Klub musiał przetrwać, o rodzinach nikt nie myślał. Smutna prawda po czterech latach od tragedii Chapecoense

Dawid Szymczak
Cztery lata temu cały świat ruszył z pomocą Chapecoense, by klub dotknięty tragedią jakoś przetrwał. Ale do dziś niewielu pomogło rodzinom ofiar: firmy ubezpieczeniowe wywinęły się od płacenia, nowi szefowie klubu rozłożyli ręce, winą obciążono zmarłego na miejscu pilota. Wbijano nam do głowy liczby - że zespół stracił 19 piłkarzy, że tylko trzech przeżyło, że zginęli wszyscy trenerzy i dyrektorzy, że wszystkich ofiar było 71. Umknęło, że 105 dzieci straciło rodzica.

Lecieli spełnić marzenie - wygrać Copa Sudamericana. Odnieść największy sukces w historii niewielkiego klubu. Lot przez Boliwię miał im przynieść szczęście. W samolocie większość piłkarzy grała w karty, kilku oglądało filmy, pozostali ze słuchawkami na uszach rozgrywali ten finał w głowach.  

- Za ile lądujemy? - pyta stewardessę Danilo, bramkarz Chapecoense, bohater półfinału. - Za 10 minut, chwilę przed 22 będziemy.

O 21:53 pierwszy z czterech silników brytyjskiego samolotu Avro RJ-85 ulega awarii. Na pokładzie trwa ostatnie rozdanie. Trzynaście sekund później gaśnie drugi silnik. W samolocie cisza. O 21:55 pilot wie o awarii trzeciego silnika. Tylko on. Kto śpi, nawet się nie obudzi. Czternaście sekund później przestaje działać czwarty silnik. Gasną światła, cyrkulator powietrza cichnie. Nie ma turbulencji ani wstrząsów. Na pokładzie zdrowaśki.  

- Jezu, teraz ty jesteś pilotem tego samolotu - modli się Neto, środkowy obrońca.

Miejsce katastrofyMiejsce katastrofy FERNANDO VERGARA/AP

Prezent od fanki

Tydzień wcześniej, zaraz po meczu z San Lorenzo, który dał awans do finału, piłkarze zabrali swoje rodziny do restauracji Spettus, by razem świętować ten niebywały sukces: zespół, który jeszcze w 2009 roku grał na najniższym poziomie w Brazylii, za kilka dni miał wystąpić w finale Copa Sudamericana - drugich najważniejszych rozgrywek na kontynencie, odpowiednika Ligi Europy. Trener Caio Junior grał na gitarze, William Thiego miał surdo, czyli duży brazylijski bęben, Kempes tamburyno, a Tiaguino miał swój telefon. Koledzy żartowali, że nigdy go nie odkłada. Nawet w takiej chwili zamiast się bawić, wolał wszystko nagrywać. Kelnerzy serwowali polędwicę, piłkarze wznieśli toast za interwencję Danilo z końcówki meczu, której zawdzięczali awans. Żony i narzeczone zdążyły się już przesiąść. Były teraz obok siebie. Śmiały się, że nigdy nie widziały swoich mężczyzn tak szczęśliwych.

Zobacz wideo Jan Tomaszewski wspomina Diego Maradonę: "Geniusz i fenomen. Myślał, że poza boiskiem też jest boski"

- Jeszcze nie był tak spełniony - stwierdziła Aline Machado i nie mogła oderwać oczu od Filipe. Musiała mówić głośno, by przekrzyczeć śpiewy: "Ohhhhhh! Vamos-vamos-Cha-pe! Vamos-vamos-Cha-pe! Vamos-Vamos-Cha-peee-eee!". Dziewczyny rozmawiały o wakacjach na Dominikanie. Plaża, drinki, odpoczynek po ciężkim sezonie. Dziesięciu zawodników Chapecoense miało pojechać wspólnie na urlop. Po tylu zgrupowaniach wciąż nie mieli się dosyć.

