"Zaczęło się przemówienie Zełenskiego, ale zostało zagłuszone. Jeden wielki hałas"

Dawid Szymczak
- Gdyby nie piłka, nie dalibyśmy rady - twierdzi Waleria Obal. Ivan, jej siedmioletni syn, tylko na boisku zapomina o wojnie i przestaje płakać. Gdy gra, nie pyta, co z tatą i czy ich dom w Kijowie nie został jeszcze zbombardowany.

Do czarnego plecaka z herbem Lokomotiwu Kijów włożył zwinięte naprędce dresy z "30" na nogawce, klubową koszulkę, czerwone korki i wodę. Na piłkę nie starczyło miejsca. Wziął ją pod pachę i wyszedł. Ale w tamten czwartek Ivan nie pojechał jak zwykle na trening. Razem z mamą i Miszą, trzy lata młodszym bratem, zaczął uciekać przed wojną. Do granicy z Polską prowadził tata. Tam się pożegnali. Ojciec ucałował ich i zawrócił. Oni pojechali dalej - do Warszawy. 

Zobacz wideo Ivan zabrał piłkę i uciekł z mamą do Polski. "Syn pyta: mój dom jeszcze stoi?"

Cztery dni później, już na miejscu, Waleria otworzyła laptopa. Ostatnią niezamkniętą kartą w przeglądarce była strona Escoli Warszawa, oddziału akademii piłkarskiej FC Barcelony. Szukała jej jeszcze w Kijowie, zanim ruszyli do Polski. Napisała maila, że uciekła przed wojną z dwójką małych piłkarzy i szuka klubu, w którym mogliby grać. Już następnego dnia Ivan i Misza poszli na pierwszy trening. W końcu na ich twarzach pojawił się uśmiech.

"Nikt nie zrozumie, jak bardzo się boisz, gdy nad głową latają rakiety, a obok spadają bomby"

Waleria: - Było około piątej nad ranem. Spałam w pokoju z dziećmi i wtedy nastąpił pierwszy wybuch. Zerwałam się na równe nogi. Od razu był drugi wybuch. Jeszcze bliżej domu, jeszcze głośniejszy. Pobiegłam do męża: "Coś się dzieje!". Chwyciliśmy za telefony, żeby sprawdzić w Internecie, gdzie te wybuchy. Mieszkamy blisko centrum Kijowa. Trzeci huk! Wtedy chyba wszyscy Ukraińcy zaczęli do siebie dzwonić. Ja dzwoniłam do mamy, mama do mnie. Tej nocy znów spała bardzo płytko. Od śmierci taty ma problemy ze snem. Zmarł w marcu zeszłego roku przez koronawirusa. Miał tylko 55 lat. Później ja dzwoniłam do siostry, szwagier do mojego męża. W telewizji zaczęło się przemówienie prezydenta Zełenskiego, ale zagłuszał je hałas z zewnątrz, bo po wybuchach włączyły się syreny i alarmy w samochodach. Wył cały parking. Początek wojny to jeden wielki hałas.

- Mój mąż jest prawnikiem, rano pojechał jeszcze do pracy, bo szefowie wezwali wszystkich pracowników na zebranie. Po nim zadzwonił, że trzeba będzie uciekać. Nikt nie zrozumie, jak bardzo się boisz, gdy masz dwójkę dzieci, a nad głową latają ci rakiety i spadają bomby. Na nic nie patrzyliśmy. Wzięliśmy, co było pod ręką, wsiedliśmy do samochodu i jechaliśmy. Prawie nic z tej drogi nie pamiętam. Tylko czołgi, wozy pancerne jadące do Kijowa i długie korki. Nie wiem nawet, ile dokładnie jechaliśmy. To dziwne, bo cały czwartek mam wbity w pamięć ze szczegółami. Wiem, co po kolei się działo, kiedy z kim rozmawiałam, o której zjedliśmy obiad, że o godz. 15 byliśmy w samochodzie, że w Hostomelu, niedaleko Kijowa, nisko latały helikoptery i było słychać jakieś wybuchy, przez co dzieci bardzo krzyczały. Ale tutaj pamięć mi się kończy. Dalej pustka. Nie potrafię nawet powiedzieć, czy dotarliśmy do Warszawy w sobotę czy w niedzielę. Nie pamiętam, co się działo na granicy. Nie pamiętam, czy po drodze coś jedliśmy i gdzie się zatrzymywaliśmy. Tylko te czołgi i wozy...

