"Pod dachem mam dwóch najmłodszych na świecie chłopców, którzy podpisali kontrakt z Adidasem" [POLIGON SZKOLENIOWY]

- Pod dachem mam dwóch najmłodszych na świecie chłopców, którzy podpisali kontrakt z Adidasem - mówi Sport.pl Mariusz Żuk. Jego syn Michał Żuk strzelił już ponad 400 goli dla najsłynniejszej szkółki piłkarskiej na świecie - La Masii w Barcelonie. Akademii, którą kończyli Leo Messi, Andres Iniesta, Gerard Pique. Dwa lata młodszy syn Miłosz ma, zdaniem ojca, nie mniejszy talent niż Michał i gra w Gironie. To rozmowa o tym, jak nie zwariować.

Jak brutalne jest otoczenie, w którym dorastają młodzi piłkarze? Postanowił to sprawdzić Dawid Szymczak, dziennikarz Sport.pl. Na minicykl "Poligon Szkoleniowy" składają się trzy teksty, które publikujemy codziennie od 23 do 25 grudnia o 19. Tutaj znajdziesz pierwszą, a tu drugą część serii.

Wokół tego małego chłopca wszystko jest wielkie: magia szkółki Barcelony, rywalizacja w niej, zazdrość na trybunach, gwiazdy dookoła, oczekiwania w Hiszpanii, bo klub często się talentem Michała chwali. I oczekiwania w Polsce. Wielcy są też agenci, którzy chcą reprezentować Michała. I wielka jest obawa jego taty, że któryś z tych agentów zrobi mu krzywdę. Michał ma dopiero 11 lat, ma już kontrakt z Adidasem i za sobą sesje zdjęciowe z Leo Messim. A Mariusza Żuka często dopada zwątpienie, czy na pewno idzie jako ojciec właściwą drogą. 

Zobacz wideo Tak strzela najlepszy piłkarz świata! Gol Lewandowskiego w meczu na szczycie [ELEVEN SPORTS]

Dawid Szymczak: Słyszy pan, że ma w domu nowego Messiego. I co?

Mariusz Żuk: - Na początku to było miłe, każdy chciałby coś takiego usłyszeć o swoim dziecku. Jakby chciał zostać aktorem, to miłe byłyby porównania do Leonardo Di Caprio, jak ładnie by śpiewał to do Michaela Jacksona. Widzę w tym formę docenienia. Ludzie mogą pisać, co chcą, ale ja podchodzę do tego wszystkiego sceptycznie. Raz chwalą, raz krytykują. Na jedno i drugie nie zwracam uwagi. Jestem ostrożny. Nie mówię, że Michał nie ma talentu. Może ma. Ale nie mnie to oceniać. To mój syn, nie będę obiektywny. Nie do końca wiem, co ludzie w nim widzą.

Od kogo pan już słyszał, że syn ma talent?

- Od trenerów z Portugalii, Holandii, Niemiec, Hiszpanii, Polski, od różnych skautów. Rozmawiam z nimi na turniejach. Mówią tak, ale ja niczego nadzwyczajnego nie widzę. Fascynację ich opiniami mam już za sobą, trwała może przez pierwsze dwa lata. Jak Michał się dostał do Barcelony, to po kilku tygodniach go zapytałem: może zrezygnujmy?

Dlaczego?

- Czytał pan artykuły o nim?

Chyba wszystkie.

- To wie pan, że Michał wychodzi z domu o 8:45, wraca o 22:30, albo i później. I to się zaczęło pięć lat temu, jak miał siedem lat. Pracuje bardzo ciężko. A to dzieciak jest. To moja wina, ja kiedyś zdecydowałem, żeby uprawiał ten sport i można powiedzieć, że na to wszystko go skazałem. Ratuje mnie to, że jemu sprawia to przyjemność, robi to z własnej nieprzymuszonej woli. Dzisiaj to już jest jego decyzja, że gra w piłkę. Natomiast nie zawsze jest tak różowo, jak się wydaje. Wiem, co ludzie w Polsce mówią.

Co?

- Że ten to ma dobrze, bo Barcelona mu wszystko gwarantuje: szkołę, mieszkanie, kasę.