Graziele, dziewczyna Tiaguinho, przypomniała, że na wakacjach nie wypije, bo jest na początku ciąży. Przyjaciółki jeszcze raz ją przytuliły. Miała wtedy tylko 19 lat, była najmłodsza w towarzystwie, ale niesamowicie zżyła się ze wszystkimi. Zanim powiedziała Tiaguinho, że będzie tatą, wysłała zdjęcie testu Geisie i Val - żonom Caramelo i Gila - środkowego obrońcy i pomocnika. Razem zaplanowały niespodziankę. 

Na zgrupowaniu przed meczem z San Lorenzo koledzy przynieśli Tiaguinho prezent. - To od twojej fanki - powiedzieli. Zmieszał się. Oboje z Grazielą byli bardzo młodzi, ale czuli, że będą razem do końca życia. Dorastali w tym samym mieście, chodzili do tej samej klasy. Tiaguinho już w podstawówce przysiadł się do niej, napisał jej imię w środku serca i powiedział, że bardzo ją lubi. Dlatego w hotelu odrzucił torbę z prezentem. Nie chciał, żeby Graziele była zazdrosna. - Stary, otwórz - namawiał Caramelo. Tiaguinho wysunął maleńkie pudełeczko, rozplątał kokardkę. Wyjął list. Poznał ten charakter pisma. Przeczytał fragment. Potrzebował przerwy. Odetchnął. Zaczął czytać jeszcze raz. Zwariował. Ściskał wszystkich po kolei. Kumple krzyczeli razem z nim. Wyjął z pudełka buciki. Znów zerwał się na równe nogi. Przyjmował kolejne gratulacje. A że koledzy wiedzieli, jak bardzo lubi wszystko nagrywać, zadbali by miał pamiątkę. 

 

Przed wylotem na finał głaskał Graziele po wciąż płaskim brzuchu. Całował, gdy dyskutowali o imionach. Maite dla dziewczynki - tu nie było wątpliwości. Tiaguinho naciskał, by chłopca nazwać Santiago, ale Graziele nie była przekonana. Mieli o tym jeszcze porozmawiać, ale musiał już jechać na lotnisko. Przytulił ją, a dziecku wytłumaczył, że jest piłkarzem i jedzie na mecz. Obiecał, że jeśli okaże się synkiem, kiedyś nauczy go grać.

Mniej spokojnie było w mieszkaniu Alana Ruschela, lewego obrońcy. Nie mógł znaleźć paszportu. Narzeczona, razem z nim wywracała wszystko do góry nogami. Czas uciekał. Jak zwykle Alan robił wszystko na ostatnią chwilę. Marina pomyślała wtedy, że to jakiś znak. Trudno to wyjaśnić, ale poczuła, że taki zagubiony paszport to sygnał. Ale w końcu znaleźli dokument i Alan wyjechał. Następnego dnia powiedziała mu o tym przeczuciu. Wcale nie było złe. Wyobraźnia podpowiadała jej filmową historię: Alan w ostatnim momencie znajduje paszport, jako ostatni wpada na lotnisko, a w finale zostaje bohaterem. Może rozstrzygający gol? Jakaś cudowna interwencja?

Felipe przed wyjazdem bawił się z dwuletnią córeczką. Walizkę spakował już wcześniej. Posadził na niej Antonellę i woził ją po całym mieszkaniu. Neto, ojciec dziewięcioletnich bliźniaków, prosi, by były grzeczne i nie dokładały mamie zmartwień. Wystarczy, że rano sam niepotrzebnie powiedział jej, że kilka nocy wcześniej śniła mu się katastrofa samolotu. Simone należała do tych wierzących w senne wizje. Prosiła męża, by odezwał się tuż przed startem i zaraz po wylądowaniu. Piłkarze najpierw lecieli do Sao Paulo, gdzie grali ostatni mecz w lidze brazylijskiej, a prosto stamtąd do Medellin na finał przeciwko Atletico Nacional. Z śródlądowaniem w Boliwii, bo linie lotnicze LaMia nie mogły latać bezpośrednio z Brazylii do Kolumbii. Ale nikt nie robił z tego problemu. Przesiadka w Boliwii miała im przynieść szczęście. Zawsze, gdy się tam przesiadali, później wygrywali mecz.

