"Popularność tak wielka, że go wykańczała". "Marek rozdał 40 milionów autografów"

Łukasz Jachimiak
- Wynik 1:4 bolał, ale wszyscy żyli golem Marka bardziej niż tą porażką - mówi Sławomir Majak. 25 lat temu Widzew Łódź nie miał szans z Atletico Madryt w Lidze Mistrzów. - Ale Marek pokazał, że w Polsce też dobrze się gra w piłkę. To był majstersztyk. To poszło w świat - przekonuje Radosław Michalski.

W sobotę mija 25. rocznica legendarnego gola Marka Citki w meczu Ligi Mistrzów z Atletico Madryt.

Obchodzić rocznicę meczu przegranego 1:4? Bez sensu. I tego absolutnie nie robimy. Ale w ten weekend w muzeum Widzewa odsłonięto tablicę z okazji 25-lecia awansu do Ligi Mistrzów. Bo to był ważny moment polskiego futbolu (przecież aż do 2016 roku i awansu Legii Widzew pozostawał ostatnią polską drużyną, która wystąpiła w tych elitarnych rozgrywkach). A przypomnijmy sobie, że równo 25 lat temu światu przedstawił się piłkarz, który przez moment był największą gwiazdą polskiego sportu. Nazywał się Marek Citko.

Zobacz wideo Paulo Sousa tęskni za reprezentantem Polski. "Nie stać nas" [SEKCJA PIŁKARSKA #92]

Broendby, Borussia, Atletico, Anglia - co za seria!

- On w tamtym 1996 roku rozdał 40 milionów autografów - mówi o Citce Maciej Szczęsny. - W naszej piłkarskiej szarzyźnie wyróżniał się niesamowicie. Był przebojowy, grał bez kompleksów. Grał zwariowane akcje. Wychodziły mu dzięki szybkości, technice i dzięki temu, że potrafił zaryzykować. Właśnie tak było z Atletico - wspomina bramkarz.

"Na dyskotece podeszła do niego dziewczyna, a on: A Ojcze Nasz znasz?". Taka była "Citkomania" >>

To była 45. minuta. Widzew osłabiony brakiem Tomasza Łapińskiego, Ryszarda Czerwca i Rafała Siadaczki przegrywał z Atletico już 0:2. 18 tysięcy kibiców mokło i marzło - w Łodzi lało już kilka godzin przed meczem - i przestawało wierzyć, że czeka ich coś dobrego.

To był pierwszy mecz Widzewa w Lidze Mistrzów u siebie. Dwa tygodnie wcześniej mistrz Polski przegrał w Dortmundzie 1:2 z Borussią, mistrzem Niemiec. Gola zdobył Citko. Miesiąc wcześniej Widzew w doliczonym czasie gry wyszarpał awans do fazy pucharowej w Kopenhadze. Przegrywał z Broendby 0:3, ale wbił dwie bramki na wagę awansu. Pierwszą z nich strzelił Citko. Dwa tygodnie po meczu z Atletico i po tym pięknym przelobowaniu Jose Moliny Citko strzelił gola na Wembley Anglikom. Zrobił to jako pierwszy Polak po Janie Domarskim z mitycznego zwycięskiego remisu drużyny Kazimierza Górskiego w roku 1973.

Brat Marek się zawstydza

Citko trochę się zawstydza, gdy pyta się go o tamte czasy. On temat raczej ucina, niż go rozwija, stwierdzając, że im większy był rywal i im głośniejszy stadion, tym bardziej chciał pokazać, ile potrafi.

I pokazywał. O wydarzeniach sprzed 25 lat rozmawiamy z pięcioma widzewiakami: z Maciejem Szczęsnym, Radosławem Michalskim, Sławomirem Majakiem, Pawłem Wojtalą i Jackiem Dembińskim. A szóstego cytujemy, bo Tomasz Łapiński napisał o citkomanii czy "Citkosoidzie" świetny tekst dla magazynu "Kopalnia". Ten tekst mamy przyjemność zamieścić dziś na Sport.pl.

"Początkowo wkurzaliśmy się na niego, bo przeplatał genialne zagrania pięcioma stratami, co przekładało się na kilometry, które my musieliśmy przebiec, żeby odebrać piłkę. Nie zrażał się stratami, miał wsparcie Franka (trenera Smudy - red), my warczeliśmy na niego, a on grał swoje. Kapitalne zagranie, nieszablonowy zwód, pięć strat i stek przekleństw z naszej strony, jak w meczu z Brøndby, gdy w pierwszej połowie przy 0:0 wyszedł sam na sam i z zamiarem lobowania bramkarza podał mu piłkę prosto w ręce. W odpowiedzi Duńczycy wpakowali nam trzy gole. Po czym w drugiej połowie to on dał nam bramką nadzieję na awans do Ligi Mistrzów. Przywykliśmy do tej sinusoidy. Powinna się nazywać "Citkosoida".