A jaka jest prawda?

- Taka, że jedyne co mamy zagwarantowane to dowóz na treningi. A i to nie jest dane raz na zawsze. Będzie tak, dopóki klub go nie odrzuci podczas selekcji. Dlatego trudno z tym wiązać wielką przyszłość.

Mogę się założyć, że wiele osób teraz pomyśli: "Jak to trudno wiązać przyszłość? Przecież ma syna w jednym z największych klubów na świecie". Z Barcelony bliżej do wielkiej piłki niż z Warszawy albo Krakowa.

- Może i tak, ale ile dzieciaków trenujących w Barcelonie zrobi karierę? Uda się nielicznym. Nie z powodu braku umiejętności. Chodzi też o wytrwałość, sytuację życiową i wiele innych czynników. U Michała jest tak samo. Nie możemy wybiegać daleko w przyszłość, żeby się w razie czego nie rozczarować. Wielu ludziom się wydaje, że jak masz syna w Barcelonie, to on zaraz będzie grał z Messim w pierwszej drużynie. Oby tak było, ale do tego bardzo daleka droga. Potrzebne jest szczęście. Kiedyś usłyszałem, że łatwiej się dostać do akademii niż później w niej utrzymać. Dotarcie do pierwszej drużyny można porównać do wygranej w totolotka. Jak w każdym wielkim klubie - co roku jest selekcja i różnie bywa. Ale trzeba myśleć pozytywnie i nie skupiać się tylko na futbolu. To bardzo stresujące dla tych dzieciaków, nie każdy to wytrzyma, bo wiadomo, że chcą być w tym klubie jak najdłużej. Muszą jednak rozumieć, że nawet po kilku latach treningów, gdy będą już prawie dorośli, i tak mogą odpaść. Do widzenia. Wtedy ważne jest, kto cię reprezentuje.

Ale też ważne jak zachowają się rodzice.

- To najważniejsze! Jak takie podłamane dziecko wróci do domu i usłyszy od ojca, że zmarnowało szansę, to jak się poczuje? Dochodzi później do tragedii. Rodzic musi zapewnić wsparcie, wytłumaczyć, że to nie koniec świata i można poszukać innego klubu. Tu wracamy do agentów - każdy ma inne możliwości i znajomości w klubach. Sport, aktorstwo czy muzyka to dzisiaj nie tylko talent, ale też biznes wielu osób. W wielu przypadkach - najpierw biznes, dopiero później talent.

Dużo agentów kręci się wokół Michała?

- Non stop ktoś do mnie dzwoni, od trzech lat już. Ale w czym oni mi mogą teraz pomóc? Chcą dysponować wizerunkiem mojego syna. "Będziemy go pilnować, patrzeć jak gra, dbać o jego interesy". A ja to co? Nie patrzę jak gra? Ocen w szkole mam nie sprawdzać? Daję sobie radę. A jak ci agenci w Michała wierzą! Że na pewno karierę zrobi! To może niech zaproponują coś konkretnego? Na razie tylko czarują i opowiadają niestworzone scenariusze. Nie poznałem nikogo z tej branży, kto najpierw chciałby zainwestować, a dopiero później czerpać korzyści. Przeciwnie.

Słyszałem, kto dzwonił albo wysyłał pośredników. Same tuzy.

- Jak w każdym zawodzie, tak i wśród agentów są profesjonaliści, ale też ludzie z przypadku, którzy mają o sobie nie wiadomo jakie mniemanie, a nawet nie potrafią się godnie zaprezentować. Trzeba być bardzo, bardzo ostrożnym, bo nie dzwoni sama śmietanka. Mnóstwo jest naciągaczy. Walczę z nimi już trzy lata.

Co proponują?