Uciekali z Kijowa dwoma samochodami. Waleria z mężem i dziećmi, a w drugim siostra Walerii, będąca w piątym miesiącu ciąży, z mężem i mamą. Granicę przekroczyły tylko kobiety. Ukraińcy, którzy mają od 18 do 60 lat, nie mogą wyjeżdżać z kraju. Polska była oczywistym wyborem. Wiktoria, siostra Walerii, trzy lata temu skończyła w Warszawie studia. Po nich wróciła do Ukrainy, ale mieszkanie na Żoliborzu, które kiedyś kupili rodzice, zostało. - Dzięki Bogu, że nie sprzedali go zaraz po tym, jak Wiktoria skończyła się uczyć. Nie wiem, gdzie byśmy się teraz podziały - mówi Waleria.

Gdy Ivan i Misza są na boisku, nie pytają, co jeszcze zrobił Putin, co u taty i czy dom ich nie został zbombardowany 

Ivan, zanim zaczął się pakować, usłyszał, że ma wziąć tylko najważniejsze rzeczy, bo nie ma czasu. Na zabawki nie spojrzał, o pluszakach nawet nie pomyślał. Spakował się jak na trening. - Zrobił tak, jak kazałam. Piłka jest dla niego najważniejsza - wzrusza się Waleria. Jej syn od trzech lat gra w Lokomotiwie Kijów, słynącym z wychowywania utalentowanych piłkarzy. Ivan bywał już w Polsce na turniejach - ostatnio w grudniu. Przyjechali do Krakowa całą rodziną. A że Barcelona to jego ulubiona drużyna, mama zapamiętała, że Katalończycy mają w Polsce swój oddział. Nie przypuszczała, że przyda jej się to tak szybko i w takich okolicznościach. 

"Ostródzka 175, Warszawa" był jednym z pierwszych adresów, które Waleria wrzuciła w nawigację. Na boisko na Białołęce, wynajmowane przez Escolę, pojechała już w poniedziałek - dzień lub dwa po dotarciu do Warszawy. Nie było na co czekać. Dzieci płakały, bały się. Co chwilę pytały, co jeszcze zrobił Putin, co u taty i czy ich dom nie został zbombardowany. Tylko na boisku udawało się na chwilę zapomnieć o traumach. - Nie wiem, co by było, gdyby nie piłka. Nie wiem, jak to wszystko by wyglądało. Chyba byśmy nie dali rady. Dzięki piłce Ivan i Misza się uśmiechają. Na boisku zrzucają emocje. Tylko gdy grają, mogę zobaczyć ich uśmiechy. Bez piłki dalej by płakali - twierdzi Waleria.

Spotykamy się w środę późnym popołudniem. To już czwarty trening Ivana, więc na boisku czuje się swobodnie. Koledzy i trenerzy wołają na niego tak, jak rodzice - Wania. On często pokrzykuje i chce mieć jak najczęściej piłkę przy nodze. Wykonuje wszystkie rzuty wolne i rożne. Gdy strzela gola, wskazuje palcem na mamę. To dla niej. - Jest dobry - uśmiecha się Waleria. Trenerzy potwierdzają. Ivan odbył pierwszy trening w grupie średnio-zaawansowanej, ale już po kwadransie trener powiedział Walerii, by przyprowadzała syna na zajęcia do zaawansowanych dzieci. - On trenuje w poniedziałki, środy i piątki, a Miszka we wtorki i czwartki. W soboty Ivan gra w turniejach. Na początku obaj mieli po dwa treningi w tygodniu, ale dla Ivana to było trochę za mało, bo w Kijowie trenował codziennie. A że teraz tylko na boisku się nie smuci, to poprosiłam trenera, żeby dorzucił mu jeszcze jakieś zajęcia. Udało się.

