"Zaciskam brzuch tak mocno, że łzawią mi oczy". Wymiotuje codziennie przez kilka lat. Żona nic nie wie

Robert Enke nie chciał już żyć, choć czekało na niego miejsce w bramce reprezentacji na mundialu. Sebastian Deisler ugiął się pod ciężarem wielkiego talentu. Per Mertesacker przez lata wymiotował przed każdym meczem. Andre Schuerrle skończył karierę, bo "doły były coraz głębsze". Josip Ilicić z Atalanty, kolejny z drużyny wrażliwych, przegapi mecze Ligi Mistrzów, bo nie jest dziś w stanie skupić się na futbolu. Czasami zapominamy, że piłkarz też bywa kruchy i ma problemy, których nie rozwiązuje się zdobyciem gola czy pucharu.

Josip Ilicić ma we Włoszech opinię nadwrażliwca i hipochondryka, koledzy nazywają go "Babcią", bo wszystkim się zamartwia i chętnie wysłuchuje innych, którzy też się zamartwiają. Zawsze coś go boli, już parę razy zastanawiał się nad zakończeniem kariery w pozornie błahych sytuacjach. Kontuzja, jakich wiele, zwykła infekcja, jakieś pogrypowe powikłania, a on przebąkiwał o końcu kariery. 

Zobacz wideo Boruc wrócił do Legii. "Jest niewiadomą. Psychika będzie jego atutem"

Babcia

Ta "Babcia" z Atalanty Bergamo to boiskowy artysta i cwaniak, jeden z najlepszych piłkarzy obecnego sezonu, lider drużyny, która jest sensacją Ligi Mistrzów i ozdobą Serie A. W ostatnim meczu przed zawieszeniem sezonu strzelił Valencii cztery gole. Żaden piłkarz w historii Ligi Mistrzów nie zdobył tylu bramek na wyjeździe. Ilicić wprowadził rewelacyjną Atalantę do ćwierćfinału. Ale kilkanaście następnych tygodni spędził w zamknięciu - w Bergamo szalał koronawirus, więc rodzinę w porę odesłał do Słowenii. Był sam. Źle to zniósł - bał się o siebie i bliskich. Dookoła niego umierali sąsiedzi, widział, jak 70 wojskowych samochodów w połowie marca wywozi ciała ofiar. Bergamo przypominało mu wtedy bośniacki Prijedor. W 1992 roku miał cztery lata, ale pamięta masakrę, w której serbska milicja wymordowała setki Chorwatów i Bośniaków. To wszystko wróciło. Tak jak kilka lat temu po nagłej śmierci kolegi z drużyny, Davide Astoriego, obrońcy Fiorentiny. Przeżywali to wszyscy piłkarze, cały świat futbolu, ale Iliciciem wstrząsnęło to niesamowicie, długo dochodził do siebie. Teraz, po zniesieniu obostrzeń, pojawił się na treningach Atalanty pięć kilogramów chudszy. Grał mniej niż zawsze - kwadrans, pół godziny, maksymalnie 68 minut. Aż zniknął zupełnie. Przestał być powoływany na mecze.  

W historii Ilicicia wiele jest domysłów, mało faktów. Atalanta na początku podawała, że regeneruje się, by być w dobrej formie na mecz z PSG w Lidze Mistrzów. Miało chodzić o problemy z kostką. Włoskie dzienniki wprawdzie pisały, że przyczyna może być zupełnie inna, ale uciekały w niedopowiedzenia: "nie potrafi myśleć o futbolu". Z czasem coraz śmielej sugerowały, że chodzi o prywatne sprawy, że tym razem to na pewno nie kontuzja - wymyślona bądź nie. Pisały, że bardzo źle zniósł lockdown. "La Gazzetta dello Sport" nazwała to depresją. Klub nie komentował. Trener Gian Piero Gasperini zdradził jedynie, że prawdopodobieństwo występu Ilicicia przeciwko PSG maleje z każdym dniem. Wreszcie Atalanta ogłosiła, że dla Słoweńca to już koniec sezonu. Poleciał do siebie, by odpocząć. A za nim polecieli przedstawiciele serwisów plotkarskich. Oni nie lubią niedopowiedzeń: pisali o małżeńskiej zdradzie. 

