Z tą wypowiedzią został jak Helmut Kohl, nazywany "kanclerzem zjednoczenia", który obiecywał krajom związkowym ze Wschodu "kwitnące krajobrazy". Zamiast rozkwitu były jednak masowo zamykane zakłady pracy, wysokie bezrobocie i wyludnione miasteczka, bo kto odważniejszy, ten uciekał na Zachód. Z piłką było podobnie: zjednoczeni Niemcy zamiast nie do pokonania, byli 24 lata bez mistrzostwa świata - najdłużej w swojej historii.
Na meczach Dynama Berlin, zespołu z NRD, kibice przed rzutami wolnymi krzyczeli, że mur musi runąć. A gdy rzeczywiście runął, kluby ze Wschodu nie poradziły sobie ze zmianami i dziś w Bundeslidze nie ma żadnego zespołu, który grał w ostatnim sezonie Oberligi, czyli najwyższej klasy rozgrywkowej w NRD. O reprezentantów też trudno - na wygranym mundialu w 2014 roku w kadrze Niemców znalazło się więcej piłkarzy urodzonych w Polsce, niż we wschodnich landach.
W reprezentacji jest Toni Kroos, urodzony w Greifswald kilkanaście miesięcy przed upadkiem muru. Sukcesy odnosi RB Lipsk, który jednak istnieje dopiero jedenaście lat i mimo położenia nie jest traktowany jak klub ze Wschodu: nie ma wschodnioniemieckich piłkarzy, nie zna wschodnioniemieckich problemów - sportowych, gospodarczych, społecznych czy politycznych. Żadnych. To międzynarodowa korporacja, zbudowana za pieniądze Red Bulla. W Bundeslidze gra jeszcze Union Berlin, odrodzony w ostatnich latach, dzięki sprytowi prezesa Dirka Zinglera. Ale na tym koniec, śladów Wschodu w niemieckiej piłce było i jest niewiele.
- Kiedy runął mur, piłkarze z NRD byli przeszczęśliwi. Pojawiły się nowe możliwości: wyjazd na Zachód, gra w tych wspaniałych klubach za duże pieniądze, kontrakty sponsorskie i reklamowe. Coś niesamowitego. Ale dość szybko okazało się, że na Wschodzie niewielu będzie zwycięzców, za to sporo przegranych - wspominał w wywiadzie dla "Deutsche Welle" Uwe Roesler, dzisiaj trener Fortuny Duesseldorf, a w latach 90. piłkarz m.in. Dynama Drezno i 1. FC Kaiserslautern.
Straciły przede wszystkim wschodnie kluby. Najsilniejsze - jak Dynamo Drezno czy Lokomotiw Lipsk - popadły w kłopoty finansowe i dzisiaj grają na trzecim i czwartym poziomie rozgrywkowym. Mniej znane - już dawno przestały istnieć. Stało się tak z kilku powodów. Ówczesny prezes Związku Piłki Nożnej NRD, Hans-Georg Moldenhauer, musiał prowadzić trudne negocjacje z zachodnioniemiecką federacją, co do zasad, na jakich wschodnie kluby będą wprowadzone do systemu rozgrywek Bundesligi i 2. Bundesligi. Moldenhauer długo trzymał się wersji, że cztery najlepsze drużyny ze Wschodu powinny trafić do Bundesligi, a następnych dziesięć zagrać w 2. Bundeslidze. Stanęło jednak na formule "dwa plus sześć", czyli: Dynamo Drezno i Hansa Rostock znalazły się w najwyższej lidze, a Halle, Brandenburg, Lokomotiw Lipsk, Jena, Erfurt i Chemnitz w drugiej. Na Wschodzie czuli się ograbieni z miejsc, potraktowani niesprawiedliwie, ale Roesler podsumował to tak: "kiedy łączysz się z krajem, który właśnie został mistrzem świata, masz kiepskie podstawy negocjacyjne. Bierzesz, co dają".
- Pewnie kluby z NRD w pierwszych trzech czy czterech latach powinny być chronione brakiem spadków, ale nikt o czymś takim nie pomyślał. Grano normalnie. W związku nie przewidzieli problemów, które się pojawią. Dziś wszystko wiemy, ale pamiętajmy, że zjednoczenie było czymś wyjątkowym, więc nikt nie miał pojęcia, z czym będzie się wiązać - dodał w rozmowie z "Deutsche Welle". Wschodnie kluby znalazły się w zupełnie innej rzeczywistości, poziomem odstawały od zachodnich, nie miały czasu się przystosować, wciąż były ograbiane z talentów. Przyzwyczajone do czerpania z budżetu państwa nagle zderzyły się z kapitalizmem. W nowych realiach nie dały rady. Spadały z kolejnych lig, miały problemy finansowe, część z nich upadła, a wraz z nimi całe lokalne piłkarskie społeczności.