Potem potoczyło się wszystko jak lawina. Bramki w lidze, gol strzelony z połowy boiska Atlético Madryt w Lidze Mistrzów, debiut w reprezentacji i gol na Wembley, zwycięstwo w telewizyjnym plebiscycie na Sportowca Roku i mistrzostwo Polski. Wszystko po jednym sezonie gry w lidze!

W szatni też patrzyli na niego ze zdumieniem. Był jąkającym się dziwolągiem z prowincji, ale budzącym sympatię i dającym wymierne korzyści drużynie. Czytaliśmy wywiady o kłopotach z hazardem w Białymstoku, o głębokiej wierze katolickiej i ołtarzu w domu. Szybko dostał ksywkę „brat Marek", ale z kpin nic sobie nie robił" - tak pisze o Citce kapitan tamtego Widzewa.

Cała Europa podziwiała

Jak już zaznaczyliśmy, kapitan Łapiński nie grał z Atletico. Jeszcze raz przypomnijmy, że Widzew był bardzo osłabiony również brakiem Czerwca i Siadaczki. - A kadrę mieliśmy wtedy bardzo wąską. W następnej kolejce w Bukareszcie tylko jeden nasz rezerwowy nadawał się do wejścia na boisko! To był Paweł Miąszkiewicz. Nikogo innego trener Smuda nie mógł wprowadzić - mówi Michalski.

- Było, jak było. A my się i tak nastawialiśmy na walkę. My i tak chcieliśmy wygrywać. Widzew miał charakter. A Marek co by się nie działo, mia swoje pomysły - dodaje Dembiński. - Kiedy on strzelał tego pięknego gola, ja biegłem z prawej strony i myślałem, co on robi. Wychodziłem mu na dobrą pozycję, ale on mi nie podał. Dobrze zrobił. Bardzo dobrze, prawda? - śmieje się.

- Bramka piękna, ale proszę zauważyć, kto dał świetną asystę! - Szczęsny też się śmieje.

Szczęsny rzucił, Citko przyjął, uciekł dwóm rywalom, przebiegł przez środkową linię boiska, popatrzył, zrozumiał, co może zrobić i to zrobił. O tak:

 

To była bramka wieczoru całej Ligi Mistrzów. Innej niż dziś. Wtedy w Champions League grało o połowę mniej drużyn niż teraz. 25 września 1996 roku na ośmiu europejskich stadionach równolegle rozgrywano całą drugą kolejkę. I ten gol Citki był golem kolejki. A może golem całej rundy jesiennej albo nawet całego sezonu.

To były czasy zdecydowanie mniejszej liczby meczów, a przede wszystkim mniejszej liczby transmisji. Taki gol - strzelony prawie z połowy boiska - był świętem.

Na piwo zawsze poszedł. Ale nigdy długo nie posiedział

- Jezus, Maria! Starzy jesteśmy - śmieje się Wojtala. - To już jest naprawdę stara historia, ale dobrze pamiętam, jak brutalnym zderzeniem z Ligą Mistrzów był dla nas tamtem wieczór. Mieliśmy swoje ambicje, a Atletico nam pokazało miejsce w szeregu. To samo było chwilę później na Wembley w meczu kadry z Anglią [1:2 w eliminacjach MŚ 1998]. Ale Marek te mecze na swój sposób wygrał. Ktoś powie, że citkomania wzięła się z dwóch jego goli w dwóch przegranych meczach? Nieprawda. Marek grał pięknie, był objawieniem. Czasami się zastanawiam, jak jego kariera dzisiaj by się potoczyła, w dobie mediów społecznościowych - mówi Wojtala.

- On był inny pod każdym względem. Że mówiliśmy "brat Marek"? To nie była jakaś straszna szydera. On eksponował wiarę, ale to jest sprawa indywidualna czy ktoś tak robi. Jeżeli tak, to się na pewne rzeczy naraża. Ale Marek po prostu bardzo dobrze grał w piłkę. A Czy odstawał od naszej paczki? Na piwo z nami zawsze poszedł. Ale nigdy długo nie posiedział - uśmiecha się Wojtala. - W każdym razie nie był ciałem obcym w drużynie, nigdy nie był poza zespołem. Byliśmy dobrze zgrani pod każdym względem - zapewnia.