Koledzy z drużyny zadedykowali mu trzecie miejsce w Serie A. Zagrzewali do boju specjalnymi koszulkami. Prezes zapewniał, że cały klub jest blisko Ilicicia i go przytula. Wsparcie przesyłają też kibice. Nie chcą, by skończył karierę. Nie do końca wiadomo, co w tej historii jest prawdą, a co tanią sensacją. Ilicić ma problemy - to fakt. Nie od dziś. A z opowieści innych piłkarzy wiemy, że czasami kontuzja bywa ratunkiem, który maskuje różne załamania. 

Trzaskające drzwi toalety

W 2014 roku na Maracanie Andre Schuerrle podał do Mario Goetzego. Przyjęcie, strzał, gol. Niemcy o siedem minut od mistrzostwa świata. Klaskała Angela Merkel i Joachim Gauck. Tysiące Niemców na stadionie i miliony przed telewizorami. Dzisiaj obaj ówcześni bohaterowie braw nie słyszą. Goetze z ukochanego piłkarza stał się problemem, niepotrzebnym już Borussii Dortmundu. Schuerrle mówi, że braw nie potrzebuje. Obaj schodzą ze sceny. Goetze jeszcze pyta, czy ktoś go weźmie. Schuerrlemu na myśl o kolejnym klubie zbiera się na wymioty. 

Zresztą wymioty to w szatni norma. Przed meczem co chwilę trzaskają drzwi toalety. Zakładasz koszulkę, nogi zaczynają drżeć, w brzuchu aż skręca. Kilka sekund do meczu - kibice wrzeszczą, czekają na gwizdek - wtedy jest najgorzej. "Za każdym razem to samo. Mój żołądek wariuje, jakbym miał zwymiotować. Zaciskam brzuch tak mocno, że łzawią mi oczy" - to Per Mertesacker dwa lata temu w "Der Spiegel". Gdy miał chwilę słabości i kręciło mu się w głowie, odwracał się, żeby nikt niczego nie zauważył. Ani kamery, ani trener, ani koledzy z drużyny. Żeby nikt nie pytał, co się z nim dzieje przed każdym meczem. Z nim - Perem Mertesackerem - spokojnym, pewnym siebie środkowym obrońcą, mistrzem świata z 2014 roku, kapitanem Arsenalu. Silnym, dwumetrowym facetem, któremu przed drzemką w dniu meczu tak drżą nogi, że kolega leżący obok nie może zasnąć. 

Zanim opowie o tym wszystkim dziennikarce, stawia warunek: ma to nie brzmieć, jakby narzekał. Bo przecież wie, że życie piłkarza niesie wiele przywilejów i zaraz ktoś mu powie, jak on ma w życiu ciężko: że pracy nie ma, że dzieci głodne, że okna nieszczelne i zimno. Mertesacker nie chce tego porównywać. Chce jedynie opowiedzieć o tej brudnej stronie piłki, żeby ostrzec przyszłe pokolenia. Tak, jak ostrzegał Ronald Reng biografią Roberta Enke o "Życiu wypuszczonym z rąk". Tak, jak ostrzega wdowa po Robercie - Teresa, która od ponad dziesięciu lat uświadamia i ratuje piłkarzy w depresji. Tak, jak ostrzegał Sebastian Deisler, który uciekając z Bayernu Monachium, opowiedział o świecie, do którego nigdy nie pasował. Chciał być piłkarzem tylko od pierwszej do dziewięćdziesiątej minuty meczu, a kluby wciąż wypychały go do reklam. Niemiecki futbol na przełomie wieków potrzebował bohatera. A on się nadawał - młody, zdolny, z tym czymś, co przyciąga. Dziennikarzom chciał opowiadać o grze, a pytali o markę dżinsów, które nosi i jakimi perfumami się spryskał. Deisler żyje, bo w porę trzasnął drzwiami. Ale gdzie jest, nie do końca wiadomo.

