Polski piłkarz od roku nie opuścił żadnego treningu. Chce zagrać na Euro 2021! Przygotowuje się jak Lewandowski

Kilka lat temu wpisywał "Cristiano Ronaldo skills", oglądał i szedł na boisko, żeby próbować tych samych zwodów i sztuczek. Teraz Sebastian Walukiewicz, 20-letni obrońca Cagliari Calcio, oglądał te same filmiki, a później wyszedł na boisko, by tego Ronaldo zatrzymać. W rozmowie ze Sport.pl opowiada o pierwszym sezonie we Włoszech, odważnych planach na przyszłoroczne Euro i nowym pokoleniu piłkarzy.

Wtorkowe południe. Dzwony gorzowskiej katedry, w cieniu której siedzimy, nie biją. Robotnicy prowadzą remont. Gdy schodzą z rusztowań, przyglądają się Sebastianowi Walukiewiczowi.

Jest pan rozpoznawalny?

- Tutaj, w Gorzowie? Nie, musiałbym jeździć na żużlu. Jak byłem teraz cztery dni nad morzem, to policzę na jednej ręce, ile osób podeszło. W Cagliari częściej proszą o zdjęcie.

Sebastian przyjechał do Polski na wakacje. Ale to urlop nietypowy - z treningami dwa razy dziennie. Spotykamy się między jednym a drugim. Ale o nieustannej potrzebie doskonalenia się, inspiracjach z Instagrama i profesjonalizmie młodych piłkarzy jeszcze porozmawiamy.

To prawda, że Cristiano Ronaldo zapytał pana podczas meczu, czy chce pan jego koszulkę?

- W meczu z nami bardzo się frustrował, bo nie dość, że przegrywali 0:2, to nie wychodziły mu strzały z dystansu. W jednej z akcji trzymałem go za koszulkę i znowu uderzył niecelnie. Graliśmy dalej, ale przy pierwszej okazji podszedł i powiedział, że jak chcę jego koszulkę, to mam poprosić po meczu, a nie go ciągnąć.

I co pan odpowiedział?

- Nic. Musiałem się skoncentrować, żebyśmy utrzymali wynik do końca. A zresztą, co mu miałem odpowiedzieć? Musiałbym powiedzieć, że chcę.

Idol?

- Może nie idol, bo nie miałem nigdy ulubionego piłkarza, ale dzień przed pierwszym meczem z Juventusem coś sobie przypomniałem. Mam tak, że obojętnie z jakim zespołem gram, oglądam wcześniej ich napastnika i staram się wyłapać jakieś jego charakterystyczne zachowania. Siedziałem wieczorem w hotelu i wpisałem na YouTube: "Cristiano Ronaldo skills". I aż sam się uśmiechnąłem, bo jak miałem 12 czy 13 lat, to wpisywałem to samo i później wychodziłem na boisko, żeby próbować robić te same zwody i sztuczki. Teraz wyszedłem na boisko na tego Cristiano, żeby go zatrzymać.

Miał pan mocne wejście do ligi. Debiut przeciw Cristiano, później Inter i Napoli. 

- Towarzyszyła temu lekka obawa, bo pierwszy był Juventus i zastanawiałem się, jak będzie z moją szybkością na ich tle. Stresowałem się, ale jak wszedłem na boisko, to zeszło to ze mnie. W sumie ten stres i tak był mniejszy niż przed debiutem w ekstraklasie.

Bo na Legii, z której pan odszedł do Pogoni?

- Oj tak. Trener krzyknął, że mam się rozgrzewać i wtedy poczułem, że to jest ten dzień, że zadebiutuję. Rozgrzewałem się przy trybunie, z której zawsze oglądałem mecze. Widziałem swoje krzesełko, pełno było moich starych trenerów przy tym miejscu, siedzieli też młodsi koledzy, których kojarzyłem z akademii. I pamiętam, że już po dwóch minutach tej rozgrzewki nie miałem siły. Przez ten stres miałem tak płytki oddech, że musiałem trochę tę rozgrzewkę odpuścić, bo bym padł. Przy linii jeszcze się stresowałem, ale już po wejściu wszystko było normalnie.

Na debiut w Cagliari czekał pan pięć miesięcy. Jaki to był czas?