Citko i Szczęsny na jednym wózku. Prawie inwalidzkim

Citce w Widzewie było dobrze. O tym, że chciały go mocne zagraniczne kluby, wiedzą wszyscy. Na pewno Milan, Inter i Blackburn Rovers, które rok wcześniej zdobyło mistrzostwo Anglii. Wyspiarze naciskali najbardziej i oferowali Widzewowi najwięcej. Ale Citko nie chciał iść tam, bo nie widział siebie - technika, dryblera - w typowo fizycznym futbolu.

- Wcale nie było tak, że "Citek" nie wytrzymywał walki. Trener Smuda nigdy nikomu nie kazał Marka oszczędzać, chociaż oczywiście taki Tomek Łapiński, człowiek bardzo inteligentny, wiedział, że na treningach nie można wjeżdżać w Marka wślizgami, bo nie piłuje się gałęzi, na której się siedzi - mówi Szczęsny. - Jakkolwiek nie traktowaliśmy Marka inaczej niż innych, wiedzieliśmy, że jest kruchy. On często zrywał włókna mięśniowe i było tak, że gdy tylko trochę się podleczył, to grał, bo był bardzo potrzebny, a problem zaraz znów wracał. Czuło się, że wcześniej czy później to się źle skończy - dodaje były bramkarz.

- Pamiętam, jak w przerwie zimowej przy całym zespole odbyłem z nim rozmowę na turnieju halowym w Niemczech. Ja go błagałem, żeby zdecydował się odejść do Blackburn! Rok wcześniej grałem z Anglikami w Lidze Mistrzów, będąc w Legii. Wiedziałem, że od nich do Newcastle odszedł Alan Shearer i że jeżeli "Citek" by się zdecydował go zastąpić, to robiłby tam za Pana Boga. Ale się nie chciał zdecydować. Powiedziałem mu nawet: "Stary, idź tam! Zapłacą za ciebie pieniądze, to wszyscy dostaniemy coś, co nam już Widzew wisi od kilku miesięcy". Ale przede wszystkim mówiłem tak: "jeśli Tobie coś się tam stanie, to tam o ciebie zadbają, będą na ciebie chuchać i dmuchać, z całą pewnością zatrudnią dla ciebie najlepszych specjalistów, żebyś szybko wrócił do zdrowia, a tu zapomną o tobie, jeśli sobie zrobisz krzywdę. Bo nagle nie będziesz nic wart".

- Niestety, został. I, niestety, w Zabrzu zrobił sobie krzywdę (to tam bez kontaktu z rywalem upadł i zerwał ścięgno Achillesa - red), po czym pies z kulawą nogą się nim nie interesował przez kilka miesięcy. A ja parę miesięcy później przećwiczyłem na sobie to samo. Bo jak w pamiętnym meczu na Legii (3:2 dla Widzewa przegrywającego 0:2 do 88. minuty - red) mi zrobiono krzywdę, jak miałem pozrywane przyczepy mięśniowe pod kolanem i skrzepy w łydce, przez co groziła mi amputacja nogi, to Widzew wycofał się z propozycji podpisania ze mną trzyletniej umowy. I całkowicie przestał się mną interesować. Citko i ja jechaliśmy więć na tym samym wózku, prawie że inwalidzkim - opowiada Szczęsny.

Citko pokazał, że nie taki diabeł straszny

Skończyło się smutno. Urwało się nagle. Citko już nigdy nie czarował jak przed zerwaniem Achillesa. Już nigdy nie był tak wielki, żeby jednym, genialnym zagraniem porwać za sobą kolegów. I tłum.

- Po lobie Marka z Atletico wstąpiła w nas wiara. W przerwie rozmawialiśmy, że to można wygrać! Nie zremisować! Uznawaliśmy, że to by nas nie zadowoliło - wspomina Dembiński.

- Jak ktoś zna charakter tamtego Widzewa, to sobie wyobraża, co się działo w przerwie. Widzew nigdy się nie poddawał. Dowodem są końcówki na Legii czy w Kopenhadze. Na drugą połowę z Atletico wyszliśmy pełni wiary. Bramka Marka dała nam poczucie, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Ryszuliśmy więc na ekipę, która dopiero co wygrała mistrzostwo i Puchar Hiszpanii, która przerwała hegemonię Realu i Barcelony. Zaraz na początku drugiej połowy mogliśmy ich mieć, bo Jacek Dembiński miał dwie supersytuacje. Wielka szkoda, że zmarnowane, bo później Atletico nas dobiło - mówi Majak.

"Stało się coś niefajnego względem innych sportowców"

Ale to nie było takie dobicie, po którym nie dało się podnieść. Wkrótce Widzew urwał punkt Borussii i wygrał ze Steauą Bukareszt. A Citko dalej robił furorę.

