Brazylijczycy podszczypują, że mają więcej zarejestrowanych piłkarzy niż Urugwaj obywateli. Argentyńczycy dodają, że Urugwaj powinien być ich 25. prowincją. Gdyby nie futbol, ten 3,5-milionowy kraik, wciśnięty między dwóch gigantów, byłby anonimowy. Ale pod koniec tego roku znów o sobie przypomni. I może znów zachwyci, bo ma piękne mundialowe tradycje. - A na boisku i tak gra się po jedenastu, więc rozmiar kraju nie ma znaczenia - uśmiechają się dumni Urugwajczycy.
Awansowali właśnie na czwarte mistrzostwa świata z rzędu, choć jeszcze w listopadzie, po czterech kolejnych porażkach, wielu w to wątpiło. W kraju, który - jak stwierdził kiedyś selekcjoner Ondino Vierya - nie ma historii, ale ma piłkę nożną, wybuchła wówczas panika. I to właśnie strach o Katar popchnął federację do zwolnienia Oscara Tabareza, selekcjonera, który 15 lat temu zaczął reformować ich futbol. Najpierw kazał wymalować logo związku na jego siedzibie, w centrum treningowym stworzyć bibliotekę, doprowadzić ciepłą wodę do szatni i wymienić twarde materace, przez które Diego Forlan na zgrupowaniach kadry wolał spać w samochodzie. A skończył na przywróceniu ideałów na boisku - technicznej ofensywnej gry połączonej z naturalnym dla tego narodu cwaniactwem i nieustępliwością.
Małe rzeczy i piękny umysł Tabareza dały bohaterów kolejnemu pokoleniu Urugwajczyków. "Synowie Maracany", czyli ludzie urodzeni po drugim mistrzostwie świata dla Urugwaju, mieli już własne dzieci. Na nie słabiej działał mit niezwyciężonych Urugwajczyków, którzy w 1950 r. uciszyli rozemocjonowany brazylijski stadion i zgotowali sąsiadom traumę na lata. Potrzebowali Forlana, wybranego najlepszym piłkarzem mundialu w RPA, i czwartego miejsca, do którego ich poprowadził. Potrzebowali lekcji "garra charrua", której udzielił im Luis Suarez w ćwierćfinałowej dogrywce, gdy odbił ręką piłkę lecącą prosto do bramki, później ze zdziwieniem przyjął oczywistą czerwoną kartkę, a na koniec cieszył się, jakby właśnie strzelił gola, bo Asamoah Gyan z karnego trafił w poprzeczkę i ani się obejrzał, a był poza mundialem, bo w serii jedenastek pewniej uderzali Urugwajczycy.
Trudno wytłumaczyć obcym, czym jest pchające do kolejnych sukcesów "garra charrua". Dosłownie to "pazur Charrua". A Charrua to lud, który na długo przed Forlanem, Suarezem czy Muslerą dzielnie bronił swojej ziemi przed Hiszpanami, Portugalczykami, Brytyjczykami i Brazylijczykami. Ich wojownicy słynęli z niezłomności i niepoddawania się nawet w beznadziejnej sytuacji, gdy byli atakowani przez znacznie silniejszych. To element ich narodowej tożsamości. Mit gloryfikujący słabszych, którzy dzięki sile charakteru dają radę silniejszym. Przypomina legendę o pojedynku Dawida z Goliatem, tyle że w ich wersji zwycięża olbrzym, bo wojownicy Charrua w końcu polegli trapieni epidemiami przywleczonymi przez najeźdźców. Lucas Torreira, pomocnik Fiorentiny, przekłada to na futbol i tłumaczy, że "garra charrua" to niezwykła siła woli, której nigdy nie brakowało reprezentacji Tabareza. To walka do końca, ale też kombinowanie na wszelkie sposoby, jak u Suareza. Bo gdy jesteś mniejszy, musisz być sprytniejszy. A gdy nie możesz dojść do celu zgodnie z przepisami, zagrywasz ręką.