Waleria robi Ivanowi zdjęcie w stroju Barcelony i wysyła jego trenerowi z Lokomotiwu, który został w Kijowie, by bronić ojczyzny. "Barcelona! Dobrze, że jesteście bezpieczni i wszystko się udało. Jestem z Was dumny!" - odpisuje, a po policzkach Walerii spływają łzy.

Ivan z kolegami z Lokomotiwu Kijów na turnieju w KrakowieIvan z kolegami z Lokomotiwu Kijów na turnieju w Krakowie Waleria Obal

Escola Warszawa zaprasza dzieci z Ukrainy. "Terapeutyczna funkcja piłki na razie jest najważniejsza"

- Chcieliśmy pomóc dzieciom uciekającym z Ukrainy i stwierdziliśmy, że najwięcej dobrego zrobimy, zapraszając je na treningi. Tak możemy sprawić, by na moment się uśmiechnęły i cieszyły chwilą - mówi trener Piotr Szymanek, koordynator ośrodka Escoli na Białołęce. - Pierwsze zajęcia zazwyczaj są trudne, bo te dzieci nie znają polskiego. Niektóre słowa są podobne, piłka nożna ma swój żargon, ale to nie wystarcza. Dochodzi do tego stres spowodowany sytuacją w ich kraju i wszelkie ich doświadczenia z tym związane. Dlatego po prostu potrzeba czasu. Każdy kolejny trening wychodzi lepiej.

- Ci pierwsi zawodnicy, jak Wania, którzy dołączyli do nas niemal dwa tygodnie temu, odnajdują się już bardzo dobrze. Znaleźli nowych kolegów i czują się u nas swobodnie. My ich traktujemy jak swoich. Są wciągnięci do grupy, więc mają już te same koszulki co reszta, mają swoje piłki i trenują identycznie jak wszyscy. Dołączyli do istniejących już drużyn, bo nie chcieliśmy tworzyć grup tylko dla nich. Mają szansę nawiązać znajomości i dzięki treningom integrować się w nowym miejscu.

- Wątek piłkarski ma na razie mniejsze znaczenie. Chodzi nam przede wszystkim o to, żeby te dzieci dobrze się u nas czuły i czerpały radość z treningów. Terapeutyczna funkcja piłki jest na razie na pierwszym miejscu. Wanja bardzo szybko się zaaklimatyzował. Jest otwarty, szybko się uczy. To odważny zawodnik, dobry technicznie. Tylko na pierwszym treningu było u niego widać lekki stres - dodaje Szymanek. 

- Tak, czasami nawet pokrzykuje na kolegów! Widzę, że z nimi rozmawia, że słucha trenera. Później w domu go pytam, jak on się dogaduje, bo przecież nie zna polskiego. Mówi: "Mamo, to język piłki. Nie zrozumiesz".

Z domu - Krupelnicka, a Polacy to bracia

Trwa trening. Chłopcy wymieniają podania, mają jak najdłużej utrzymywać się przy piłce. Trener narzuca różne ograniczenia. Co kilka minut zmienia zasady. Waleria stoi za linią, obserwuje grę i opowiada. Nie przerywam.

- Zanim wyszłam za mąż, nazywałam się Krupelnicka. Mój dziadek był Polakiem, mieszkał w zachodniej Ukrainie, w Chmielnicku, dlatego ojciec zawsze powtarzał, że płynie w nas polska krew. Mówił: "Polacy to nasi bracia". Tatko miał rację. Nie da się opisać, jaką pomoc od was otrzymujemy. To sąsiedzi załatwili szkołę dla Ivana i przedszkole dla Miszy. Nawet ich o to nie prosiłam. Teraz Polacy pomagają mi szukać pracy. Jestem ekonomistką i prawniczką, znam języki - polski, angielski, ukraiński i rosyjski. Mam nadzieję, że coś się dla mnie znajdzie, bo nie mogę tylko wyciągać rąk po pomoc. Jestem zdrowa, chcę pracować. 