- Było ciężko, ale pomogły mi doświadczenia z Pogoni, bo wtedy też myślałem, że zadebiutuję szybciej, a czekałem osiem miesięcy. Teraz, we Włoszech, skupiałem się na pracy, na tym co mam do poprawienia. Ale nie powiem, że nie było delikatnej frustracji. Była, jednak nie na tyle silna, żebym zadzwonił do rodziców czy do agenta z narzekaniem, że wybrałem zły klub. Czekałem. Będąc w Pogoni po pół roku wykonałem taki telefon do agenta. Zapytałem, czy nie lepiej byłoby odejść na wypożyczenie do I ligi. Wybił mi to z głowy. Teraz byłem cierpliwszy.

Początki były trudniejsze na boisku czy poza nim?

- To się łączy, bo chyba każdy chłopak, który ma 19 lat i wyjeżdża za granicę, trochę się obawia. Pierwszy raz wchodziłem do szatni, w której nikogo nie znałem: do Legii Warszawa szedłem z dwoma kolegami z Gorzowa, w Pogoni znałem kilku chłopaków z reprezentacji młodzieżowych, na kadrze też zawsze był ktoś znajomy. Teraz pierwszy raz wyjechałem do innego kraju, ja nikogo nie znałem i nikt mnie nie znał. Pierwszy miesiąc był najcięższy, bo byłem zupełnie sam. Nikt nawet mnie nie mógł odwiedzać, bo co chwilę wyjeżdżaliśmy na jakiś obóz. Dopiero po paru tygodniach przyjechał tata i mój agent, później dziewczyna i z czasem było już coraz lepiej. Wszedłem do szatni, w której nie było wielu chłopaków w podobnym wieku do mnie. A jak już byli, to tylko przez chwilę, bo odchodzili na wypożyczenia. Mieliśmy za to sporo starszych zawodników. Trener Rolando Maran z zasady rozmawiał głównie z nimi, a reszta była z boku. Na mnie patrzył na zasadzie: przyszedł jakiś chłopczyk, środkowy obrońca, młody, z Polski. W klubie myśleli, że przyjechałem tam trenować, a nie walczyć o miejsce w składzie. Na początku mnie testował.

Jak?

- Na obozie ćwiczyłem ciężej od pozostałych. Jak były małe gierki, to drużyny zmieniały się tak, żeby każdy miał chwilę na odpoczynek. Każdy, poza mną. Grałem cały czas. Ale zacisnąłem zęby i wytrzymałem. Czułem po prostu, że trener sprawdza mój charakter. Zastanawiał się, czy oddać mnie na wypożyczenie, czy zostawić w drużynie. I podejrzewam, że zostałem dlatego, że wytrzymałem te testy. Na wypożyczenie poszedł ktoś inny, ale ja dalej musiałem pracować na jego szacunek i uwagę. Dużo się od niego nauczyłem, dostałem szansę - jasne, ale nasza współpraca nie układała się najlepiej.

Po zmianie trenera grał pan już regularnie i spotykał najlepszych napastników w lidze - Immobille, Lukaku, Ibrahimovicia, Ronaldo, Mertensa… Przeciwko komu grało się panu najtrudniej?

- Ha, zaskoczę, bo tych najgorszych do upilnowania nie wymieniłeś. Bardzo wymagający był Lautaro Martinez z Interu, bo jest ruchliwy, bardzo szybki, dobry technicznie i waleczny. Ale chyba jeszcze trudniej było z Musą Barrowem z Bologny. Szybki i silny gość. No i z Rafaelem Leao. To wynikało z naszego ustawienia i z ustawienia Milanu. Musiałem do niego bardzo często schodzić, doskakiwać, a też jest niezwykle szybki. To w ogóle było ciekawe u trenera Waltera Zengi, że grając jako pół-prawy stoper miałem atakować: podłączać się do ofensywnych akcji i iść z piłką nawet pod pole karne przeciwnika.

W meczu z Torino miał pan najwięcej dryblingów w zespole.

- Takiej gry oczekiwał ode mnie trener. Przez pierwszy rok we Włoszech zebrałem mnóstwo doświadczenia - grałem w dwóch systemach, a w sumie na trzech pozycjach, u dwóch różnych trenerów, teraz przychodzi trzeci. Przechodziliśmy z jednego ustawienia na drugie i nagle wszystko się zmieniało. Wierzę, że to zaprocentuje.

Woli pan to ustawienie z trzema środkowymi obrońcami czy z dwoma?