Ale Tabareza już w reprezentacji nie ma. W kraju, w którym blisko połowa obywateli wymienia futbol wśród trzech najważniejszych - obok zdrowia i rodziny - rzeczy, strach przed odpadnięciem w eliminacjach mundialu był tak duży, że federacja zwolniła go w listopadzie 2021 r. I nawet w takich okolicznościach - po 0:3 z Boliwią i spadku na siódme miejsce w tabeli, decyzja była niezwykle trudna. Bo to nie zwykłe zwolnienie, a naruszenie pomnika. O Tabarezie w urugwajskich szkołach uczą jak w Polsce o Kazimierzu Wielkim. Że zastał federację drewnianą, zostawił murowaną i był wodzem, który wprowadził kadrę na trzy ostatnie mundiale, a w 2011 r. zdobył Copa America. W ostatnich latach wspierał się już laską, bo rzadka choroba neurologiczna Guillaina-Barrego osłabiła jego mięśnie. Nic jednak nie zmniejszyło jego entuzjazmu i miłości do piłki. Po pandemii, gdy urugwajski związek nie miał na jego pensję, zaproponował, że będzie pracował za darmo. I deklarował ponoć, że pociągnie przynajmniej do tych mistrzostw w Katarze. Dopiero po nich miał się pożegnać i odejść w chwale, uznawszy, że wszystko co chciał zrobić, jest gotowe.
W listopadzie niepewność była jednak olbrzymia, a lista zarzutów do Tabareza dłuższa z meczu na mecz. Tym podstawowym było przesadne przywiązanie się do Diego Godina, Luisa Suareza czy Edinsona Cavaniego. Wiernych żołnierzy, którzy od lat wygrywali dla niego najważniejsze bitwy. Urugwaj przeciekał w obronie - w czterech kluczowych spotkaniach stracił 11 goli, strzelił tylko jednego - Brazylii w przegranym 1:4 meczu, a największe gwiazdy nie potrafiły temu zaradzić. Porażka 0:3 ze słabą Boliwią była pieczątką przybitą na jego zwolnieniu. Co prawda część dziennikarzy i tak usprawiedliwiała Tabareza, że mecz rozgrywany 3637 metrów n.p.m, na stadionie w La Paz, na którym Angel Di Maria ratował się maską tlenową, nie może być końcem jego kariery, bo nie na takim szczycie miał się żegnać, ale w federacji byli pewni, że Tabarez nie uratuje tych kwalifikacji.
"Garra charrua" każe jednak walczyć do końca. Zatrudnili więc blisko 30 lat młodszego od Tabareza Diego Alonso, który przed laty był niezłym napastnikiem, kojarzonym głównie z gry w Atletico Madryt. Żaden to jednak wielki gwiazdor pokroju Alvaro Recoby czy Marcelo Zalayety. Nigdy nie działał na wyobraźnię kibiców. Zaraz po karierze został trenerem i nieźle radził sobie przede wszystkim w Meksyku, prowadząc Pachucę do zwycięstw w lidze i północnoamerykańskiej Lidze Mistrzów oraz do brązu w klubowych mistrzostwach świata. Ale przed objęciem reprezentacji przez rok był bezrobotny, bo David Beckham po serii rozczarowujących wyników wyrzucił go z Interu Miami. "I gdzie on za Tabareza?" - narzekali kibice i niektórzy eksperci. Wątpliwości były olbrzymie, ale na razie jedyną wadą Alonso wydaje się to, że nie jest Tabarezem. Reszta się zgadza: odmieniony zespół wygrał wszystkie trzy mecze, awansował na czwarte miejsce w tabeli i zwycięstwem 1:0 nad Peru przyklepał awans. Po meczu Godin, Suarez, Valverde i sam Alonso pozdrawiali Tabareza i podkreślali jego zasługi. W końcu to on wywalczył 16 z 25 punktów w tych kwalifikacjach.