"Pamiętasz swój koszmar? To nie był tylko sen" 

- Jezu, czytałem w Biblii, że zrobiłeś tak wiele cudów. Proszę, bądź dla nas łaskawy, pomóż nam. Pomóż pilotowi - modlił się Neto w spadającym z prędkością około 240 kilometrów na godzinę samolocie.

- W samolocie nic nie możesz zrobić. Nie możesz biec, nie możesz uciekać, nie możesz prosić o pomoc, nie możesz zapytać, dlaczego. Jedyne co ci zostaje to modlitwa. Wiele osób zaczęło się głośno modlić. Ci z przodu samolotu krzyczeli: "Niech ktoś coś powie! Podajcie nam informacje! Co się dzieje?!" - wspomina Jakson Follmann, jeden z trzech ocalałych piłkarzy. - A potem wszystko zrobiło się czarne - dodaje Neto.

Żaden z piłkarzy nie wiedział, gdzie jest. Mogli tylko jęczeć. Neto został wyciągnięty spod wraku po ośmiu godzinach, gdy poszukiwania żywych już się zakończyły, a kilku policjantów zostało na miejscu, by pilnować ciał. Usłyszeli jego stękanie. W szpitalu - podobnie. Neto opowiedział w reportażu "The Players Tribune", że niczego nie pamiętał. Ocknął się i pomyślał, że podczas finału musiał doznać urazu głowy.

- Do mojej sali weszli wszyscy lekarze, moi rodzice, siostra, psycholog, ksiądz. Zaczął ojciec: pamiętasz swój sen? Odpowiedziałem, że oczywiście i streściłem go raz jeszcze. Psycholog zaczął płakać i wyszedł z sali. Płakała też moja mama. W końcu lekarz powiedział: to nie był tylko sen, Neto. Samolot Chapecoense rozbił się naprawdę. Ty, Alan i Follmann żyjecie.

- Żyję dzięki Jaksonowi - opowiadał Alan. - Jesteśmy przyjaciółmi, spędzamy razem mnóstwo czasu, wszędzie chodzimy razem, ale podczas lotów na mecze zawsze wolałem siadać z tyłu samolotu, by położyć się na trzech siedzeniach i spać. W drodze do Medellin też tak zrobiłem. Jakson tym razem siedział sam i w końcu zawołał mnie do siebie. Powiedział, że posłuchamy razem muzyki. Chciałem jednak spać dalej. Ale on dalej mnie męczył i namawiał, żebym się przysiadł. W końcu uległem. Żyję dzięki temu, że przeszedłem na początek samolotu. 

Tej nocy Aline Machado, żona Filipe, spała bardzo płytko - tak jak śpi się przy małym dziecku. Kilka razy zaglądała do Antonelli, więc gdy rano zadzwoniła jej matka, odebrała po pierwszym sygnale. - Samolot! Chape! - wykrzyczała matka. Odłożyła telefon, włączyła telewizor: katastrofa, samolot złamany na pół, dziób kilkadziesiąt metrów od reszty, silnik na drzewie, bez pożaru. Ale żaden reporter nie mówił niczego na pewno. Telefon nie przestawał dzwonić. Kobiety piłkarzy miały swoją grupę na Facebooku. Tam wymieniały się niepotwierdzonymi informacjami. Jedne dodawały nadziei, drugie ją odbierały. Kto coś znalazł, to wrzucał: "obyło się bez ofiar śmiertelnych" kontra "wszyscy zginęli". Ale Aline czuła, że Filipe żyje. Znała go przecież od dziecka. Na pierwszą randkę zabrał ją jeszcze, gdy byli nastolatkami. Miejsce nietypowe - farma świń jego rodziców. Koleżanki wyśmiały jej adoratora, doradziły, by więcej się z nim nie spotykała. Ale jej się ta randka podobała. Opowiadał jej wtedy, że gdy zostanie sławnym piłkarzem i będzie miał dużo pieniędzy, wybuduje w tym miejscu boisko dla dzieciaków z okolicy. Takie z prawdziwego zdarzenia, o jakim sam marzył. Ujął ją swoją pasją, ambicją i wrażliwością.

