Zazwyczaj jednak niczego nie zauważali, bo boiska były dobrze schowane. To przy ulicy Podskarbińskiej na warszawskim Grochowie otaczały bloki. Chroniły przed niepożądanymi oczami i wyciszały gwar. Z okien najwyższych pięter dzieci mogły obserwować, czy nie kręcą się Niemcy. Rzadko tam zaglądali, ale i tak zwiadowcy byli ustawieni na dochodzących do boiska ulicach w promieniu kilku kilometrów, by w razie zagrożenia piłkarze zdążyli się ukryć w przygotowanych mieszkaniach. Na boisku - jak nigdzie indziej - dało się na chwilę zapomnieć o wojnie i poczuć wolnym, choć wolność to specyficzna, gdy co chwilę oglądasz się, czy nie nadchodzą Niemcy. Chodziło o te momenty, gdy doping kibiców zagłuszał uliczny hałas. Gdy emocje odciągały myśli od problemów. Gdy po meczach lał się bimber. Gdy po strzelonym golu widziałeś wreszcie uśmiechniętych kolegów. A nade wszystko - gdy w tak przyjemny sposób można było złamać niemiecki zakaz. - Po to założyliśmy nasz klub. Trochę dla własnej przyjemności, a jeszcze bardziej na złość Niemcom - mówił Henryk Ochman, kapitan drużyny z Milanówka.
Ale nie zawsze wszystko szło po myśli organizatorów. W sierpniu 1943 w Konstancinie, pod nosem urzędującego tam gubernatora Ludwiga Fischera, trwało spotkanie Mistrzostw Warszawy między Wirem a Mirkowem. Wokół boiska zgromadziło się kilkaset osób. Gestapo rzadko patrolowało tereny poza Warszawą, ale tego dnia albo o meczu dowiedział się szpicel, albo Niemcy sami coś zauważyli. Już w pierwszej połowie przy boisku zatrzymał się samochód z oficerami, którzy przez chwilę przyglądali się grze, ale odjechali. Część kibiców już wtedy się rozeszła. Gdy wracali do miasta, mijali ciężarówki z niemieckimi żołnierzami. Mecz przerwały strzały. Wśród kibiców i piłkarzy byli ranni i zabici. Kto dał się złapać, był aresztowany - czekały obozy koncentracyjne (swoją drogą - tam też grano w piłkę) albo wywózki na roboty do Rzeszy.
- Na te mecze, mimo łapanek, przychodziło po kilka tysięcy widzów. Działo się to bez radia, prasy, afiszów. Pantoflową pocztą dowiadywali się oni o terminie i miejscu spotkania. To był fenomen. Nie mieściło się w głowie, że pomimo realnego niebezpieczeństwa ludzie przychodzili, bo chcieli oglądać futbol - opisywał Mieczysław Szymkowiak, uczestnik tamtych meczów, a po wojnie dziennikarz. Jego zdaniem władze okupacyjne nie orientowały się w skali tych rozgrywek. Obowiązywała pełna konspiracja, drużyny zmieniały nazwy. Niemcy widzieli, że czarni grają z zielonymi i przyjmowali, że to improwizowana zabawa młodych ludzi. Nie mieli pojęcia, że Polonia właśnie gra z Warszawianką mecz mogący przesądzić o Mistrzostwie Warszawy.
- Z perspektywy czasu nasuwa mi się refleksja: po co właściwie było się narażać i grać w piłkę pomimo wyraźnych zakazów? Zazwyczaj my, zawodnicy i kibice, nie oszczędzaliśmy sobie strachu, ale grając w najbardziej nawet tragicznych okresach byliśmy przekonani, że właśnie sport stać się może środkiem przeciw nastrojom rozpaczy i przygnębienia - tłumaczył po wojnie Jerzy Jurowicz, były bramkarz Wisły Kraków.