- Nawijają makaron na uszy. Bo co oni mogą zaproponować? "Otoczymy go opieką". Jaką opieką? Wprowadzisz się do mnie do domu i będziesz z nim przy lekcjach siedział? Do szkoły odprowadzał? Jakbym nie mógł sam tego robić, tobym opiekunkę zatrudnił, a nie agenta. Piękne zdania budują, bardzo dobrze dobierają słowa. Wiedzą, co powiedzieć. Ale umiem już z nimi rozmawiać. Mnie jest obojętne czy mój syn będzie grał zawodowo, czy nie. Bóg już dawno zaplanował jego życie. I czy będzie zajmował się sportem, czy czymś innym, trzeba się z tym pogodzić i przyjąć z dumą. Jak Michał skończy szesnaście lat i nadal będzie grał, to będzie się wtedy trzeba z kimś związać i chciałbym, żeby to był ktoś odpowiedzialny, działający legalnie, komu będę ufał. Na razie wielu takich nie widzę.

Jak Michał sobie radzi z presją?

- Presja, a może bardziej oczekiwania, płyną głównie z Polski, bo powstało kilka artykułów, że gra w Barcelonie i dobrze mu idzie, więc już wszyscy liczą, że się przebije do pierwszej drużyny. Niby jest w tym dobra wiara, ale wiem, co będzie, jeśli mu się nie uda. Ludzie zakładają, że ma się przebić i koniec. Na szczęście Michał się tym nie interesuje. Takie ma podejście, że nawet swojego Instagrama nie ogląda. Nie interesuje go to. Założyłem mu konto, bo było kilka fałszywych, na których ktoś się pod niego podszywał. Chciałem mieć nad tym kontrolę. Presja związana z meczami też go nie paraliżuje. Niektórzy jego koledzy w spotkaniach z Realem Madryt przepadają, choć na co dzień grają bardzo dobrze. Michał żyje dla takich meczów, nie może się ich doczekać. Ale wiem z czego się bierze różnica.

Domyślam się, że z tego, że pan dodatkowo tego wszystkiego nie nakręca?

- Zdarza się, że za tymi dziećmi jeżdżą całe rodziny - łącznie z dziadkami, wujkami, ciociami. Pół wsi kibicuje. U nas jest inaczej. Żona jeździ na mecze sporadycznie, tylko jeśli musi, nie lubi futbolu i związanej z nim otoczki. Ja też jeżdżę coraz rzadziej.

Ale dziecko może też czuć dzięki temu wsparcie. Pamiętam, że jak sam grałem w młodzikach, to lubiłem, jak rodzice przychodzili na mecze.

- Tyle, że łatwo tutaj o przekroczenie granicy. Nie jestem ojcem, który biega za dzieckiem z telefonem i nagrywa wszystko. Są rodzice, którzy promują w ten sposób swoje dzieci. Żadna to sztuka zawołać chłopców, uwięzić na boisku, nagrywać pół dnia i na koniec wyciąć najlepszy strzał. Nie wiem, czy to dobre. Moi synowie nigdy nie stosowali żadnej diety, jedzą normalnie. Nie chcę im odbierać przyjemności  zjedzenia loda czy czekolady. To są dzieci. W ogóle stwierdziłem kiedyś, że najlepsze co można zrobić dla dziecięcego futbolu, to nie wpuszczać kibiców na ich mecze. Zdarzają się okropni rodzice - wyśmieją, zwyzywają, zazdroszczą. Na meczu dzieci!

Doświadczył pan tej zazdrości?

- Mało powiedziane. Żartowałem kiedyś z Michałem, że jego najlepszym kolegą jest bramkarz, bo z nim nie rywalizuje. Konkurencja jest bardzo duża, na to miejsce Michała w akademii czeka pewnie kilkunastu chłopców, więc jak on się potknie, inni się cieszą. Rodzice mówią przed meczem: "Nie podawaj temu i temu, bo strzeli więcej goli od ciebie". Widziałem, jak Michał strzelał gola, a rodzice na trybunach robili miny. To batalia. Michał po meczu z Realem Madryt poszedł podziękować przeciwnikom, porozmawiał z nimi, pożartował. Znają się już bardzo dobrze, mają kontakt, są kolegami. Dostałem za to opierdziel. A przecież ja chcę go uczyć koleżeństwa. Byłem z niego dumny!

Bardzo smutne. A ile już tych goli nastrzelał?