Po paru godzinach i setkach wymienionych wiadomości, media podały, że wśród ocalałych jest obrońca. Aline odetchnęła - na pewno Filipe. Gdy po kilkudziesięciu minutach dziennikarze powiedzieli, że chodzi o Neto, ucieszyła się - najbliższy przyjaciel Filipe też przeżył. Do córki wezwała nianię i pojechała do Rosangeli, żony Clebera Santany, kapitana drużyny. Gdy telewizyjny reporter łamiącym głosem podał, że nie ma więcej ocalałych, były już razem. Wbijały wzrok w telewizor. Aline upadła na ziemię i zaczęła wrzeszczeć. Pół godziny później siedziała już w szatni Chapecoense. Na miejscu męża. Byli tam bliscy niemal wszystkich piłkarzy: żony, dziewczyny, rodzice, dzieci. Wszyscy ludzie związani z klubem przyszli na stadion, bo nikt tak naprawdę nie wiedział, dokąd powinien pójść.

Tam poznali tragiczny bilans: z 77 pasażerów na miejscu zginęło 70. Przeżyło czterech piłkarzy - Alan Ruschel, Jakson Follmann, Neto i Danilo. Ten ostatni zmarł jednak następnego dnia w szpitalu zwiększając liczbę ofiar do 71. Katastrofę przeżył dziennikarz Rafael Henzel, stewardesa Ximena Suarez i mechanik pokładowy Erwin Tumiri. Zginęło 23 pracowników klubu - prezesi, dyrektorzy, trenerzy, członkowie sztabu. 21 dziennikarzy. Trumien było tyle, że większość nie zmieściła się w zakładzie pogrzebowym. Stały na parkingu i czekały na odbiór. Wojskowe Herkulesy były w drodze.

To zdjęcie obiegło cały świat. To trzech piłkarzy Chapecoense, którzy nie polecieli do Kolumbii i uniknęli tragicznego wypadku...To zdjęcie obiegło cały świat. To trzech piłkarzy Chapecoense, którzy nie polecieli do Kolumbii i uniknęli tragicznego wypadku... asd

Chiquinho odpowiadał za przygotowanie stadionu do wystawienia na nim pięćdziesięciu trumien. Całe życie pracował w klubie, zajmował się murawą i dotychczas jego największym problemem był skrawek ziemi na boisku, na którym nie mógł wyhodować trawy. Próbował wszystkiego. Danilo wciąż mu z tego powodu dogryzał. Teraz wplatał kwiaty w stadionową bramę, rozwieszał wieńce, które przynieśli kibice. Nie miał o tym pojęcia, ale po prostu chciał, żeby było ładnie. Patrzył jak stadion owijany jest wielką czarną wstęgą. Lało jak z cebra. Chiquinho dostał polecenie, by zdemontować bramki. Jedną jednak zostawił. Tę, w której Danilo wykonał cudowną interwencję, dzięki której klub awansował do finału Copa Sudamericana. To był jego hołd dla przyjaciela. Żona Danilo powiesiła później w tej bramce zdjęcie męża. Ojciec chrzestny zawiesił na poprzeczce jego rękawice. 

Trybuny były pełne, a cisza tak absolutna, że słychać było krople deszczu uderzające o wieka trumien. Chiquinho był niespokojny - obserwował, jak ślizgają się żołnierze noszący trumny. Ich ciężkie buty grzęzły w trawie. A jeśli żołnierz niosący Danilo lub Paixao - jego najbliższych przyjaciół - się potknie i trumna pokryje się błotem? Albo - nie daj Boże - otworzy? Cholerny system drenażowy znów nie wyrabiał. Wiedział, że w jednej z rur na pewno doszło do zatoru. Chwila i na boisku będzie powódź. Aż wstyd mu było, że w chwili tak podniosłej jego myśli uciekały w stronę tak prozaicznych spraw. Pięć minut później był już w piwnicy i uderzał w każdą rurę po kolei, by znaleźć tę wadliwą. Gdy wrócił na boisko, z ciężarówek znoszono ostatnie trumny. Łzy na jego policzkach wpadały w nurt kropel deszczu. Obserwował trzymające się razem rodziny ofiar. Znał wszystkich. Brakowało Aline Machado, żony Filipe. Nie chciała wspominać, nie chciała wspólnie opłakiwać, nie umiała być "forca, forca" - jak krzyczeli kibice. Nie miała tej siły.

