem zły i rozczarowany. Właśnie byłem u sędziego i powiedział mi, że nie pamięta nawet, czy zagwizdał, aby wznowić grę po przyznaniu rzutu wolnego, co wydaje mi się dość zdumiewające. Nasz bramkarz wiedział, że to rzut wolny i jak każdy bramkarz odłożył piłkę i próbował zyskać kilka metrów, podczas gdy sędzia się oddalał. Sędzia zagwizdał i powiedział, że kopnął piłkę dwukrotnie po przyznaniu rzutu wolnego. Zapytałem sędziego: "Dlaczego bramkarz miałby kopnąć piłkę dwukrotnie? Jest tylko jeden możliwy scenariusz – nie słyszał gwizdka". Zdroworozsądkowym podejściem byłoby zapytać bramkarza, czy słyszał gwizdek, cofnąć go, a następnie wznowić grę. Ale zamiast tego dał im rzut wolny, a oni z niego strzelili – narzekał.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.