Jeszcze 27 sierpnia 1939 roku, w upalną niedzielę, reprezentacja Polski pokonała Węgrów 4:2. Mecz był sparingowy, aczkolwiek niezwykle prestiżowy, bo rywale byli wicemistrzami świata. Na trybunach stadionu Legii dominowała zieleń, bo wielu już zmobilizowanych mężczyzn pojawiło się w mundurach. Obejrzeli emocjonujące spotkanie. Polacy mieli przygotowaną świetną taktykę. I mieli jeszcze Ernesta Wilimowskiego, który strzelił trzy gole i pomógł wyjść z wyniku 0:2 na 4:2. - Mecz był jednym z najładniejszych jakie kiedykolwiek rozegrano w Warszawie. Grze towarzyszyły nieustanne oklaski - pisała "Gazeta Polska". Dopiero wybuchy pierwszych bomb brutalnie przerwały euforię i zakłóciły rozmowy o tym zwycięstwie. Reprezentacja miała jeszcze zaplanowany na początek września mecz z Bułgarią, ale wszyscy czuli nadchodzącą wojnę i nasi rywale zawczasu odwołali mecz. Zresztą, już na bankiecie po meczu z Węgrami prezes PZPN, pułkownik Kazimierz Glabisz, powiedział: "Piłkarstwo polskie zaczęło swą historię powojenną od meczu z Węgrami i kto wie, czy dzisiejszy mecz nie jest ostatnim przed wojną".
Futbol musiał zejść do podziemia. Niemcy upatrywali bowiem źródła patriotyzmu w zrzeszeniach i klubach młodzieżowych. Zabierali sprzęt, rozwiązywali kluby, zajmowali obiekty sportowe i ogłaszali, że teraz po boiskach mogą biegać tylko Niemcy. Na terenach Legii rozsiedli się generałowie Wehrmachtu, a przed główną bramą stadionu Polonii powiewała czarna flaga z białymi zygzakami SS. Polska stała się jedynym krajem w Europie, gdzie uprawianie sportu było oficjalnie zakazane. "Związki sportowe, które służą do podniesienia tężyzny fizycznej ludności, nie leżą w naszym interesie" - pisali Niemcy. Hans Frank, Generalny Gubernator, zaraz po zajęciu Wawelu obiecywał, że w ciągu dziesięciu lat słowo "Polska" zniknie ze świadomości Europejczyków. Zakazem organizowania zawodów sportowych dążył do tego celu. Sportowcy byli bowiem patriotami. Niemcy wierzyli, że zabijając w nich pasję, zabijają część nich.
- Sport daje siłę fizyczną i siłę ducha. Dlatego Niemcy go zakazali, a Polacy widzieli w tym sposób na powiedzenie okupantowi "nie" - wyjaśniała Agnieszka Cubała, autorka powstańczych książek na antenie "Polskiego Radia". Polacy szybko zorganizowali się pod niemieckim butem, co było szczególnie widoczne wśród piłkarzy. - Nie kameralne, łatwe do ukrycia dziedziny sportu, lecz właśnie piłka nożna, wymagająca większych przestrzeni, trudniejsza do ukrycia okazała się najbardziej żywotna i prężna w mroczny czas okupacyjnej nocy - pisał Mieczysław Szymkowiak.
Z czasem udało się doprowadzić do reaktywacji Warszawskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, który mimo okupacji, z zachowaniem pełnej konspiracji, zrzeszał ponad 50 zespołów. Ale zanim do tego doszło, rozgrywano mecze i turnieje piłkarskie na zasadzie improwizacji. Już w 1940 na Polu Mokotowskim zmierzyło się pięć drużyn, z których najlepszy był Błysk. Z Andrzejem Łapickim, późniejszym aktorem jako rezerwowym bramkarzem i Józefem Ciszewskim, byłym reprezentantem Polski jako trenerem. W drużynie byli też Leszek Rylski, przyszły sekretarz generalny PZPN czy Leonard Szczawiński, zdobywca Pucharu Polski z Polonią Warszawa.
Podejście niemieckich żołnierzy do meczów organizowanych wbrew zakazowi nie było jednoznaczne. Doktor Robert Gawkowski, historyk sportu, pisze tak: "Zdarzało się, że meczowi przyglądał się z zainteresowaniem jakiś żołnierz Wehrmachtu, który nie wiedział, albo udawał, że nie wie o istniejącym zakazie. Potem, w miarę wzrostu liczby widzów, sytuacja stawała się groźna". Ale już w maju 1941, czyli stosunkowo na początku organizowania konspiracyjnych rozgrywek, kilkudziesięcioosobowy oddział lotników otoczył grupę młodych polskich piłkarzy, którzy grali na Polu Mokotowskim i brutalnie ich pobił.