Winni? Byli w samolocie

W następnych dniach ojciec Filipe zasypie resztę rodzin wiadomościami o liniach LaMia i pilocie. Zorganizuje własne śledztwo, będzie czytał wszystkie wiadomości dotyczące tragedii, boliwijskich linii, samolotu i pilota. Dowie się, że LaMia to tak naprawdę wenezuelskie linie, które w ostatnich latach dwukrotnie upadały i w końcu ich nazwa została sprzedana boliwijskim inwestorom, którzy wznowili działanie w 2015 roku. Dowie się, że dysponowali trzema samolotami, z których tylko jeden był sprawny. Dowie się, że pilot Miguel Quiroga miał kłopoty z boliwijskimi siłami powietrznymi, bo opuścił służbę wojskową bez podania wyjaśnienia. W końcu dowie się, że Quiroga był też jednym z właścicieli linii. I to wkurzy go najbardziej, bo przecież pilot nie powinien być jednocześnie właścicielem. Zobaczy w tym konflikt interesów: pilot dba o swoją maszynę, chce mieć zawsze jak największy zapas paliwa. A właściciel? Im mniej wyda na zorganizowanie lotu, tym więcej zarobi.

Śledczy badający przyczyny katastrofy potwierdzą jego przypuszczenia. Wszystkie wskaźniki paliwa znalezione we wraku wskazywały zero. Dlatego nie doszło do eksplozji, dlatego nie wybuchł pożar. Dowiedziono, że Quiroga zaniżył wagę samolotu i kazał zatankować paliwo na równo 4 godziny i 22 minuty - tyle, ile miał trwać lot. Nie zostawił żadnego bufora bezpieczeństwa na wypadek konieczności okrążenia lotniska, czy - jak w tym przypadku - przepuszczenia innego samolotu. Doliczenie do planu podróży dodatkowych 30 minut i dodanie jeszcze 5 procent wlewanego paliwa to standard. Pracownicy linii przyznali jednak, że nie był to jednorazowy błąd Quirogi. Oszczędzanie na paliwie było powszechne. 

Chapecoense szybko wydało oświadczenie, że linie LaMia były sprawdzone, cieszyły się dobrą opinią i nie był to pierwszy raz, gdy klub korzystał z ich usług. Wcześniej wszystko odbywało się nienagannie, a szefom podobało się, że firma umieściła herb Chapecoense na samolocie i przygotowała specjalne zagłówki w klubowych barwach. Sedno było jednak inne: boliwijska linia była znacznie tańsza od brazylijskich. Rodziny ofiar zgłaszały oczywiście pretensje do klubu, ale w odpowiedzi słyszały tylko, że wszyscy dyrektorzy, którzy podjęli decyzję byli w samolocie. Z czasem okazało się, że linie LaMia nie miały nawet ważnego ubezpieczenia na loty do Kolumbii. Współwłaściciele linii przyznali się do winy, zamknęli firmę i zostali skazani. 

Katastrofy prawdopodobnie dało się uniknąć, jednak Quiroga, widząc awarię silników, zwlekał ze zgłoszeniem prośby o pierwszeństwo do lądowania, bo na ziemi czekaliby inspektorzy z niewygodnymi pytaniami. A gdy już zdał sobie sprawę, że zgłoszenie awarii jest konieczne, był kilka sekund wolniejszy niż pilot innego samolotu. Kontrolerka lotów przyznała później, że pierwszy raz znalazła się w sytuacji, w której dwaj piloci niemal równocześnie zgłosili identyczną usterkę. Kolejność zgłoszeń zdecydowała: najpierw miał wylądować Airbus A320, później samolot z piłkarzami Chapecoense. Zabrakło paliwa. 