- W Barcelonie ponad 400. Prowadzę Michałowi i Miłoszowi taką kronikę ich meczów - wszystko tam notuję, dlatego wiem, ile tych goli mają. Zapisuję bramki, ale też nazwiska wszystkich kolegów, z którymi grają, daty meczów itd. Żeby za dwadzieścia lat sobie to otworzyli, powspominali, przypomnieli sobie starych kumpli.

 

A Michał słyszał, że jest nowym Messim? Docierają do niego te głosy?

- Nie unikniemy tego, nie da się. Ale proszę mi uwierzyć - gdy ktoś go pyta, jak tam w Barcelonie, to mówi tylko, że dobrze. I tyle. Nie rozmawia o tym. Ludzie zaczepiają: "Grasz w Barcelonie? Gram". Koniec tematu. To też jest kwestia wychowania, żeby nie zadzierał nosa. Chyba nam się to udaje. Jak wychodzi przed dom się pobawić z kolegami, to jest Michałem, a nie żadnym "nowym Messim". To normalny chłopak z bloków.

Ani razu nie oderwał się od ziemi?

- Była jedna taka sytuacja, ale już dawno. Pierwszy albo drugi rok w Barcelonie. Wyszedł z niego taki ważniaczek. Dostał po grzywce, za ucho pociągnąłem i zapytałem, za kogo on się ma? Powiedziałem mu: "jesteś taki sam jak ci wszyscy koledzy albo jeszcze gorszy". Ale to i tak o jakąś błahostkę wtedy poszło. Słyszałem kiedyś, jak jeden chłopiec grający w znanym klubie mówi do swoich kolegów, że nie będzie z nimi grał, bo należą do jakiegoś małego klubiku. Jakby mój syn tak powiedział, to w domu by miał ciekawie.

Co by miał?

- Miesiąc bez tabletu i bez telewizji.

Surowo.

- Trzymam synów krótko. Chcę, żeby byli konkretni, słowni. Jak się ze mną umawiają na 19:00, to o 19:01 już są spóźnieni. Tak do tego podchodzę. A zabranie tabletu to najlepsza kara - nie dość, że odczują, to jeszcze na zdrowie im wyjdzie. Pełno jest pokus w Internecie, trochę się tego boję. Michał ma telefon, ale wprowadzony tylko numer mamy i taty, żeby miał z nami zawsze kontakt. Internetu nie ma. Piszemy sobie SMS-y, jak wraca z treningu, żeby nie tylko mówił po polsku, ale też pisał. Musi umieć, bo dzisiaj mieszkamy niedaleko Barcelony, ale jutro możemy żyć w Polsce i chłopcy muszą być na to przygotowani. Nie chcę się kiedyś obudzić z ręką w nocniku i zdać sobie sprawę, że zrobiłem z dzieci analfabetów.

Planuje pan wracać do Polski, mimo tej FC Barcelony, mimo tej Girony w przypadku Miłosza?

- Żadna to ziemia obiecana. Poważna rywalizacja. Jeden dzieciak wytrzymuje, inne nie. Takie życie tutaj jest męczące, angażuje w 150 procentach. W Polsce wygląda to trochę inaczej - ma się rodzinę do pomocy, w Hiszpanii inaczej wygląda też system szkoły i pracy. Tutaj kończy się pracę o 18, treningi zaczynają się już o 17:30, a z Miłoszem jedzie się na trening około 40 minut, z Michałem półtorej godziny. I jest ciężko, ale chcę się poświęcać, skoro dzieciakom na razie sprawia to radość. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby za parę lat mi któryś z nich powiedział, że przez moje ambicje albo moje lenistwo coś stracił. Michał też nie ma lekko. Uczy się, jadąc do klubu, w busie jest kilkunastu chłopców. Ciężkie warunki, żeby się skupić, ale oceny ma bardzo dobre. Taki jest zresztą warunek - grasz, dopóki nie zaniedbujesz szkoły. Mamy umowę: ja robię dla nich wszystko, zapewniam, co tylko mogę, a oni przynoszą piątki i szóstki. Proszę mi uwierzyć, że już kilka razy zwalniałem się z pracy, żeby móc ich zawieźć na treningi czy na mecze. Nie chodzi o to, że wychodziłem trochę wcześniej. Po prostu musiałem się zwolnić i później szukać nowej pracy. Rodzice, którzy pracują w takich godzinach, a żyją na obczyźnie, doskonale wiedzą, o czym mówię.