Równocześnie Julian Wyszomirski, uczestnik Powstania Warszawskiego, a w konspiracyjnych rozgrywkach piłkarz Płomyka, wspomina kibica, który pojawiał się na meczach w niemieckim mundurze. Wszyscy wiedzieli, że nie jest niebezpieczny. Kochał piłkę znacznie bardziej niż fuehrera. Przychodził na mecze, kibicował, emocjonował się, piłkarzom dostarczał sprzęt. Zdaniem Wyszomirskiego tym kibicem był Edward Nyc, przed wojną środkowy pomocnik Polonii i wielokrotny reprezentant Polski, który jako Ślązak został przymusowo wcielony do służby w Luftwaffe.
Zdzisław Sosnowski, bramkarz Korony, a po wojnie Mistrz Polski z Polonią Warszawa, wspomina nawet, że grał w jednej drużynie z Niemcem - Henrykiem Milke. By był bardziej swojski, wołali na niego Miłkowski. - Może wydawać się dziwne, ale mieliśmy w drużynie volksdeutcha. Wzięliśmy go, żeby pomógł, jak Niemcy nas zatrzymają. I raz się przydał. Podczas łapanki zatrzymali naszego kolegę ze sprzętem. Zabrali mu walizkę, a tam spodenki i koszulki. Na szczęście był z nim Milke, który wytłumaczył, że gra z nami, bo o zabawę, a nie politykę chodzi. Odzyskał walizkę. Po wojnie przysłał mi z Londynu szklaneczkę z autografami reprezentantów Anglii i list. Napisał: "Zdzisiu, gram w Tottenhamie" - opowiadał Sosnowski w wywiadach dla "Rzeczpospolitej" i "Przeglądu Sportowego".
Z roku na rok organizacja rozgrywek była coraz lepsza. "Drukowane są regulaminy rozgrywek, wydawane komunikaty, zawiadomienia. Odbywają się zebrania kierującego rozgrywkami komitetu. Wszystko tuż obok Niemców, wbrew ich zakazom" - z dumą pisał Mieczysław Szymkowiak. Komitet w taki sposób powiadamiał o planowanym meczu zainteresowane drużyny, by Niemcy nawet w przypadku przechwycenia wiadomości, nie potrafili się zorientować w szczegółach. Nie było problemem umówienie drużyn czy poinformowanie sędziego. Trudniej było z kibicami. Dziś o meczach dowiadują się z internetu, telewizji, radia czy prasy. Wtedy było to niemożliwe. Wywieszanie na ulicach afiszów również. Organizatorzy byli więc zdani na pocztę pantoflową. Zawodnicy zapraszali swoje rodziny i znajomych, a ci z kolei - swoich znajomych. Wieść rozchodziła się szybko. - Ludzie wiedzieli, że jesteśmy piłkarzami, więc na ulicach zaczepiały nas setki nieznajomych osób, pytając, gdzie i kiedy będzie mecz - wspominał Mieczysław Szymkowiak. Odpowiadali, mając nadzieję, że i tym razem nie trafili na konfidenta. W ten sposób na meczach potrafiło się zebrać kilka tysięcy osób.
Składy zespołów często się zmieniały. Młodzi zawodnicy byli zaprzysiężeni w Armii Krajowej i zaangażowani w działalność konspiracyjną. Wspomniany Błysk - najlepszy na początku konspiracyjnych rozgrywek, miał wyjątkowego pecha do aresztowań i już w Mistrzostwach Warszawy 1942 roku, grając bez wielu podstawowych piłkarzy, zajął ostatnie miejsce, bez choćby jednego punktu. Wygrała Polonia. Wtedy zorganizowano też namiastkę meczu międzymiastowego - reprezentacja lewobrzeżnej Warszawy, oparta na zawodnikach Polonii, zremisowała 1:1 z Warszawą prawobrzeżną, złożona z piłkarzy grochowskiej Olimpii i praskiej Fali.