- Firma LaMia wielokrotnie ograniczała paliwo do minimum. Robiła to też, przewożąc inne zespoły, choćby reprezentację Argentyny tydzień przed katastrofą. Chciała zaoszczędzić trochę pieniędzy, a w wyniku tego zabrała życie wielu ludziom. To, że nie żyje pilot, który popełnił wiele błędów, nie załatwia sprawy. Było więcej zaangażowanych w to osób. Kto pozwolił wystartować samolotowi, który miał tak mało paliwa? Różne osoby wspólnie obchodziły przepisy - twierdzi Neto. 

Dlatego ogłoszenie brazylijskich prokuratorów z października 2017 roku, że "śledztwo nie wykazało żadnych dowodów niedbałego lub nierozważnego postępowania władz Chapecoense przy podpisaniu umowy z liniami lotniczymi LaMia" przyjęto z oburzeniem. Zdaniem rodzin ofiar, klub został niesłusznie rozgrzeszony. Sprawozdanie z katastrofy, sporządzone przez kolumbijskie władze, jednoznacznie wskazało na winę linii lotniczych, które "zdecydowały o zatankowaniu niewystarczającej ilości paliwa do przelotu z Santa Cruz z Boliwii do Medellin w Kolumbii". Z kolejnego raportu, którego publikacja była wstrzymywana przez wiele miesięcy w 2018 roku, do katastrofy doszło przez błąd ludzki i szereg nieprawidłowości związanych z planem lotu.

Gdy piłkarze, którzy przeżyli katastrofę spotykali się w Rzymie z papieżem, rodziny ofiar mówiły "Reutersowi", że należy zrobić znacznie więcej, by pomóc im finansowo i psychologicznie. Wdowy domagały się wyjaśnień, szczegółowych odpowiedzi na pytania o przyczyny katastrofy. Przypominały, że z tymi liniami już wcześniej były problemy i na mecz do Barranquilli w Kolumbii ich mężowie wystartowali samolotem z niedomykającymi się drzwiami. Na miejsce przybyli z blisko dobowym opóźnieniem, bo konieczna była wymiana samolotu. - Najbardziej odrażające jest to, że żadna z firm ani instytucji nie uznała swojej odpowiedzialności za tę katastrofę - mówiła agencji Mara Paiva, żona komentatora Fox Sport, Mario Sergio.

Rodziny ofiar jeszcze wielokrotnie podkreślały, że czują się opuszczone przez klub i media, które wolały relacjonować proces utrzymywania przy życiu klubu. Bolały też zachowania pseudokibiców rywali, którzy podczas meczów z Chapecoense skandowali: "Ao, ao, ao, abastece o aviao", co z grubsza można przetłumaczyć jako „zatankuj samolot”. Niektórzy skarżyli się też na skomercjalizowanie tej tragedii przez klub. - Od początku czuję, że zamiast odbudowywać klub, ludzie powinni skupić się na rodzinach, które w tej tragedii straciły najwięcej. Klub odbudowywał się na ofiarach wypadku. Zatrudnił dyrektora artystycznego, żeby pomógł w odbudowie klubu, ale na pomoc psychologiczną dla dzieci, których ojcowie zginęli jednocześnie brakowało pieniędzy - pisał na swojej stronie na Facebooku Matheus Saroli, były piłkarz Chapecoense, syn trenera zmarłego w katastrofie.

Na początku 2020 roku pojawiła się szansa na wywalczenie odszkodowań od boliwijskiego rządu. Zmieniły się władze, więc prawnicy rodzin ofiar zaczęli negocjować z tymczasową prezydentką Boliwii Jeanine Anez. Ich zdaniem boliwijski urząd lotnictwa nie powinien pozwolić samolotowi wystartować. Ale boliwijscy prokuratorzy broniący interesów państwa w całości zrzucili winę na firmę czarterową i pilota, który zginął w katastrofie.