Klub nie stara się tego ułatwiać, przysyłając pod dom busa? Czytałem, że zawozi i odwozi pod drzwi.

- Może i tak, ale lepiej pomińmy ten temat. To, o czym pan mówi, to już ostatnia prosta. A przecież wcześniej trzeba to dziecko odebrać ze szkoły, zadbać o wszystko dookoła.

 

Ale nie zgodził się pan, żeby syn przeniósł się do bursy w La Masii.

- Jeden z szefów akademii zaproponował mi takie rozwiązanie. Podniósł mi tym ciśnienie. Raz w tygodniu bym Michała widział, a może nawet rzadziej. Za parę lat bym sobie zdał sprawę, że mam dorosłego syna i przegapiłem, jak dorastał. Nie wyobrażam sobie tego. Jestem rodzicem, muszę go wychować, zadbać o to, żeby miał właściwe wartości i wyrósł na porządnego człowieka. Nie oddam go do wychowania komuś innemu. Nikt o niego nie zadba tak, jak rodzice. Kto z nim usiądzie do lekcji? W piłce wszyscy myślą tylko o swoim interesie, a dzieciaki to pionki w grze. Zresztą, czy w dorosłej piłce jest inaczej? Przychodzi do klubu nowy trener, patrzy na kadrę i skreśla: tego nie chcę, tego nie chcę i tego też nie. Kupcie mi trzech innych. Tak łatwo przeorganizowuje się piłkarzom i ich rodzinom życie. Skreśleni szukają nowej drużyny i znajdują je w innym kraju, zabierają bliskich ze sobą. Ile tam pomieszkają? Za trzy lata znowu mogą mieszkać gdzie indziej. Nie wiem, czy chcę, żeby moi synowie w przyszłości tak żyli. Sami zdecydują. Dzisiaj grają, ale nie wiem, czy jutro też będą.

Czuję, jakby pan w to nie wierzył.

- Nie, po prostu o tym nie myślę. Albo przynajmniej staram się nie myśleć, żeby cały czas twardo stąpać po ziemi. Jak w wieku szesnastu lat będą w tych samych klubach i będą mieli taką samą pozycję jak teraz, to może wtedy w to uwierzę. Ale na razie Michał ma jedenaście i chłopcy w jego wieku bawią się jeszcze samochodzikami. On nigdy nie miał na to czasu i teraz - patrząc już z pewnej perspektywy - zabraliśmy mu dzieciństwo zapisując go tak wcześnie na profesjonalne treningi. Gdybym jeszcze raz podejmował decyzję, w ogóle nie zapisałbym dzieci na futbol. Nie zawsze jest tak fajnie, jak się z zewnątrz wydaje, żona wiele łez wylała, ja straciłem mnóstwo nerwów. Na szczęście Michał jest radosny. Czasami go pytam, czy ciągle chce tam być. Bardzo chce.

A jak to się zaczęło? Jak Michał trafił do Barcelony?

- Był bardzo ruchliwym dzieckiem, miał mnóstwo energii i chcieliśmy z żoną, żeby miał gdzie się wyżyć. Zaprowadziliśmy go na boisko. Na początku chodził tylko za rączkę, poleciały łzy, ale szybko mu się spodobało. To było takie niezobowiązujące, takie dziecięce, przecież nie planowałem, że zrobię z niego piłkarza. Miał sobie po prostu biegać. Jakby mu się nie podobało, tobyśmy go zapisali na szachy. Szukalibyśmy dalej. Ale trafiliśmy od razu. Z czasem zgłosiła się Barcelona, zaprosiła go dwa razy na testy i przyjęła do akademii. Piłka to od początku jego największa pasja, ciągle o niej rozmawia. Miłosz ma tak samo. Nigdy nie powiedziałem im, żeby poszli potrenować. Wręcz przeciwnie - czasami mówię, żeby sobie odpoczęli. Zanim zaczęliśmy rozmawiać, Michał chciał mnie wyciągnąć na trening.