- Teraz to już bez różnicy. Grając w czwórce w linii obrony, z dwoma środkowymi obrońcami, łatwiej jest naciskać na przeciwnika. Z trójką łatwiej o błąd, bo nie ma takiej asekuracji, większe są przestrzenie między zawodnikami, więc trzeba się też więcej nabiegać, ale jak wszyscy już wiedzą, o co chodzi, to moim zdaniem bronisz lepiej.

A pan broni dzisiaj lepiej? Mówił pan, że Serie A to najlepszy uniwersytet dla obrońcy.

- Wiele rzeczy musiałem poprawić, żeby zacząć grać w lidze. Bez tego bym nie zadebiutował u Marana. Tam było zawieszenie Fabio Pisacane, ale gdybym wtedy nie był gotowy, to trener załatałby tę dziurę w inny sposób: przesunąłby bocznego obrońcę albo cofnął defensywnego pomocnika, a mnie zostawił na ławce. Wtedy, po tych kilku miesiącach, czułem, że sobie poradzę. Ale pracy było bardzo dużo. Przed wyjazdem myślałem, że mam tak dobre wyprowadzenie piłki, że pojadę tam i będę wszystko rozgrywał od tyłu. I może samo wyprowadzenie mam na tym podobnym poziomie, jak wtedy, ale wszystko robię szybciej. We Włoszech napastnicy momentalnie do ciebie doskakują. Moment i nie masz piłki. Zaczynałem na treningach: dotykałem piłki, raz, drugi i już jej nie miałem. A jeśli chodzi o samą grę w obronie, to lepiej się ustawiam bokiem, lepiej asekuruję. Było tak, że po normalnym dwugodzinnym treningu zostawałem jeszcze na indywidualnych zajęciach z trzema trenerami. Ćwiczyłem te wszystkie taktyczne niuanse. Nie robię tego jeszcze nie wiadomo jak dobrze, ale na pewno każdy z tych aspektów poprawiłem.

Dobrze słyszałem, że od roku nie przegapił pan ani jednego treningu?

- Przegapiłem dziesięć minut, gdy po zderzeniu rozbiłem głowę i trzeba było opatrzyć ranę. Poza tym, nie zdarzyło mi się. Nawet przez te dwa, trzy miesiące po wznowieniu sezonu, gdy było naprawdę ciężko, bo graliśmy co trzy dni. Fizycznie dało się to znieść, ale wysiłek psychiczny potrafi być bardziej męczący. A tutaj była nowa sytuacja i monotonia. Graliśmy mecz, wracaliśmy do ośrodka, delikatny trening, następnego dnia taktyka i kolejny mecz. Lataliśmy zawsze w dniu meczu. Lot, mecz, powrót na wyspę. I tak w kółko.

Jak zniósł pan lockdown?

- Nie było źle. Najpierw utknął u mnie kolega, bo zgubił dokumenty i nie mógł wrócić do Polski. Trzeba było to wszystko załatwiać w ambasadzie, koronawirus jeszcze dodatkowo komplikował sprawę, więc dosyć długo to trwało, a nie chciałem wracać do Polski i zostawić go tam samego. Jak już załatwiliśmy papiery, wróciliśmy razem.

Przynajmniej nie siedział pan sam.

- W dodatku ten kumpel jest kucharzem. Ja robiłem zakupy, on gotował. Dobrze się złożyło, bo jakbym był te trzy miesiące sam w zamknięciu, zamawiać bym nie miał skąd, bo restauracje były pozamykane. Ale wiadomo, że jak tylko była szansa wrócić do Polski, to pojechałem do dziewczyny do Szczecina. Nie chciałem mojej rodziny wsadzić do kwarantanny. Byłem tu trzy tygodnie, ale tylko przez tydzień mogłem wychodzić z domu. Do Włoch wróciłem już z dziewczyną, bo przez koronawirusa studiowała zdalnie. Bardzo mi w tym czasie pomagała. Nawet już po wznowieniu sezonu. Wtedy tych meczów było mnóstwo. Czasu wolnego wcale. Dbała o najważniejsze sprawy: ja najlepiej nie gotuję, więc mnie wyręczała.

Ile miał pan lat jak wyprowadził się z domu?

- Trzynaście.

Dzieciak.

- Na pewno, ale cieszyłem się, że się wyprowadzam. Zawsze lubiłem nocować u kumpli, grać z nimi na konsoli po nocach. I myślałem, że podobnie to będzie wyglądało w Warszawie - piłka, Legia, mieszkanie z kumplami - podobała mi się taka wizja. Byłem już w miarę samodzielny, bo tata pracował za granicą, mamy też często nie było w domu, więc musiałem szybko dorosnąć. W bursie niektórzy koledzy płakali do telefonów, chcieli wracać, a mi nawet łezka nie poleciała. Jak wyjechałem w lipcu do Warszawy, to wróciłem do Gorzowa w grudniu.