Cztery lata po katastrofie

Pierwszy mecz po katastrofie Chapecoense rozegrało niecałe dwa miesiące później. Rafael Henzel - dziennikarz, który uniknął śmierci, wrócił do radiowej budki z siedmioma złamanymi żebrami, by to skomentować i zamknąć tragiczny rozdział. Chiquinho znów zadbał, by murawa była w doskonałym stanie, Henzel znów włożył słuchawki, na boisku pojawili się Neto, Alan i Follmann - pierwszy z dużą blizną z tyłu głowy, drugi cały w szramach i z wciąż bolącym kręgosłupem, trzeci na wózku inwalidzkim, bez nogi. Dołączyli na środku boiska do rodzin swoich zmarłych kolegów. Atletico Nacional, z którym mieli zmierzyć się w finale, poprosiło federację, by uznać Chapecoense zwycięzcą Copa Sudamericana. Na szyjach wdów i rodziców zmarłych piłkarzy zawisły więc medale za zwycięstwo. Follmann płakał, gdy podnosił puchar. Szybko podał go dalej. Barbara, wdowa po Ananiasu, odbierając puchar, podnosi palce ku niebu. Szepcze pod nosem. 

Ten mecz miał być symbolem zwycięstwa całego futbolowego świata, który zaraz po tragedii potrafił się zjednoczyć: Atletico zrzekło się pucharu, brazylijskie zespoły wypożyczały Chapecoense swoich piłkarzy, by udało się skompletować skład na następny sezon, kibice organizowali zbiórki pieniędzy, liczba socios klubu wzrosła dwukrotnie, FC Barcelona zagrała pokazowy mecz. Do Chapecoense wracali jego wychowankowie. Piłkarze, którzy przeżyli, dzwonili do kolegów, którym wygasały kontrakty i prosili: dołącz do nas, potrzebujemy cię. Napastnik Tulio de Melo miał przejść do Kataru i sporo zarabiać, ale odebrał telefon od Neto. Nie potrafił odmówić. 

Na zdj.: Neto, Follmann i Alan Ruschel Na zdj.: Neto, Follmann i Alan Ruschel  Andre Penner (AP Photo/Andre Penner)

Pierwszy sezon był zaskakująco udany - Chapecoense utrzymało się w pierwszej lidze. Przetrwało też rok później. Trzecia rocznica katastrofy była najsmutniejsza: dzień przed nią klub spadł do drugiej ligi. Nie miał już w składzie Alana Ruschela, który jako jedyny z ocalałych piłkarzy wrócił do gry w piłkę, ale przed tamtym sezonem odszedł do innego klubu. Neto przez problemy z kręgosłupem nie wrócił do pełnej sprawności, Follmann otrzymał protezę, wstał z wózka i poruszał się o własnych siłach. Dziennikarz Rafael Henzel po katastrofie napisał dobrze przyjętą książkę o tym co się stało, wciąż komentował mecze i został mówcą motywacyjnym, ale zmarł na zawał serca w marcu 2019 roku. 

W tym roku znów okazało się, że Chapecoense w trudnych chwilach jednoczy się najbardziej. Po spadku do drugiej ligi Alan Ruschel wrócił do klubu, znów jest jego kapitanem i prowadzi go z powrotem do elity - po 23. kolejce Serie B Chapecoense zajmuje pierwsze miejsce i ma cztery punkty przewagi nad wiceliderem. Neto jest jednym z trzech najważniejszych dyrektorów. Wciąż nie może zasznurować sobie butów, ale ma dryg do kierowania klubem. Po spadku przebudował zespół: pozbył się bardziej znanych piłkarzy i postawił na tych związanych z miastem. Ograniczył poziom płac. Trafił z wyborem trenera. Najważniejsze jest dla niego zachowanie odpowiedniej tożsamości, dlatego tak chwali się w wywiadach, że chociaż kilku zawodników otrzymało propozycję gry w pierwszej lidze, zostało w klubie. I to pomimo problemów z regularnym wypłacaniem pensji. - To prawda, że mamy opóźnienia. Od kwietnia nie wypłacamy zawodnikom pieniędzy za prawa do wizerunku, czyli z reguły około 40 procent ich pensji. Zdobędziemy jednak środki, żeby uregulować te zaległości do lutego 2021 roku, czyli do końca sezonu ligi brazylijskiej - wyjaśnia w rozmowie z "Globesporte". - Jak to możliwe, że piłkarze się na to zgodzili? Postawiliśmy na szczerość. Na bieżąco mówimy im, jaka jest sytuacja. Kluczowe jest też to, że mamy w zespole piłkarzy zaangażowanych emocjonalnie w ten projekt. Oni identyfikują się z Chapecoense.