Pisarz Eduardo Galeano stwierdził kiedyś, że każde urugwajskie dziecko, przychodząc na świat, krzyczy "gol", a każdy dorosły Urugwajczyk komuś kibicuje. Nigdzie na świecie na jednego mieszkańca nie przypada więcej zespołów piłkarskich niż w Montevideo. Na każdym rogu gra się tam w piłkę, a boiska do rekreacyjnej gry budowane są od międzywojnia. Futbol i Urugwaj to związek także z rozsądku. Piłka pozwala Urugwajczykom zaspokajać niezmienną od lat potrzebę zaistnienia i bycia dumnym. Gdy żyjesz między 41-milionową Argentyną i 200-milionową Brazylią, musisz walczyć o uznanie. Dorastasz w poczuciu niższości i od ciebie zależy, jak nim pokierujesz. - Kulturowo pragniemy sukcesów - tłumaczy Galeano. Dlatego, gdy w 1950 r., rankiem w dniu finału, kapitan Urugwajczyków zobaczył, że "O Mundo" już ogłosiło Brazylijczyków mistrzami świata, kupił wszystkie egzemplarze dostępne w kiosku i rozłożył w hotelu. Wiedział, że nic nie zmotywuje jego kolegów bardziej niż brazylijska buta i niedocenienie.
Gdyby nie futbol, mogłoby nie być Urugwaju, jakiego znamy, bo różne grupy etniczne i społeczne napływające z Europy nie zostałyby tak scementowane. Na placach Monteviedo, gdy reprezentacja wygrywała pierwsze w historii Copa America - 1916 r. i pierwszy w historii mundial - 1930 r., stały megafony, przez które spiker relacjonował napływające telegramem wieści z meczów. Urugwaj strzelał gole, a imigranci z Hiszpanii padali w objęcia imigrantów z Włoch. To duma zbliżała ich do siebie. Dziennik "El Dia" dzień po zwycięstwie w mundialu dziękował piłkarzom: "Wy jesteście ojczyzną, symbolem tego małego, prawie niewidzialnego na mapie punktu, który dzięki wam wciąż rośnie i rośnie". Rząd ogłosił wtedy święto narodowe i wydał okolicznościowe znaczki pocztowe "Uruguay Campeon de Football".
Ta miłość do piłki wciąż jest podsycana kolejnymi sukcesami. Urugwajczycy dawali radość różnym pokoleniom - w 1930 r. cieszyli się dziadkowie, w 1950 r. ich synowie, a w 2010 r. z czwartego miejsca ich prawnukowie. Dziecko w Urugwaju poznaje wszystkie historie wielkich zwycięstw i dorastała karmione legendami. Pierwsza lekcja budowania narodowej tożsamości to rzut oka na zwycięzców mundiali: Brazylijczycy, Niemcy, Włosi, Argentyńczycy, Anglicy, Francuzi, Hiszpanie i Urugwajczycy właśnie. Zobacz synku, zobacz córeczko: maluczki może wejść między wielkich. Lekcja druga - jak to zrobić - opowiada już o wojownikach Charrua i współczesnych wojownikach Tabareza.
Ale sama miłość do futbolu tylko częściowo wyjaśnia sukcesy Urugwaju i tylko częściowo tłumaczy, dlaczego w 3,5-milionowym kraju nieprzerwanie od lat pojawią się znakomici piłkarze. Jak to się dzieje, że mają piłkarzy w Realu Madryt, Barcelonie, Atletico Madryt, Romie, Tottenhamie, Manchesterze United, Valencii i Benfice? I że poprzednie pokolenie też grało w czołowych europejskich klubach? I że następni już szykują się do podbojów? Tabarez zawsze zgadzał się z greckim przysłowiem, mówiącym, że społeczeństwo rośnie dobrze, gdy starcy sadzą drzewa, chociaż wiedzą, że nigdy nie będą siedzieć w ich cieniu. Być może jego największym sukcesem nie jest Copa America, czwarte miejsce w mundialu, ani nic, co stoi w gablocie. Jego najwspanialsze dzieło można zobaczyć na ulicach. To tzw. baby futbol. Drzewo, pod którym nigdy nie usiądzie.