- Tamtego wieczoru Atletico było lepsze, ale Marek był najlepszy. 1:4 to nie jest wynik do chwalenia się, ale gol Marka pokazał, że w Polsce też się dobrze gra w piłkę. To poszło w świat - mówi Majak. - Często w szatni są żarty: "nie chciałeś tak strzelić, zeszło ci!". Tu nikt nie żartował, bo dla każdego było jasne, że Marek zrobił dokładnie to, co chciał zrobić - dodaje.

Widzew nie mógł zrobić więcej niż awansować do Ligi Mistrzów i zagrać w niej kilka niezłych meczów, a reprezentacja Polski nie była wtedy w stanie zdziałać więcej niż ładnie przegrać (1:2 na Wembley). Ale Citko robił więcej. On wygrywał.

- Popularność Marka była tak wielka, że go wykańczała. On naprawdę nie mógł normalnie przejść ulicą. Ludzie się na niego rzucali. A my dzięki temu mieliśmy luz. Żartowaliśmy nawet, że dobrze mamy z Markiem, bo wszystkich przyciąga tylko on - mówi Michalski.

Szaleństwo było naprawdę ogromne, skoro Citko wygrał telewizyjny plebiscyt audiotele na najlepszego polskiego sportowca 1996 roku. A przecież to był rok wspaniałego występu naszej olimpijskiej kadry na igrzyskach w Atlancie. Chwilę przed golami Citki z Atletico i Anglią nasi sportowcy zdobyli aż siedem złotych medali olimpijskich!

Citko w plebiscycie wyprzedził złotą i brązową w Atlancie Renatę Mauer. I nie czuł się z tym dobrze. - Czuję się z tym głupio - mówił, odbierając gratulacje i samochód.

 

- Trochę mu się nie dziwię, że mu było głupio. Był zaskoczony, zawstydzony, miał poczucie, że stało się coś jednak niefajnego względem innych sportowców. Szczerze powiedziawszy, rozumiałem go. On miał poczucie niestoswności tego, co się wydarzyło - mówi Szczęsny.

- Sytuacja była niezdrowa, ale to przecież nie wina Marka - dodaje Dembiński. - Oczywiście, że bramki z Atletico i Anglią niczego polskiemu sportowi nie dały: żadnych zwycięstw, żadnych awansów. Z drugiej strony pokazały, że mamy wyjątkowego piłkarza w tej naszej piłce bez sukcesów. Prawdziwą bohaterką była Renata Mauer, którą Marek pokonał. Ale o Marku złego słowa nie powiem, bo to nie jego wina, że zrobiono z niego zbyt wielkiego bohatera - dodaje.

Wszyscy dawni widzewiacy podkreślają, że Citko o nic się nie prosił. On po prostu miał swój styl. Miał fantazję i wielką wiarę w siebie.

"Musiałby w bramce stać niewidomy". Citko myślał inaczej

- Marek grał piłkę niezrozumiałą dla wielu. Dla nas też. Często szukał najtrudniejszych rozwiązań. Pamiętam jak już po Atletico i po Wembley graliśmy z ŁKS-em derby Łodzi. To był pierwszy mecz rundy wiosennej - przegrywaliśmy 0:1 i mieliśmy w końcówce rzut wolny pośredni z 11 metrów, bo ktoś za wysoko zagrał nogą. I Marek w tej sytuacji próbował lobować bramkarza! Aż się prosiło, żeby po prostu strzelić w światło bramki - przecież nie ma szans, żeby z takiej odległości przelobować mur i bramkarza. Musiałby w bramce stać niewidomy, a nie Bogusław Wyparło. A jednak Marek sobie tak wymyślił i zmarnował okazję - opowiada Majak.

Z drugiej strony: wyobraźmy sobie, co by było, gdyby ten lob Citce się udał!

- Jasne, że to też by była bramka wspominana latami. Marek łamał schematy i właśnie dlatego był taki popyt na niego. Stąd wzięła się citkomania - zgadza się Majak.

- Wróćmy do meczu z Atletico. Możesz wiedzieć, że facet lubi wychodzić z bramki, ale jak go na tym złapiesz i podejmujesz decyzję o lobowaniu go, a nie trafisz, to jest obciach. Marek się tego nie bał. Decydował się na takie rozwiązania, na które moim zdaniem polscy piłkarze decydowali i decydują się za rzadko. Mówię nie tylko o lobach. Takich kozaków brakuje - kończy Szczęsny.

Więcej o:
Copyright © Agora SA