W Cagliari też się pan tak szybko zadomowił?

- Nie. Każdy spojrzy na to miejsce i pomyśli, że musi się tam świetnie żyć. Sardynia - piękna wyspa, plaże, atrakcje. Ale ja nie mam czasu, żeby z tego korzystać. Mieszkanie tam traktuję jak pracę, czasami tylko wyjdę na plażę, jak mamy dzień wolny. Wtedy popływam, chwilę poleżę. Nie chciałbym spędzić tam całego życia. Lepiej czuję się w Polsce.

Ale piłkarsko ten polski etap już za panem.

- A może kiedyś wrócę? Na koniec do Pogoni albo do Legii.

Nie jest pan na Legię obrażony za to jak się rozstaliście?

- Nie mam żalu. Chciałem grać w pierwszej drużynie, a Legia po prostu nie mogła mi tego zagwarantować. W Centralnej Lidze Juniorów nie byłem w jakieś zachwycającej formie, a w dodatku grałem jako defensywny pomocnik, bo trener tam mnie ustawiał, żebym poprawił grę do przodu. Nie wiem, jak na to później patrzyli w klubie, ale moim zdaniem popełnili błąd, że nie widzieli już we mnie środkowego obrońcy, tylko defensywnego pomocnika. Nie było to dograne między akademią a klubem i nie wyszło. Poszedłem do Pogoni i trafiłem najlepiej jak mogłem. Gdyby nie trener Kosta Runjaić, na pewno nie zadebiutowałbym tak szybko w ekstraklasie.

W Serie A w debiutanckim sezonie uzbierał pan 16 meczów. Usatysfakcjonowany?

- Myślałem, że jak zagram w dziesięciu, to będzie dobrze. Tomek Suwary, mój agent, mówił, że 15 też jest realne. Myślę, że jak na pierwszy sezon to dobry wynik.

Należy pan do tych piłkarzy, którzy spisują sobie takie cele i przyczepiają w widocznym miejscu?

- Jak byłem w Legii Warszawa i pracowaliśmy z panią psycholog, to robiłem takie rzeczy. Pewnie to jest dobre, ale ja akurat nie potrzebuję. Lepiej mi idzie, jak wyznaczę sobie cel w głowie, a później już o nim nie myślę i skupiam się na pracy z dnia na dzień.

Odpoczywa pan czasami od piłki?

- Nie muszę. Robię to, co kocham i jeszcze mogę przy tym dobrze zarabiać. Lubię oglądać mecze. Poza tym, jak uciec, gdy co chwilę przychodzą jakieś powiadomienia na telefon, ktoś do mnie napisze coś o piłce, podeśle jakiś artykuł.

To prawda, że kilka lat temu nie chciał pan chodzić na treningi?

- Był taki moment, ale to powinni wytłumaczyć rodzice, bo dzisiaj sam nie rozumiem, o co mi wtedy chodziło. Miałem z dwanaście albo trzynaście lat. Nie chciałem chodzić na treningi, bo wolałem spędzać czas na podwórku. To chyba wynikało z tego, że nawet jak nie byłem na treningach, to później i tak grałem w meczach, więc zamiast na trening, wolałem iść ze starszymi o trzy lata kumplami na Orlika. Z nimi lepiej mi się grało. Nie należeli do żadnego klubu, ale samo to, że byli ode mnie więksi, sprawiało, że musiałem się bardziej postarać i wysilić. Nie chcę powiedzieć, że trenerzy w Gorzowie dali mi miało, ale myślę, że większość umiejętności zawdzięczam właśnie tym meczom ze starszymi kolegami na podwórku. Zresztą, w klubie trening trwał półtorej godziny. Nasze mecze na Orliku zaczynały się po południu i kończyły o zmroku. Trwały siedem, może osiem godzin. Myślę, że to bardzo ważne, żeby będąc dzieckiem grać dużo samemu, a nie tylko w klubie.

Skoro tyle razy się pan przeprowadzał, to gdzie czuje się pan u siebie?