Na prawdziwy międzymiastowy mecz trzeba było poczekać do wiosny 1943. W okresie Świąt Wielkanocnych na boisku w Piasecznie reprezentacja Warszawy zmierzyła się z reprezentacją Krakowa. Wydarzenie było niesłychane - na boisku spotkało się aż dziesięciu przedwojennych lub powojennych reprezentantów Polski, widzów było kilka tysięcy. - W dniu spotkania ciche uliczki Piaseczna ożywiły się dużą liczbą mieszkańców stolicy, spragnionych odprężenia, jakie miał im zapewnić dobry mecz piłkarski, nieoglądany od prawie trzech lat - pisał Szymkowiak. Początkowo mecz miał się odbyć na bezpieczniejszym boisku przy Podskarbińskiej, ale kilka dni wcześniej wybuchło powstanie w getcie, więc w całej Warszawie roiło się od niemieckich patroli. Zawodnicy z Krakowa przyjechali na ten mecz pociągiem - na stroje piłkarskie założyli normalne ubrania, by nie wzbudzić podejrzeń. Skończyło się remisem 1:1.
Była w tamtych czasach namiastka dzisiejszej futbolowej rzeczywistości. Otóż w 1944 roku wśród działaczy piłkarskich pojawił się Ludwik Marmor, człowiek niezwykle majętny, kierownik zakładów futrzarskich. Pochodził z Krakowa, ale kibicował warszawskiej Polonii. Kochał piłkę i stworzył własny zespół - WTC, czyli Warszawskie Towarzystwo Czarnych. Wydaje się to niewyobrażalne, ale rzeczywiście - w Warszawie ogarniętej wojną i prześladowaniami krakowski Żyd stworzył własną drużynę piłkarską. Wtedy piłka była sportem amatorskim i zawodnicy nie zarabiali na boisku pieniędzy. On to zmienił. Ściągnął do swojej drużyny gwiazdę krakowskiej Wisły - Artura Nowaka, kilku piłkarzy Polonii i wyróżniających się zawodników z innych warszawskich drużyn, a na końcu w składzie znalazł też miejsce dla siebie. Jego drużyna wygrywała kolejne mecze towarzyskie, ale do ligi wstępu nie miała.
To dlatego, że Marmor był powiązany z niemiecką firmą futrzarską WC Toebbens, która produkowała zimowe mundury dla Wehrmachtu. Na tej podstawie Marmor został uznany za kolaboranta, choć żadnych innych dowodów na to nie było. Juliusz Kulesza, autor książki "Zakazane gole. Futbol w okupowanej Warszawie" zwraca uwagę, że Marmor mógł zostać do tej współpracy zmuszony. Mimo to, inni działacze go nie lubili. Transfery były wtedy całkiem normalne, bo zawodnicy naturalnie chcieli grać w coraz lepszych zespołach, a mocne zespoły wciąż chciały się wzmacniać. Bramkarz Henryk Borucz jeszcze przed wojną wyróżniał się w A-klasowej Olszynce Grochowskiej, więc już podczas wojny zaprosiła go do siebie większa Olimpia, a gdy w jej bramce również się sprawdził, odszedł do Polonii i został pierwszym powojennym mistrzem Polski. Poza tym, zawodnicy często zmieniali kluby, czasami grali w dwóch jednocześnie, bo i składy - z wiadomych przyczyn - zmieniały się z meczu na mecz. Ale to co robił Marmor w tych ramach się nie mieściło.
Jego zespół dalej grał więc mecze towarzyskie - w tym w Krakowie z Wisłą, które przyciągnęło rekordową widownię - około 15 tysięcy kibiców. - Owacje zgotowane piłkarzom obu miast były wyraźną manifestacją wspólnoty i patriotyzmu - wspominał dr Stanisław Chemicz, historyk krakowskiego sportu. - Nigdy nie zapomnę tej ogromnej radości i entuzjazmu, z jakim powitali nas Krakowianie. Nie mogliśmy przedostać się z ciężarówki na boisko, bo wszyscy chcieli nas ściskać. Mówili: „przecież to nasi chłopcy z Warszawy przyjechali”. To było coś wspaniałego, wielka manifestacja jedności narodu - opowiadał Edward Brzozowski, przyszły reprezentant Polski i wieloletni piłkarz Polonii Warszawa, który grał w tamtym meczu w barwach WTC. Gdy w Krakowie grali w piłkę, Warszawa odliczała już do wybuchu Powstania.