- Zespoły Bundesligi przyjechały i wybrały wszystkie talenty z byłego NRD. Kluby ze Wschodu nie otrzymały żadnych rozsądnych opłat transferowych, dzięki którym mogłyby zmodernizować swoje struktury. Przed ostatnim meczem naszej reprezentacji, agenci klubów z Bundesligi stali przed hotelem, byle szybko podpisać kontrakty z naszymi gwiazdami. To był szalony wyścig o podpis! Później opłaty transferowe za Sammera, Thoma, Doll i Kirsten nie były nawet zbliżone do ich wartości rynkowej. W dodatku nie tylko ludzie ze Wschodu wyjeżdżali na Zachód, ale biznesmeni i działacze, którzy zawiedli na Zachodzie, przybywali na Wschód. Nie zawsze z motywacją, by naprawdę pomóc wschodniej piłce. Tak więc klubom ze Wschodu było bardzo trudno nadążyć za profesjonalnie zarządzanymi klubami z Zachodu - tłumaczy Roesler.
- Sprowadziliśmy trenerów i menedżerów piątego sortu, bo myśleliśmy, że skoro są z Zachodu, to będą jakimiś zbawcami. Byli słabi - mówił Eduard Geyer, ostatni selekcjoner reprezentacji NRD, później trener Energie Cottbus i symbol walki wschodnioniemieckich klubów o przetrwanie. - Na naszych treningach pojawiali się działacze z Zachodu, rozmawiali z naszymi piłkarzami, obiecywali "Złoty Zachód", raj na ziemi i nawet nie informowali, że zabierają jakiegoś zawodnika na testy do siebie - opowiadał "Die Welt". Według Geyera, w pierwszych pięciu latach od upadku muru berlińskiego ponad 150 profesjonalnych piłkarzy z NRD wyruszyło na Zachód. Oberwał na tym również futbol amatorski. W gazetach z lutego 1990 roku można przeczytać: "Motor Ludwigsfelde lamentuje nad stratą dziesięciu zawodników, Union Mulhouse utratą ośmiu, a motor Weimar stratą siedmiu zawodników. To cena euforii wywołanej otwartymi granicami".
- Były też błędy w zarządzaniu, infrastruktura na wschodzie była w złym stanie, to wszystko prawda. Ale skąd Niemcy z NRD mieli wiedzieć, jak prywatnie zorganizować klub piłkarski? Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Wystarczy spojrzeć na mój były klub - Dynamo Drezno, które w latach 90. miało prezesa z Frankfurtu nad Menem, ale nie poradził sobie z tymi wyzwaniami. Nie można więc sprowadzić wszystkiego do tego, że tylko na wschodzie nie widzieliśmy, jak zarządzać klubami. Po prostu sytuacja polityczna i gospodarcza była arcytrudna. Popełniono wtedy szereg mniejszych i większych błędów, przez które Wschód tak naprawdę do dzisiaj nie doszedł do siebie - uważa trener Fortuny Duesseldorf.
- W pierwszym roku Bundesligi byliśmy bardzo podekscytowani, ale i przytłoczeni. Graliśmy na gigantycznych stadionach, których nie znaliśmy. Przeciwko zawodnikom, których wcześniej nie widzieliśmy. Wszystko było nowe, nieznane. Trudno w takich okolicznościach pokazać pełnię swoich umiejętności. Pojawili się agenci, umowy, kruczki prawne, wolny wybór klubu w związku z prawem Bosmana. Do tego media. Na Wschodzie były relacje z meczów i wyniki. Tyle. A tutaj "Bild-Zeitung", "Sportbild" i dziesięć innych tytułów. W każdym oceny po meczu: raz byłeś chwalony, innym razem ostro krytykowany. U nas tego nie było. Teraz ludzie o nas mówili, dyskusje trwały w mediach i na ulicach. Napastnik nie strzelał gola w paru meczach i miał wrażenie, że to najważniejsza sprawa w kraju. Przyzwyczajenie się do tego wszystkiego zajęło nam trochę czasu. A poza tym sam poziom Bundesligi był niezwykle wysoki. Już Oberliga była bardzo dobra, ale Bundesliga to był poziom mistrzowski - ocenia Uwe Roesler. - Mieliśmy na Wschodzie wielkie talenty, jak Matthias Sammer, Thomas Doll, Andreas Thom, Ulf Kirsten. Do tego nadchodziło mocne pokolenie z Michaelem Balackiem i Berndem Schneiderem. Ale na Zachodzie spotkaliśmy się ze "społeczeństwem łokci": musiałeś się rozpychać, żeby zaistnieć. Byłeś sam, miałeś walczyć o siebie. My byliśmy przyzwyczajeni do życia bardziej zbiorowo. Znów: potrzebny był czas - powtarza.