Ludzie widzieli zdjęcia Mertersackera z wakacji na Seszelach, kojarzyli, jakim samochodem jeździ, zazdrościli sławy, dużego mieszkania, pieniędzy, blichtru. Nie wiedzieli, że zaraz po wyjściu z łóżka biegnie do toalety. Że po każdym śniadaniu, obiedzie i kolacji też. Przed meczem - obowiązkowo. Inaczej nie da rady. Żołądek zdradza to, co skrywa twarz. Nie je cztery godziny przed meczem, by mieć pewność, że na stadion dojdzie już z pustym brzuchem. Wymiotuje przez kilka lat. Codziennie. Nikt o tym nie wie. Nawet jego żona. O tym chciał opowiedzieć. 

Nie potrzebuje już braw 

W grudniu 2016 roku Andre Schuerrle poznaje Annę Szarypową, modelkę z Kazachstanu. On szybko się zakochuje. Na niej jednak nie robi początkowo dobrego wrażenia. Annie wydaje się, że trafiła na chłodnego, zdystansowanego i niezbyt szczęśliwego mężczyznę. Andre otwiera się dopiero na którejś randce. Restauracja w Dortmundzie jest czynna do ostatniego klienta. Siedzą i rozmawiają do czwartej nad ranem. O życiu. W końcu Anna pyta o piłkę, więc wprowadza ją w swój świat. Pokazuje zakamarki pełne kurzu. W telewizji ich nie widać, gazety rzadko o nich piszą. Mówi jej, czym jest ciągła presja wyniku. Ona, jako modelka, też jest nieustannie oceniana, ale opowieść Andre i tak robi na niej wrażenie. Narzeka na trenerów, którzy wyciskają piłkarzy jak cytryny. Na kibiców, że albo kochają, albo nienawidzą i łatwo im przychodzi ocenianie wszystkich dookoła. Mówi jej, jak dobrze się czuje w swoim domu, z dala od ludzi. I jak źle mu na boisku. Myśli, czy z tym nie skończyć. Ale jak to - piłkarz skończy karierę przed trzydziestką?

W lipcu 2020 roku Schuerrle zmienia opis na Instagramie. Już nie "piłkarz". Teraz "mąż i ojciec". Anna jest jego żoną, córeczka Kaia ma kilka miesięcy. Andre w wieku 29 lat skończył karierę. Odważył się dzięki Annie. Piłka uczyniła go bogatym, ale samotnym. I dopiero ona to zmieniła. Pieniądze zostały, ale pojawiło się coś znacznie ważniejszego. Dopiero jej zaufał. Dodała mu sił, pozwoliła lepiej zrozumieć świat, w który niedawno sam ją wprowadzał. Gdy on miał pretensje do wszystkich, ona prosiła, by zaczął myśleć o sobie. By nie poddawał się temu, co go otacza. - Doły były coraz głębsze, a przebłysków coraz mniej - tłumaczył "Der Spiegel" w rozmowie podobnej do tej Mertesackera. - Przez lata musiałem odgrywać określoną rolę, by przetrwać w tym biznesie. Inaczej straciłbym pracę i nie znalazł nowej. To branża, w której liczą się tylko wyniki na boisku. Nie ma tam miejsca na wrażliwość i słabość - mówi. Gdy udziela tego wywiadu, decyzja jest już podjęta. Da autorce czas na przygotowanie go do publikacji i 17 lipca 2020 roku oficjalnie zakończy karierę.