- Przyjeżdżając z Włoch, najwięcej czasu spędzam w Szczecinie. Grałem tam dwa lata w Pogoni, poznałem swoją dziewczynę i przywiązałem się do tego miejsca. W Gorzowie mam dom rodzinny - mama, tata, siostra, reszta rodziny. Tutaj zawsze trenuję, jak przyjeżdżam na wakacje. Teraz dostaliśmy w klubie dwa tygodnie wolnego, więc przyjechałem do Polski. Odpocząłem cztery dni nad morzem i zacząłem treningi indywidualne.

Jak często pan ćwiczy?

- Zależy od dnia, ale najczęściej rano trenuję w siłowni, po południu na boisku. Czasami to łączymy w jeden dłuższy, intensywniejszy trening i wtedy mam drugą połowę dnia wolną. Moje pokolenie piłkarzy jest bardzo profesjonalne. Niestety, ciągle jeszcze trzyma się ten stereotyp, że piłkarz chodzi na imprezy, pije i nie ma za wiele do roboty. A ja obserwuję moich kolegów, patrzę też na siebie i zupełnie tego nie widzę. Dbamy, żeby się wyspać, zrobić dodatkowy trening w mądry sposób. Słyszę, jak wyglądało to kiedyś i na pewno jesteśmy bardziej świadomi. Mamy łatwiej, bo nawet na Instagramie widzimy, jak się prowadzi Lewandowski czy Ronaldo i możemy to w jakiś sposób naśladować. Kiedyś młodzi zawodnicy nie mogli tego zobaczyć tak łatwo.

Trzeba mądrze układać listę obserwowanych.

- Wystarczy zobaczyć, gdzie kto jest. Na szczycie raczej nikt się nie utrzymuje przez przypadek. Nie jest łatwo się tam dostać, bo piłka jest dzisiaj wymagająca. Robert Lewandowski siłą rzeczy przeszedł podobną drogę, bo jest z tego samego kraju, grał w tej samej lidze.

Jak strzelał cztery gole Realowi Madryt, miał pan trzynaście lat. Wtedy szuka się idoli.

- Interesowałem się tym, co robi dodatkowo poza treningiem, jak je, jak o siebie dba, na co zwraca uwagę.

I co wziął pan dla siebie?

- Takie ogólne podejście. Jak miałem siedemnaście lat, zrobiłem bardzo dokładne badania swojego organizmu - na różne alergie, przeciwskazania w diecie, nietolerancje, i tak dalej. Wyniki, razem z wnioskami lekarza, mają chyba z 20 stron. Nie mam ścisłej diety, ale jem w oparciu o tamte wyniki. Wiem, co mi sprzyja, a co nie. Nie popadam jednak w skrajność, więc czasami po wygranym meczu zjem pizzę albo burgera. To żaden grzech, dopóki zachowasz w tym umiar. Poza tym, raz lub dwa razy w tygodniu chodzę na zajęcia jogi. Pomagają mi się rozluźnić, troszkę uspokoić. Do tego dochodzi rozciąganie mięśni i zwiększa się świadomość swojego ciała. Następnego dnia po meczu, gdy zazwyczaj mamy wolne, lubię iść popływać albo pobiegać po plaży. Dobrze na mnie działa taki delikatny wysiłek. Jak zrobię sobie całkowicie wolne, to dzień później jestem taki sztywny, zastany.

Ma pan kilka osób, które na co dzień pomagają się rozwijać. Ile ich jest i co robią?

- Dwóch trenerów personalnych, z którymi spotykam się, gdy jestem w Gorzowie, a normalnie pozostajemy w kontakcie przez Internet. Kontrolują jak ćwiczę i czy nie popełniam błędów technicznych. Korzystam też z pomocy trenera, który wycina fragmenty meczów i analizuje moje błędy - dlaczego Lautaro Martinez mnie popchnął i za chwilę prawie padła bramka. Patrzymy, jak się ustawiam przy dośrodkowaniach z boków boiska, analizujemy, co mogę robić lepiej. To działa, pewne rzeczy dzięki temu zmieniłem. Myślę, że trzeba samemu skupiać się na takich rzeczach i nie czekać aż ktoś z klubu to zrobi za mnie.

Jakie ma pan cele na przyszły sezon?

- Zagrać 20 meczów w Serie A i chociaż jeden na mistrzostwach Europy.

Zagrać? A nie tylko być w kadrze?

- Taki jest mój cel. Moje marzenie. Chciałbym zagrać, a nie tylko siedzieć na ławce. Są różne sytuacje w drużynie, mogą pojawić się jakieś szanse. Chcę być gotowy i je wykorzystać.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.