Nie ma dosyć?

- W Barcelonie teraz nie trenują przez pandemię, ale klub dobrze się w tej sytuacji spisuje. Nadzoruje przez Internet, czy chłopcy wywiązują się z zadań. Muszą biegać i spacerować. Michał zobaczył w aplikacji, że jego kolega zrobił kilometr, więc już mnie wyciągał, żeby go przebić. Jest bardzo ambitny. Pod tym względem rzeczywiście czuję, że ma predyspozycje do grania w piłkę. Ze stresem też radzi sobie bardzo dobrze - przed meczami z Realem Madryt śpi jak zabity, a nie jest to normą, bo niektóre dzieci przed takimi spotkaniami boli brzuch, spać nie mogą, biegunkę mają. Michał mówi, że jego takie mecze na maksa nakręcają. Kiedyś przegrali z Realem 1:2. Kolega Michała powiedział mu po meczu: "Nie jest tak źle, przegraliśmy tylko jednym golem". A Michał płakał całą drogę do domu.

Michał Żuk po przegranym meczu z Realem Madryt
Michał Żuk po przegranym meczu z Realem Madryt archiwum rodzinne

Dużo kolegów Michała zdążyło już odpaść z akademii?

- Spośród tych, z którymi zaczynał, zostało czterech i bramkarz. Większości już nie ma, są nowi. Nie wiem, czy lepsi. Wątpię, ale nie mi o tym decydować. Podczas rekrutacji trenerzy zwracają uwagę na najdrobniejsze szczegóły - na wzrost chociażby. Zanim przyjęli Michała, pytali mnie, ile mam wzrostu, ile ma moja żona, żeby już wiedzieć, jaki mniej więcej Michał urośnie.

A gdyby mógł pan zdecydować, chciałby pan, żeby synowie zostali piłkarzami?

- Zastanawiałem się nad tym. Chciałbym, bo to ich marzenia. Ale moją rolą jest to, żeby byli mądrymi piłkarzami. Żeby znali zagrożenia i potrafili sobie z nimi poradzić. Życie piłkarza nie jest usłane różami: stresu jest dużo, zobowiązań pełno.

Widzę, że chłopcy mają już podpisane umowy z Adidasem. Jest to oznaczone na ich Instagramach, więc już się te zobowiązania pojawiają.

- Ludziom w Polsce się wydaje, że mamy z tego miliony, bo syn gra w Barcelonie. Szofera ma? Willę z basenem? Niczego takiego nie ma. To bajki, fantazja ludzi.

Zdenerwował się pan.

- Bo już się nasłuchałem, że mam z tego miliony, że ja dzieci pcham do klubów, żeby zarabiały. Tymczasem zanim podpisałem tę umowę, zastanawiałem się dwa lata, bo bardzo uważam na to, żeby nie mieć wobec nikogo poważnych zobowiązań. Nie mamy z tego pieniędzy. Michał i Miłosz dostają co jakiś czas nowe buty, koszulki, spodenki. Czasami im zrobią jakąś niespodziankę - zaproszą na imprezę sponsorską ze znanymi piłkarzami. Dzisiaj jesteśmy z tego zadowoleni, ale zobaczymy czy jutro też tak będzie i ten sen będzie dalej trwał.

Co ma pan na myśli?

- Właśnie te zobowiązania. Nikt nie da niczego za darmo. Ale niektóre sytuacje mi to rekompensują. Chłopcy pojechali na takie spotkanie, zrobili sobie zdjęcie z Messim, jak wracaliśmy, Michał mi powiedział: "Tato, to chyba sen, nie chcę się obudzić". Dla takich słów było warto. Jeszcze lepiej zachował się Rafinha. Fantastyczny człowiek. Rozmawiał z Michałem i nagle ktoś go zaczął odciągać, bo musiał już iść. "Zaraz, moment! Nie widzisz, że rozmawiam z chłopcem? Poczekaj". I spokojnie dokończył rozmowę, podał Michałowi rękę. Zachował się fantastycznie, z wielkim szacunkiem. Nie każdego piłkarza stać na taki gest, dotychczas tylko on zrobił coś takiego.