Rozmawiają w środku pandemii. Sezon ligi rosyjskiej, w której Schuerrle występuje, jest wstrzymany. Ale on i tak ma swój harmonogram treningów. Obok leży urządzenie z GPS, które przesyła do klubu dane: jak trenuje, kiedy, jak długo, z jakim efektem. Przypomina więźnia z elektroniczną bransoletką na kostce. Wspomina mundial 2014. Kluczowy moment jego życia. Jest dżokerem w talii Joachima Loewa. Wchodzi w drugich połowach i rozszarpuje zmęczonych rywali. W finale znów się udaje: biegnie kilkadziesiąt metrów wzdłuż linii, a później idealnie podaje do Goetzego. Wtedy jeszcze obaj kochają piłkę nożną. Goetze strzela gola, którym na zawsze zapisze się w historii. A Schuerrle zawsze będzie obok. Po latach stwierdzi, że to błogosławieństwo i przekleństwo w jednym.

Po mundialu ma 19 dni wolnego. Z wakacji wraca prosto do Londynu, jest teraz piłkarzem Chelsea. Wnosi walizki do wielkiego loftu nad Tamizą. Starsi koledzy mówili mu, żeby uważał, bo sezon po wielkim turnieju zawsze jest trudny, zwłaszcza w lidze angielskiej, która nie zna przerwy zimowej. - Ciężar był brutalny. Byłem w stanie go znieść przez trzy czy cztery tygodnie. Naciskać na samego siebie, ale później wpadałem w najgłębszą dziurę. Nie chciałem już grać w piłkę, byłem całkowicie wykończony. Nigdy nie miałem kontuzji, ale wtedy ciało zaczęło strajkować - opowiada "Der Spiegel". Wracał, ale nogi go nie niosły. Grał słabo. Jose Mourinho sadzał go na ławce. Cieszył się, bo mógł odpocząć, ale musiał tę radość ukrywać. I podstawowa zasada: jak nie grasz, to trenuj jeszcze ciężej, by wrócić do łask trenera. Schuerrle po treningu nie ma sił. Czuje, jakby ktoś przywiązał mu do nóg hantle. Co robi? Idzie na siłownię, by zrobić dodatkowy trening. - Zawsze tak było: musisz, musisz, musisz - twierdzi. Robi sobie tatuaż: "Upadnij siedem razy, wstań osiem". Ale nie ma już siły.

Ciało podawało rękę duszy

Mertesacker wraca do mundialu w Niemczech. Przez cały turniej siedział na ławce rezerwowych, ale stamtąd już niedaleko do boiska, więc czuł niepokój. Na myśl, że selekcjoner mógłby się odwrócić w stronę ławki i wskazać na niego, znów czuł ten potworny ucisk w żołądku. Bał się, że wejdzie na boisko i popełni prosty błąd. Presja była olbrzymia, bo Niemcy grali u siebie - byli poklepywani po plecach przez kibiców, towarzyszyły im dziesiątki kamer, trybuny - teoretycznie - grały razem z nimi. Ale jeden błąd wystarczył, żeby zostać antybohaterem. Łamagą do końca kariery. Mertesacker wstydził się przyznać, ale gdy cały kraj płakał, on w głębi duszy się cieszył. Niemcy odpadali w półfinale z Włochami, a on poczuł ulgę. - Nie zagrałem w ani jednym meczu wcale nie dlatego, że bolała mnie pięta. Pożerała mnie presja. W meczu z Włochami myślałem: "niech to się już skończy" - przyznał po latach.

Kibice myślą, że kontuzja to najgorsze, co może spotkać sportowca. Mertesacker traktował je jak wybawienie, bo wreszcie mógł legalnie schować się w klinice, nie trenować i uciec przed całym tym światem. To był urlop od piłki. Zazwyczaj urazy pojawiały się, gdy był w najgorszym nastroju. Dużo kosztowało go wygramolenie się z łóżka, szedł na trening i schodził z kontuzją. Nie potrafił tego wytłumaczyć. To tak, jakby ciało podawało rękę duszy. Wybierał kliniki położone w lesie, daleko od ludzi. - Chciałem być daleko od klubu i stadionu. Daleko od meczu. Kontuzja to jedyny moment, gdy masz legalną przerwę i możesz wydostać się z tego młyna - mówił.