- Wiesz co jest trudne? W Warszawie ludzie są uśmiechnięci, chodzą na spacery. Mijam ich, ale nie potrafię odwzajemnić uśmiechu. W środku cały czas płaczę. Nie wzięliśmy żadnych zabawek. Nie było czasu. Nie myśleliśmy o tym. Dzisiaj Ivan widzi u innych dzieci zabawki i mówi: "O, mamo, miałem w domu taką samą". I od razu pyta: "Będziemy jeszcze kiedyś w domu? A nasz dom jeszcze stoi? A nie jest zniszczony? A moje zabawki?". Takie pytania rozrywają serce. Dzieci nie rozumieją, że nagle zaczęła się wojna. Przez całe ich życie był pokój. I nagle wybuchy, trzeba zostawić te zabawki, zostawić to wszystko i uciekać. Dlaczego? Po co? Ja sama nie wiem. 

- Niektórzy ludzie z Ukrainy mówią, że należało zostać. Zastanawiałam się nad tym. Będąc już w Polsce, myślałam, czy na pewno dobrze zrobiłam. Ale tutaj jest odpowiedź. Na twarzy Wanji i Miszy. Grają w piłkę i są szczęśliwi. Przez te półtorej godziny nie pytają mnie, co zrobił Putin. Gdybyśmy zostali w Ukrainie, siedzielibyśmy w schronie albo jakiejś piwnicy. A moi chłopcy są bardzo aktywni, wciąż biegają, potrzebują ruchu. Nie wyobrażam sobie ich zamknąć na tak długo. W tym czasie piłka daje im radość. Na chwilę zapominają. Tylko tyle mogę dla nich w tej sytuacji zrobić.

- Ale i tak jestem rozdarta. Chciałabym wrócić na kilka, może kilkanaście dni, do Ukrainy, żeby pomagać. Tylko co z dziećmi? A czy będę mogła później wrócić do Polski? Sytuacja zmienia się z dnia na dzień i coraz trudniej wyjechać. Miasta są otaczane przez rosyjskich żołnierzy. W głowie mam mętlik: jechać pomagać czy opiekować się dziećmi? Kocham dzieci ponad życie, ale kocham też Ukrainę. To chore, że jest XXI wiek, a ja się muszę zastanawiać nad takimi rzeczami! Mieliśmy swój dom, spokojnie sobie żyliśmy, z nikim się nie kłóciliśmy. Ukraina to wolny kraj. Ale nagle ktoś stwierdził, że to terytorium nie jest nasze, tylko jego. Jakim prawem? Dlaczego? Przecież my z Rosjanami byliśmy bratnimi narodami… Po co to wszystko? Po co to robić? Dzieci umierają, matki umierają. Niewinni umierają! Rodziny są rozbijane. Mężowie w Ukrainie, reszta daleko od nich. W Mariupolu wody nie mają, prądu nie mają! Nigdy nie zrozumiem wojny!

Zagrać razem jeszcze raz

Sobota. Różne oddziały Escoli spotykają się na Białołęce i rozgrywają wewnętrzny turniej. Ivan na boisku, Waleria za bramką z innymi rodzicami. Jej syn w pierwszej połowie strzela cztery gole. Podbiega podczas przerwy i przypomina o wypłacie. - Znajoma psycholog podpowiedziała mi kiedyś, żeby zamiast dawać Wanji kieszonkowe czy drobne do szkoły, płacić mu za strzelone gole. W Polsce wyjdzie złotówka za bramkę. Ma się uczyć zarabiać i mieć dodatkową motywację - tłumaczy Waleria. 

- Jestem napastnikiem. Moim ulubionym piłkarzem jest Pele. Widziałem o nim film na Netfliksie. Robert Lewandowski? Nie znam go za dobrze. Ale mama kupiła mi książkę o nim, więc dowiem się więcej - mówi Ivan i przekonuje, że w nowym klubie bardzo mu się podoba, ale tęskni za kolegami z Lokomotiwu. Tylko z niektórymi ma kontakt przez Internet. Gdy w Kijowie przestało być bezpiecznie, rozjechali się po Europie. Ale do Warszawy trafił tylko on. Większość jest z mamami w Rumunii i Mołdawii, a ich ojcowie walczą, by kiedyś jeszcze razem zagrali. 

- W czerwcu mieliśmy mieć turniej w Neapolu. Planowaliśmy, że Ivan będzie tam miał urodziny, że kupimy tort i będzie dmuchał osiem świeczek. Ostatnio o to zapytał. "Oj, synku, wydaje mi się, że nie pojedziemy".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.