Dlatego naprawdę potrafię zrozumieć rodziców, którzy mając syna w Barcelonie lub innym wielkim klubie, zaczynają wierzyć, że będzie profesjonalnym piłkarzem i trochę na tym punkcie wariują. Jeszcze lepiej rozumiem dzieci, które będąc w akademii wierzą, że są krok od wielkiej piłki. Przecież mają dostęp do tych zawodników, Michał ma zdjęcia z Messim i innymi gwiazdami, chodzą w tych samych strojach, często trenują w tych samych ośrodkach. To daje nadzieję, pozwala uwierzyć. A rodziców znacznie częściej się utwierdza, że ich dzieci będą grały, niż szczerze mówi, że z piłki utrzyma się może jeden na dwustu.

- Ja też wiem, że mógłbym być nakręcony: że synowie grają w znanych klubach, że mają sponsora, że trenerzy i skauci widzą ich talent. Pod dachem mam dwóch najmłodszych chłopców na świecie, którzy podpisali kontrakt z Adidasem. Jak do mnie pierwszy raz zadzwonili z propozycją, to myślałem, że ktoś sobie robi żarty. Bo jak: do takich dzieciaków z kontraktem? Świat się zmienia. A to, że mają zdjęcia z Messim to zasługa osób spoza klubu. Nie jest też tak, że chłopcy, trenując w tych samych ośrodkach i mają dostęp do zawodników. Wręcz przeciwnie. Ktoś, kto tak myśli, mógłby się rozczarować. Może w innych klubach tak jest, tutaj jest to rzadkość.

Powtarzam: nie dziwiłbym się, gdyby pan się tym wszystkim zachłysnął.

- Dbam o to, żeby tak się nie stało. Jutro rano idziemy z chłopakami w góry, pobiegamy, pochodzimy, zero gadania o piłce. Czysta radość. Pilnuję, żeby Michał rozumiał swoją sytuację. Powtarzam mu: "Ciesz się tym, co masz. Każdym treningiem, każdym meczem, bo każdy rok może być ostatnim w Barcelonie". Taka jest selekcja. Nie zawsze najlepsi zostają.

 

Jak to przyjmuje? Dziecku nie jest łatwo się z taką myślą pogodzić, nie chciałby, żeby sen się skończył.

- Lepiej jak usłyszy coś takiego od rodzica niż od trenera. Nie robi z tego tragedii. Mówi, że wie, jak jest. Myślę, że rozumie to lepiej niż niektórzy dorośli, którym zrobienie kariery wydaje się bardzo proste. Na konto Michała na Instagramie piszą rodzice i chcą, żeby polecił ich syna w Barcelonie. Wysyłają filmiki, jak chłopiec gra i każą pokazać trenerowi. Naprawdę myślą, że Michał może pójść do klubu i powiedzieć, kogo mają wziąć. Przeraża mnie sposób myślenia tych ludzi.

Gdy rozmawialiśmy kilka dni temu, powiedział pan, że większą karierę może zrobić młodszy syn - Miłosz.

- Miłosza wszyscy porównują do Michała, a to nie jest w porządku, bo to trochę inny typ zawodnika. Michał jest bardziej techniczny, widowiskowy, medialnie ograny, a Miłosz to walczak, gra prostą piłkę i na boisku nie da sobie w kaszę dmuchać. Potrafi komuś kuksańca dać, jak go zaczepia podczas meczu. Michał nie - odwróci się i odejdzie. Wokół Miłosza jest mniejszy szum, on też jest takim bardziej zdecydowanym chłopcem: wszędzie idzie jak po swoje, bez zastanawiania się. Obaj są dzisiaj dobrzy, ale to naprawdę o niczym nie świadczy, dopiero za rok zaczną grać po jedenastu, a to inna bajka. Oby szło im podobnie jak do tej pory. Jeśli utrzymają się w swoich drużynach, będzie świetnie. Ale jeśli nie, to przecież nie będzie to koniec świata. Życie będzie się toczyło dalej.

Więcej o: