I tyle może wyjść z przekonywania analityków transferowych, skautów i prezesów klubu, że nie warto kupować bohaterów mistrzostw świata czy Europy zaraz po ich zakończeniu, bo łatwo się naciąć. Raz, że cena często jest nieadekwatnie wysoka - prezes Stade Rennes zdążył już zapowiedzieć, że Jeremy’ego Doku, który był najlepszym Belgiem w meczu z Włochami, nie sprzeda za mniej niż 100 milionów euro, a prezes Sampdorii, w której gra Mikkel Damsgaard, zastępca Christiana Eriksena, odstrasza zainteresowane kluby kwotą 50 mln euro.
Dwa - turniej to raptem kilka meczów, więc próba potrzebna do właściwej oceny potencjału zawodnika jest za mała. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miało to jakiś sens: pojawiał się utalentowany zawodnik z egzotycznego kraju, więc wielkie kluby olśnione jego możliwościami chwytały za portfele i stawały do wyścigu. Ale dziś? W czasach, w których żaden piłkarz grający na mistrzostwach nie jest anonimowy? Po tym jak w 2014 r. Real Madryt przejechał się na Jamesie Rodriguezie, wielkiej gwieździe mistrzostw świata w Brazylii, to miał być koniec. I po ostatnich turniejach rzeczywiście spektakularnych transferów nie było.
Ale magia wielkiego turnieju najwyraźniej znów działa, a kluby mają dać się ponieść wakacyjnej miłości. Może to dlatego, że w czasie tego Euro łatwo się w piłkarzach zakochać. Zazwyczaj ćwierćfinały były sceną zarezerwowaną dla największych gwiazd: w 2012 r. Cristiano Ronaldo strzelał Czechom, Niemcy zbili Grecję, Xabi Alonso dwoma golami wyeliminował Francję. W 2016 bramki zdobywali Robert Lewandowski, Mesut Oezil, Leonardo Bonucci, Paul Pogba, Antoine Grirezmann i Olivier Giroud. W tym roku błyszczeli mniej znani - Joakim Maehle, świeżo po pierwszym sezonie w Atalancie, Kasper Dolberg, złote dziecko porównywane do Marco van Bastena, który trzy-cztery lata temu zniknął z kibicowskich radarów, czy Patrick Schick, którego kariera nigdy nie dogoniła wyobrażeń.
Pozostając jednak przy Duńczykach, objawieniu tych mistrzostw: Maehle w ćwierćfinale z Czechami cudownie dośrodkował do Dolberga, a ten pewnym strzałem zdobył bramkę na 2:0. I ruszyła karuzela: o wahadłowego mają już walczyć Inter, Chelsea i Arsenal. Dolbergiem miał zainteresować się Liverpool i Manchester City, który musi wzmocnić atak po odejściu Sergio Aguero. Wystarczyły trzy gole w dwóch meczach, by francuskie, duńskie i angielskie media napisały, że 23-letni napastnik odbudowuje swoją reputację wielkiego talentu.
Duńczycy piszą na Euro 2020 niezwykłą historię o drużynie zjednoczonej tragedią kolegi - Christiana Eriksena, który w pierwszym meczu mistrzostw miał atak serca. Podnieśli się po tym, pokazali pełnię potencjału, są już w półfinale. A wewnątrz zespołu kryje się jeszcze kilka mniejszych historii - o przywództwie Kaspra Schmeichela i Simona Kjaera, o klasie selekcjonera Kaspra Hjulmanda i odrodzeniu Kaspra Dolberga właśnie. Kilka lat temu napisalibyśmy, że to najbardziej utalentowany z duńskich reprezentantów. Kilka miesięcy temu - że największy pechowiec.
Kontuzje ograniczały go już w Ajaksie, w którego barwach zapracował na te wszystkie porównania do największych napastników w historii holenderskiego giganta, plotki łączące go z największymi klubami i rekomendację Huuba Stevensa, niemieckiego trenera, który przekonywał Bayern Monachium, że nie znajdzie lepszej alternatywy dla Roberta Lewandowskiego niż Dolberg. Ale kontuzje w kolejnych sezonach sprawiły, że Duńczyk nie gra w Monachium, ale w Nicei i ostatni sezon miał nieudany - strzelił 6 goli w 25 meczach Ligue 1.
- Odkąd przejąłem Ajax, Kasper wciąż był kontuzjowany. Stopa, kolano, mięsień, plecy. Później coś jeszcze innego. Cały czas coś - mówił Erik ten Hag po tym, jak Ajax stracił cierpliwość i sprzedał Dolberga za 20 mln euro. W 2020 r., już w Nicei, lepiej nie było. Dwukrotnie przechorowany koronawirus, operacja wyrostka robaczkowego po nagłym ataku, kontuzja biodra i przywodzicieli. Dolberg miał takiego pecha, że w przerwie ligowego meczu kolega z drużyny - 18-letni Lamine Diaby-Fadiga ukradł mu zegarek warty 70 tys. euro. Przyznał się do winy, ale klub i tak go pogonił. Inni złodzieje ukradli Dolbergowi zaparkowane na lotniskowym parkingu porsche. A że w aucie były klucze od domu, to Duńczyk stracił też kilka tysięcy euro, sprzęt elektroniczny i biżuterię.
- To ludzkie wątpić, kiedy przechodzi się przez to wszystko. Zaczynałem już myśleć, że cały świat jest przeciwko mnie - wyznał Dolberg w wywiadzie "L’Equpie".
Dolberg przeszedł przez to wszystko z kamienną twarzą. Już w Ajaksie kibice wołali na niego "Iceberg", czyli lodowa góra, bo nawet po strzelonym golu nie cieszył się zbyt ekspresyjnie. Trenerzy zaczęli się zastanawiać, czy wszystko z nim w porządku: tak stoicko spokojny, a może tak zniechęcony do bycia piłkarzem? Chodzili za nim, pytali, a on tylko półgębkiem odpowiadał, że wszystko w porządku. Później szedł do siłowni, zakładał słuchawki i tyle z nim pogadali. Denerwował się Peter Bosz, były trener Ajaksu, twierdząc, że Dolberg jest tak zdystansowany, bo nie zależy mu na zespole. Uspokajał ojciec Kaspra, że syn zawsze był zamknięty w sobie, nigdy w domu nie krzyczał ani specjalnie nie cieszył z sukcesów. Zawsze też trudno było z niego wydusić całą prawdę. Jeśli już komuś się udawało to jego mamie.
Bosz trzymał się jednak swojej diagnozy i brakiem zaangażowania tłumaczył pojedyncze wystrzały Dolberga. Duńczyk zdecydowanie miał potencjał na bycie kolejnym - obok Lewandowskiego i Erlinga Haalanda - napastnikiem seryjnie strzelającym gole, odpornym na wszelkie zawirowania. Tymczasem jeden sezon grał na miarę oczekiwań (w Ajaksie 16 goli i 6 asyst w 29 meczach), a w kolejnym zupełnie zawodził. W Nicei było identycznie: w pierwszym sezonie strzelił 11 goli i miał 3 asysty, ale już następny skończył z 6 golami i 2 asystami w 25 meczach - dwóch więcej niż w pierwszym sezonie. We Francji też zastanawiali się, jak zniesie niepowodzenia i czy nie załamie się po kolejnych kontuzjach.
- Jest niezwykle silny psychicznie. Widziałem to wszystko z bliska i wiem, że przeszedł przez piekło. Jego zdolność do pokonywania problemów wyszła też podczas Euro - stwierdził Flavius Daniliuc, jego kolega z Nicei, w rozmowie z AFP. Dolberg siedział na ławce w dwóch pierwszych meczach mistrzostw, wszedł dopiero na ostatnie pół godziny ostatniego grupowego meczu. I wykorzystał szansę. Jego konkurent Yussuf Poulsen miał drobny uraz, więc Dolberg zajął jego miejsce w pierwszym składzie na Walię i strzelił dwa gole. Mecz odbywał się akurat w Amsterdamie, na doskonale znanym mu stadionie. Mogły wrócić wspomnienia, mogła pojawić się dodatkowa motywacja, by pokazać się tym kibicom, którzy w niego zwątpili. "Nieobecny, wędrujący jak zagubiona dusza, bez piłki, bez pomysłu, bez ducha walki i bez cienia entuzjazmu" - opisywali jego ostatnie występy w Ajaksie holenderscy dziennikarze.
Ale Dolberg w ćwierćfinale strzelił gola Czechom i pokazał, że dobry występ w Amsterdamie nie był tylko migawką dobrej formy. Znów skutecznie wykańcza akcje. Znów spokój i kamienną twarz wskazuje się jako jego największe atuty. Przez wszystkie kontuzje i zawirowania droga, którą przeszedł Dolberg, wydaje się dłuższa niż jest w rzeczywistości. To wciąż piłkarz zaledwie 23-letni. Najmłodszy Duńczyk w historii, który strzelił gola w fazie pucharowej Euro. - Liczę, że los odda mi to, co zabrał w ostatnich latach - ma nadzieję Kasper. Wreszcie jedyny ból z nim związany to ból głowy selekcjonera, kogo wystawić na Anglików w półfinale: jego czy zdrowego już Poulsena. A po turnieju zastanawiać się będą prezesi wielkich klubów, czy ulec wakacyjnej miłości, czy jednak poczekać. Na przykładzie Dolberga, Meahle czy Schicka okaże się, czy skłonność do kupowania turniejowych bohaterów rzeczywiście przeminęła.