Beckenbauer przekonywał, że po zjednoczeniu Niemcy będą niepokonani i nie był w tej opinii odosobniony. Głośno powiedział to, o czym wszyscy szeptali na korytarzach w związku. Byli pewni, że jeśli do świeżo upieczonych mistrzów świata doda się kilku bardzo utalentowanych piłkarzy ze Wschodu, otrzymają zespół idealny. Miał być tytuł za tytułem, hegemonia przez lata, tymczasem mistrzostwo świata zdobyte w 2014 roku w Brazylii było pierwszym od zjednoczenia. Nigdy wcześniej niemieckich triumfów na mundialach nie dzieliły 24 lata.
Beckenbauerowi łatwo było powiedzieć to zdanie. Wypełnił swoją misję, dał Niemcom tytuł mistrzów świata, odchodził. Może go poniosło? Może zrobił to z premedytacją? Wiedział, że przestaje być selekcjonerem, a na jego miejsce przychodzi Berti Vogts i to on będzie musiał zmierzyć się z presją i ciężarem tego zdania. On sam nigdy by go nie wypowiedział. Pobudzało wyobraźnię, odbierało prawo do błędu, ciążyło przez lata.
Początek był jednak obiecujący. 19 grudnia 1990 roku, zjednoczone Niemcy zagrały pierwszy mecz w historii. Rywalem była Szwajcaria, a w kadrze znalazło się czterech zawodników ze Wschodu: Matthias Sammer, który trzy miesiące wcześniej, jako kapitan poprowadził drużynę NRD do zwycięstwa w ostatnim meczu w historii przeciwko Belgii, a także napastnicy Andreas Thom i Thomas Doll oraz bramkarz Perry Braeutigam. Spośród nich tylko Sammer wyszedł w pierwszym składzie. - Połączenie ludzi ze Wschodu i Zachodu, zamknięcie ich w jednej szatni nie było łatwe. Oczywiście, mówiliśmy jednym językiem, choć różnymi dialektami. Czułem, że dzieje się coś niezwykle historycznego - opowiadał po latach Sammer.
Selekcjoner Vogts znał go, odkąd ten skończył 15 lat. Spotkali się jeszcze po dwóch stronach barykady w meczu juniorów RFN kontra NRD. I już wtedy Vogts był nim zachwycony. Teraz miał go w swojej reprezentacji. Niemcy wygrali 4:0. Sammer dobrze się spisał, kwadrans przed końcem zmienił go Thom i już po 25 sekundach cieszył się z pierwszego gola. Był pierwszym wschodnioniemieckim strzelcem gola w koszulce z federalnym orłem. - Wspaniale było znaleźć się wśród mistrzów świata - mówił po meczu.
Problemy zaczęły się później. W rozmowie dla "DFB.de" Sammer wspomniał: "Pamiętam trudności z pierwszych wspólnych lat. Selekcjoner Vogts wciąż nas oskarżał, a już zwłaszcza mnie, że jesteśmy zbyt zamknięci. Uznawał to za nieufność wobec niego. Czuł, że nadajemy na innych falach, ale źle diagnozował przyczynę. Nie znał naszej mentalności. Nie umieliśmy być tak otwarci, jakby sobie tego życzył".
Legendami obrosła już ich rozmowa na plaży w Miami podczas turnieju przygotowującego do mundialu w 1994. Wtedy pierwszy raz tak otwarcie porozmawiali o murze, który wciąż wydawał się dzielić szatnię. - Kiedy spacerowaliśmy po plaży, opowiedziałem mu o naszej przeszłości, warunkach, w jakich się wychowywaliśmy. To wyjaśniało, dlaczego nie mogliśmy być tacy sami. To była bardzo osobista rozmowa i myślę, że po niej Vogts zaczął nas rozumieć. Na pewno ta rozmowa była punktem zwrotnym w mojej reprezentacyjnej karierze - mówił Sammer. To on poprowadził Niemców do mistrzostwa Europy w 1996 roku i otrzymał Złotą Piłkę.
Wygrane Euro było jednak wyjątkiem od dość ponurej rzeczywistości niemieckiego futbolu tamtych lat. Jej zwieńczeniem okazało się zajęcie ostatniego miejsca w grupie na mistrzostwach Europy w 2000 roku. To niepowodzenie niektórzy tłumaczyli zjednoczeniem kraju sprzed dziesięciu lat. "Doprowadziło do zaniedbania pracy z młodzieżą. Bierne czekanie na talenty ze Wschodu zgubiło niemiecką piłkę". Ale Niemcom potrzebne było tąpnięcie w 2000 roku na Euro, by zapomnieć o przepowiedni Beckenbauera i zacząć działać. Efekty tego widzimy od kilku lat.