65 tys. urugwajskich dzieci między 6. a 13. rokiem życia co weekend gra mecz. Tak profesjonalny, jak to możliwe w tym wieku: są sędziowie, bramki z siatkami i dopingujący rodzice. Urugwajska federacja podaje, że 85 proc. chłopców należy do jakiegoś klubu. Jednego z sześciuset w całym Urugwaju, które tworzą szeroki dół szkoleniowej piramidy. Lig młodzieżowych jest 70. Większość w stolicy - Montevideo, do której od lat nadciągają pielgrzymki trenerów, skautów i działaczy z całego świata, którzy chcą zderzyć się z masowością, a później chociaż namiastkę tego systemu wdrożyć u siebie. Urugwajczycy nie robią z tego tajemnicy, ale na koniec wizyty większość gości i tak rozkłada ręce. - Ostatnio byli u nas Japończycy. Nie mogli uwierzyć, że u nas na każdym rogu, na każdym boisku, dzieciaki grają w piłkę. U nich tego nie ma - mówi Paolo Montero, 61-krotny reprezentant Urugwaju, przewodnik takich wycieczek. Nawet w Salto, liczącym raptem 100 tys. mieszkańców - jak Płock, istnieje 40 klubów. To tam w 1987 r., w odstępie dwóch tygodni, urodzili się Edinson Cavani i Luis Suarez. Pierwsi trenerzy motywowali ich czekoladą. Po meczu dostawał ją tylko jeden zawodnik. Ten, który strzelił ostatniego gola. Nieważny był zatem wynik. Zawsze grali do końca.
W prezentacjach wyświetlanych przez federację mecze przypominają rodzinne pikniki. Dzieci grają w piłkę, a rodzice mają okazję, by się spotkać, wypić razem kawę i poplotkować. Ale w rzeczywistości "baby futbol" jest sportem brutalnym. Skauci profesjonalnych klubów są na wszystkich meczach. Tworzą sito tak gęste, że nie umknie im żaden talent, a każde urugwajskie dziecko wie, że by wpaść im w oko, musi być dwa razy lepsze niż rówieśnik z Argentyny czy Brazylii.
Szacuje się, że w ciągu tygodnia na meczach dzieci pojawia się 300 tys. osób. Rodzice stanowią tylko połowę. Rywalizacja jest olbrzymia. I między dziećmi - to jeszcze nic złego - i między rodzicami. - Niektórzy są przekonani, że ich syn zarobi dzięki piłce kosmiczne pieniądze i uszczęśliwi całą rodzinę - mówi Diego Godin, 36-letni kapitan reprezentacji. - To niezdrowe - twierdzi. Znani piłkarze starają się uświadamiać, Tabarez od lat bombarduje statystyką, że tylko 0,2 proc. dzieciaków z "baby futbolu" będzie zawodowo grało w piłkę. Ale to na nic, bo większość rodziców jest przekonanych, że w tym ułamku znajdzie się akurat ich syn. Dlatego wciąż słyszy się, że na meczu dzieci pobili się ojcowie albo sędzia stracił zęby.
System troszczy się też o tych, którzy po drodze odpadną. Tabarez nawet dorosłym piłkarzom podrzucał książki i zapraszał do biblioteki zaaranżowanej w ośrodku treningowym reprezentacji na jego polecenie. Urugwaj ma najlepszy system edukacji w Ameryce Południowej, a rząd, w ramach zasypywania - i tak niewielkich - nierówności społecznych, zafundował tablet każdemu uczniowi. Były selekcjoner na każdym kroku podkreślał, że gra w piłkę musi iść w parze z nauką. - Bo co z tego, że zdobędziemy mistrzostwo świata, skoro dzieci w naszym kraju nie będą wiedziały, gdzie leży Rosja? - pytał przed mundialem w 2018 r. Wcześniej kazał zatrudnić w każdej młodzieżowej kadrze psychologa. Zajęcia z nim były obowiązkowe.
Dzieciaki w wielu piłkarskich akademiach poznają też świecki dekalog. "1. Zachowuj się dobrze. 2. Bądź panem dla samego siebie. 3. Wierz w siebie. 4. Bądź godny zaufania. 5. Graj fair. 6. Wypełniaj swoje obowiązki. 7. Wykonuj dobrze swoją pracę. 8. Naucz się współpracować. 9. Bądź dobry. 10. Bądź wierny". To zasady pozwalające wychować nie tylko znakomitego piłkarza.