Klub ogłosił też, że w maju ubiegłego roku zawarł z dwudziestoma rodzinami ofiar umowę odszkodowawczą na łączną kwotę 14 milionów dolarów, którą będzie wypłacał w ratach. Sam klub też domaga się odszkodowań: od linii lotniczych, rządu Boliwii i Kolumbii. Sprawy są na różnych etapach, ale wszystkie toczą się bardzo powoli. Ponadto rodziny ofiar wciąż domagają się pieniędzy od ubezpieczycieli, którzy od czterech lat unikają wypłacenia rekompensat. W Londynie pod siedzibami Aon i Tokio Marine Kiln cyklicznie odbywają się protesty. Ich twarzą jest Neto. - Mam kontakt z rodzinami moich zmarłych kolegów. Walczymy wszyscy razem o to, co nam się należy. Żadna rekompensata finansowa nie przywróci im męża, nie przywróci ojca czy syna. Ale osiągnięcie tego da pewne poczucie ulgi - tłumaczy.

Z kolei Follmann postawił na karierę muzyczną - wygrał brazylijską edycję programu "PopStar", wydaje kolejne single i zapowiada swoją pierwszą płytę. Rok po katastrofie ożenił się ze swoją wieloletnią partnerką Andressą Perkovski, a w 2019 para doczekała się syna. W życiu Follmanna muzyki jest dziś znacznie więcej niż piłki, ale pozostał ambasadorem Chapecoense i czasami pojawia się w telewizji przy meczach ligi brazylijskiej w roli eksperta.

Tata jest gwiazdą

19 lipca 2017 roku Graziele, dziewczyna Tiaguinho, urodziła synka. 48 centymetrów, cztery kilogramy. Na salę operacyjną zabrała zdjęcie Tiaguinho, by pierwszy zobaczył syna. Do imienia Santiago od początku nie była przekonana, ale zaraz po katastrofie dobrze wiedziała, jak chce nazwać swoje dziecko - Tiago. Ma oczy identyczne jak tata. Wychowuje go sama, pomagają jej rodzice i teściowie. Wyprowadziła się z Chapeco i wróciła do rodzinnego Bom Jardim, chce by Tiago poszedł do tej samej szkoły, w której poznała się z jego ojcem.

Graziele nie ogląda meczów, odcięła się do piłki, nie ma już kontaktu z partnerkami innych zawodników. Za dużo ją to kosztowało. Jest pod opieką terapeuty, który zapewnia, że nie ma nic złego w tym, że nad łóżkiem wciąż ma zawieszone zdjęcie Tiaguinho, by obserwował ją jak śpi, ani w tym, że wciąż odsłuchuje wiadomości, które jej nagrywał. Te proste zdania, że idzie na trening, że wsiada do autobusu, że zameldował się w hotelu, sprawiają, że jest spokojniejsza. Tata spogląda też na Tiago - nad jego łóżeczkiem jest cały kolaż zdjęć. 

Z Chapeco wyprowadziła się też Aline Machado, żona Filipe. Gdy Antonella kolejny raz pyta, gdzie jest tata, od lat cierpliwie podchodzi z nią do okna i wskazuje palcem na jedną z gwiazd. Po dwóch latach odzyskała plecak, który Filipe miał przy sobie: na pamiątkę ma jego portfel, szczoteczkę do zębów i pluszaka, którego Antonella dała mu na szczęście.

W tekście korzystałem z informacji zamieszczonych w serwisach:

  • ESPN.com
  • The Players’ Tribune
  • Globoesporte.com
  • New York Times
  • The Guardian
  • Eurosport.de
  • firstpost.com
  • istoe.com.br
  • bleacherreport.com
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.