Jerzy Szularz i Zygmunt Ochmański, przyjaciele z boiska, jak wszyscy, rzucili piłkę w kąt. Zostali zaprzysiężeni i ruszyli do Powstania. Szularz jako "Jur", co było wyrazem uznania dla legendarnego generała "Jura". Ochmański jako "Lusia". Walczyli na Woli, z czasem dotarli na Stare Miasto. Widzieli gehennę tej dzielnicy. Obserwowali tragiczny atak powstańców przez stadion Polonii, by połączyć się z Żoliborzem. Wtedy ich drogi się rozeszły. Szularz oberwał 6 września, gdy przed niemieckim ostrzałem chował się w bramie przy ulicy Kopernika. Dostał odłamkami, miał poparzoną twarz. Półprzytomny trafił do powstańczego szpitala. Lekarze wyjęli większość odłamków - poza tymi wbitymi głęboko w nogę. Do powstania nie wrócił. Ochmański miał więcej szczęścia. Po Powstaniu został skierowany do fabryki samolotów w Austrii, ale zbiegł stamtąd. W październiku 1945 roku wrócił do Warszawy.
Po wojnie znów razem grali w piłkę. Ochmański - skrzydłowy, asystował przy golach Szularza. Razem poprowadzili Polonię do mistrzostwa Polski w 1946 roku. Szularz strzelał gole nogą, w której do końca życia tkwiły odłamki niemieckich nabojów. Polonia była sensacją - oto zespół ze zrujnowanego miasta, bez stadionu, pieniędzy i trenera był najlepszy w Polsce. Zdzisław Sosnowski, bramkarz Polonii, dodaje: „Był to przede wszystkim zespół ze znakomitymi piłkarzami, którzy jak nigdy byli spragnieni gry”. Takiej bez oglądania się na boki, czy nie nadchodzą Niemcy.
Sosnowski w czasie wojny wyprowadził z getta młodą Żydówkę. - Byliśmy młodzi, nikt z nas nawet nie myślał, że ryzykuje życiem. Chodziłem do getta i pomagałem. Później sam musiałem się ukrywać, a jak było zagrożenie, to chowałem się do pieca. Wyprowadziłem Marylę, tę ocaloną Żydówkę, przez dachy łączące obie części miasta. Ukrywała się na Pradze. Potem długo nie wiedziałem, co się z nią dzieje. Kiedyś wracam do domu, a tam czekają na mnie kwiaty. Maryla przyniosła je mojej mamie. Podziękowała mi. Łącznik wywiózł ją z Warszawy do Łodzi i jako jedyna z bardzo dużej rodziny przeżyła wojnę. Po latach graliśmy z Szombierkami Bytom w półfinale Pucharu Polski na neutralnym terenie w Łodzi. Przyszła wtedy na stadion i wręczyła mi bukiet róż - opowiadał "Przeglądowi Sportowemu" i "Rzeczpospolitej".
Juliusz Kulesza, autor książek o tematyce powstańczej wyliczył, że w Powstaniu Warszawskim wzięło udział co najmniej 36 piłkarzy Polonii. Ludwik Skrzypek, by nawet w powstaniu zachować coś z boiska, przyjął pseudonim "Gol". Nie przeżył. Stanisławowi Wolańczykowi, jego koledze z drużyny, się udało - ciężko okaleczony, z amputowaną ręką, wyszedł z Powstania. Po wojnie, nie bacząc na swoje kalectwo, symbolicznie rozegrał w drugiej drużynie Polonii jeszcze jeden mecz. Swoich reprezentantów w Powstaniu miała też Legia. Najbardziej utytułowanym był Henryk Martyna, olimpijczyk z 1936 roku. W czasie okupacji miał 35 lat, ale i tak konspiracyjnie grał w drużynie Radości. Przeżył wojnę, po kapitulacji trafił do obozu w Pruszkowie, z którego po kilku miesiącach udało mu się uciec.
Według badacza dziejów sportu w czasach wojny Bogdana Tuszyńskiego, lista ofiar wśród sportowców liczy półtora tysiąca nazwisk. Ale jak uważa sam autor - wciąż jest dalece niepełna. Tuszyński wyliczył też, że wśród sportowców - ofiar wojny dominowali piłkarze, których zginęło ponad 270.