Wiele razy miał dość kibiców. Kończył mecz i był wypalony, więc chciał tylko dotrzeć do samochodu i jak najszybciej znaleźć się w domu. Słyszał: "ludzie mają do ciebie prawo, Per". Odmówisz autografu? Nie porozmawiasz kilka sekund? Nie staniesz do zdjęcia? Dla ciebie to chwila, a ten młody kibic będzie przeszczęśliwy. Dajesz, Per. W dodatku Mertesacker był lubiany, nie miał wielu hejterów. W każdej drużynie, w której grał, był ktoś popularniejszy od niego. Ale on i tak czuł, że musi się chować. Przed światem chroniły go ciemne okulary i duże słuchawki. Wielu piłkarzy je uwielbia.

Psycholog w szatni. "Nic mi nie jest, trzymaj się z dala ode mnie, nie chcę z tobą rozmawiać"

Zwraca uwagę to, że z wyjątkiem Ilicicia mowa o Niemcach, którym depresja zabrała już kilku znakomitych piłkarzy. Enke miał być jedynką w bramce na mistrzostwach świata w RPA, szczyt Deislera pewnie też przypadłby na ten turniej, ale w 2010 roku obu już nie było: Sebastiana w piłce, Roberta na świecie. Dużo ich łączy: chorowali w tym samym czasie - Deisler publicznie, Enke w swoim łóżku, po cichu. Słyszał, jak kibice wyzywają Deislera od wariata, jak żartują z niego koledzy z drużyny i czuł, że robi dobrze. Obok był młody Per Mertersacker. W szatni Hannoveru 96 siedział niedaleko Enke. - Nawet ja nic nie zauważyłem. Nie widziałem, że cierpi. To dużo mówi, prawda? - pytał dziennikarkę "Der Spiegel" ze łzami w oczach. Tuż po pogrzebie kolegi był już niemal zdecydowany, żeby się otworzyć i powiedzieć o piekle szatni. Zabrakło kroczku. - Po tygodniu od ceremonii wszystko było już tak, jak wcześniej - mówi.

Po szatni Hannoveru kręcił się psycholog. Oferował pomoc, przekonywał piłkarzy, że warto spróbować: przyjść i porozmawiać. Jeśli ktoś miał problem, mógł zmierzyć się z nim za zamkniętymi drzwiami. Enke siedział dręczony depresją, Mertersacker biegał do toalety, ale żaden z nich nie zapukał do specjalisty. - Psycholog był traktowany jak głupek w szatni. Tam nikt się nie otwiera. Bliższy kontakt masz może z dwiema czy trzema osobami. Ale to wszystko. Nikt nie opuszcza spodni i nie mówi, jak się czuje. A później w dni meczowe wszyscy biegają do toalety - opowiada. - Kiedy z nami rozmawiał, wszyscy reagowali w ten sam sposób: nic mi nie jest, trzymaj się z daleka ode mnie, nie chcę z tobą rozmawiać. Nikt nie chce, żeby reszta myślała, że skrywa jakiś problem. To by znaczyło, że zawodowy sport nie jest dla niego - opisuje Mertersacker. 

Niemcy - po tylu przykrych doświadczeniach, reformach, wprowadzeniu obowiązkowych psychologów w akademiach najlepszych klubów, setkach akcji uświadamiających Teresy Enke, medialnych rozliczań po 10 latach od śmierci Roberta - wciąż tracą kolejnych piłkarzy. Schuerrlego, Goetzego - niedawnych bohaterów. Ich historie są różne, jednak obaj w futbolowym wirze nie wytrzymali nawet do trzydziestki. Goetze wciąż szuka klubu, Schuerrle znalazł już spokój. Ale to nie tylko problem Niemców - to raczej podkreślenie, że nawet ich wciąż to dotyczy. Jak Hiszpanów, Anglików, Włochów i Polaków.

- To męski sport. Dla macho. Jeśli piłkarz potrzebuje pomocy, jest stygmatyzowany. Niestety, wciąż uważa się, że współpraca z psychologiem to coś wstydliwego - mówił Sport.pl jeden z psychologów pracujących w ekstraklasie. - W mediach zwykle piłkę pokazuje się z tej jaśniejszej strony, trochę zapominając, co wiąże się z uprawianiem tej dyscypliny. W futbolu przewijają się ogromne pieniądze, piękne kobiety i wszelkie inne uciechy. Zapominamy, co się za tym kryje. Oczekiwania, presja, krytyka. Piłkarze to też ludzie! Dla mnie kompletnie zrozumiałym jest to, że część zawodników nie będzie sobie z tym radziła - komentował psycholog Kamil Wódka.

Dlaczego nie zrezygnowali? 

Deisler miał 26 lat, gdy nie wytrzymał i trzasnął drzwiami szatni Bayernu. Był już po kilku terapiach w ośrodkach zamkniętych, wielu rozmowach z psychologami i psychiatrami. Schuerrle grał trzy lata dłużej - do 29, a przecież długo wydawało mu się, że piłkarzowi po prostu nie wypada schodzić z boiska przed trzydziestką. Mertesacker ostatni mecz zagrał w wieku 34 lat, bo piłka nigdy nie była dla niego jednoznacznie zła. Nic nie dawało mu takiego spokoju jak zwycięstwa. Tylko po wygranych czuł ten błogi stan. Kochał dostawać komplementy od trenerów. Najnormalniej w świecie - lubił grać w piłkę. Całe życie był częścią jakiegoś zespołu i trudno mu było z niego z dnia na dzień wyjść. Nigdy nie miał tego wszystkiego tak dosyć, jak Deisler czy Enke. Wszystkie te przypadki coś łączy i mówi bardzo ważną rzecz o futbolu. Ale każda historia jest inna. Każdy z tych piłkarzy miał swoje powody, by jeszcze nie kończyć. U Mertesackera chodziło również o pieniądze. - Dostawałem kasy jak lodu, ale nigdy nie powiem, że ktoś na mnie przepłacił. Zasłużyłem na te pieniądze, wiem, co życie pod presją ze mnie zrobiło - mówi.

- Sport jest takim wycinkiem społeczeństwa, w którym wszystko dzieje się trochę mocniej. Im wyższy poziom, tym jeszcze mocniej. Więcej bodźców, większa presja, więcej stresorów (bodźców, które wywołują stres - red.). Nie ma schematu, ale na pewno ważnym czynnikiem przyczyniającym się do zachorowań na depresję wśród sportowców jest wysoki poziom napięcia. To wiąże się z wysokim poziomem stresu i pobudzenia. Dochodzi do tego dążenie do perfekcji, które często prowadzi także do wypalenia. Zawodowe uprawianie sportu bardzo często wiąże się też z samotnością: na treningach, wyjazdach, zgrupowaniach, meczach. Wyzwaniem staje się tworzenie relacji na odległość, bycie daleko od rodziny. Przytrafiają się długie kontuzje. Trzeba pamiętać, że każdy jest inny: może mieć inne uwarunkowania środowiskowe i temperamentalne - tłumaczy Daria Abramowicz, psycholog sportu. 

Od dwóch lat Per Mertesacker walczy z systemem. Pracuje w akademii Arsenalu i powtarza młodym piłkarzom, że futbol jest wspaniałą grą, ale muszą zdawać sobie sprawę z jego ciemnej części. - Jesteśmy odpowiedzialni za chłopców, którzy do nas przychodzą. Chcę wyostrzyć ich oczy, żeby wiedzieli, że to co piłkarze publikują na Instagramie, Twitterze i Facebooku to tylko wycinek rzeczywistości. Opowiadam im o tej drugiej stronie. Ale wciąż dużo jest jeszcze do zrobienia - mówi Niemiec. Wciąż w wielu szatniach przed meczem trzaskają drzwi toalety. 

Przeczytaj inne teksty o depresji:

Więcej o:
Copyright © Agora SA