Faszystowski mundial musieli wygrać Włosi. Taki był rozkaz. "Wygracie albo zginiecie"

Zanim Adolf Hitler wyprawił igrzyska olimpijskie w Berlinie, Benito Mussolini miał swój mundial. Wielkie faszystowskie święto, które musiało skończyć się triumfem Włochów. Naprawdę musiało. Taki był rozkaz.

Tydzień z... to cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 1 do 7 czerwca piszemy o przenikaniu się polityki i sportu.

Zobacz wideo

45 tysięcy kibiców na stadionie w Rzymie słuchało wrzeszczącego do mikrofonu Mussoliniego. "Niech cały naród zastygnie w oczekiwaniu na wielki triumf" - przemawiał chwilę przed finałem Włochy - Czechosłowacja. To był mundial na jego zasadach: w loży honorowej posadził najznamienitszych gości z całego świata, wcześniej spotkał się w szatni z piłkarzami i za zwycięstwo obiecał im po 15 tysięcy lirów na głowę, czyli równowartość półrocznych pensji. Porozmawiał jeszcze z zaprzyjaźnionym sędzią Ivanem Eklindem i rozsiadł się wygodnie. Był już pewien, że Włosi wygrają. 

Futbol doskonałym propagandowym narzędziem 

Jego związek z futbolem nie wynikał z potrzeby serca, a rozumu. Mussolini nawet niespecjalnie lubił piłkę, podobno przez całe życie obejrzał na stadionie tylko kilka meczów i potwornie się wynudził. Wolał boks, wyścigi konne, od biedy sporty motorowe. Ale wiedział, że tylko futbol ma tak niezwykłą siłę jednoczenia ludzi, docenia zespołowość, dyscyplinę, podkreśla znaczenie współpracy, drużynę stawia ponad jednostkę. Czuł, że on i piłka wyznają te same wartości. Mówią tym samym językiem - my kontra oni, swoi i obcy, mecz, czyli bitwa, mistrzostwa - wojna. No i priorytety się zgadzały: "zwycięstwo albo śmierć" - jak pisał dzień przed finałem mundialu w telegramie do swoich piłkarzy. Ponoć to on szepnął Josephowi Goebbelsowi, ministrowi niemieckiej propagandy, zdanie, które on powiedział głośno: "przegrana reprezentacji narodowej boli ludzi bardziej niż wojenne straty na froncie, za to zwycięstwa jednoczą, wzmagają narodowego ducha, podkreślają wielkość i budują mit niezwyciężoności jak nic innego".

Po pierwszej wojnie światowej, gdy Mussolini zaczynał rządzić, Włochy były krajem niezwykle podzielonym. Patriotyzm ograniczał się do regionu, a nie całego kraju, jak chciał Duce. Futbol dopiero zyskiwał popularność. I szło to dosyć opornie, bo ludzie przejmowali się hiperinflacją, a po wycofaniu wychowania fizycznego ze szkół w 1909 roku byli słabi fizycznie, leniwi, nienauczeni współpracy. Bieganie za piłką miało być lekarstwem. Koniecznym, bo idealny Włoch w wizji Mussoliniego był dobrze zbudowany, sprawny, silny i zdrowy. Docelowo sport miał przygotować fizycznie młodych chłopców do służby wojskowej, kształtować ich charaktery, a przy okazji zmęczyć, by nie mieli energii na strajki i protesty. 

Żeby każdy chłopiec marzył o byciu piłkarzem, Mussolini powołał dobrze opłacaną profesjonalną ligę. Miała podnieść prestiż futbolu i promować narodową jedność. W tym celu Duce zmienił nawet nazwę mediolańskiego klubu Internazionale na Ambrosiana, od imienia patrona miasta. Ale znacznie trudniej było zmienić mentalność obywateli. Regionalne podziały tylko się pogłębiały. Boisko stało się kolejnym polem do rywalizacji, więc gdy drużyny z południa kraju grały na północy, widziały banery "Witamy we Włoszech". Mistrzem najczęściej zostawała wtedy Bolonia. Rządził nią Leandro Arpinati, faszysta i przyjaciel Mussoliniego. Potrafił wejść na środek boiska z pistoletem u pasa, przerwać mecz o mistrzostwo i przez kilkanaście minut przekonywać sędziego, że w poprzedniej akcji był gol, chociaż wszyscy widzieli, że piłka odbiła się od poprzeczki, ale nie przekroczyła linii bramkowej. Sędzia w końcu przyznał mu rację.

Nie o to chodziło Mussoliniemu. Na chwilę nawet obraził się na futbol. Ale że alternatywy nie znalazł, to wrócił z nieco zmienioną koncepcją. Reprezentacja miała wznieść się ponad klubowe podziały. To w niej najwyraźniej mogły odbić się jego faszystowskie poglądy. Mussolini przemawiał symbolami: w ataku grali Giuseppe Meazza, chłopak z Mediolanu, o filmowej urodzie, absolutna gwiazda tamtych czasów i pochodzący ze wsi Silvio Piola. Różnili się wszystkim, ale na boisku współpracowali znakomicie, co natychmiast wykorzystano w propagandzie. Byli przecież ucieleśnieniem "l'italiano nuovo", nowych Włoch według koncepcji Duce. Mało tego, Meazza - w klubie skrajny indywidualista, w reprezentacji trafiał między taktyczne ramy i nie był nawet odrobinę ważniejszy niż mniej utalentowany Piola. 

Mussolini, by mieć nad wszystkim kontrolę, przeniósł niezwykle sprawnego organizacyjnie przewodniczącego Włoskiego Komitetu Olimpijskiego Lando Ferrettiego do kierowania federacją piłki nożnej. Ten nie zawiódł: szybko doprowadził do centralizacji rozgrywek i ograniczenia liczby obcokrajowców do dwóch w każdej drużynie. Serie A stawała się coraz silniejsza i grała na coraz piękniejszych stadionach. Mussolini traktował je jak pomniki faszyzmu. Wielkie, potężne, świadczące o szybkim rozwoju gospodarczym państwa. Później wjeżdżał na nie na białym koniu i przemawiał do dziesiątek tysięcy ludzi. 

"Włochy muszą wygrać Puchar Świata. To rozkaz"

A gdy już te wszystkie stadiony wybudował, a Włosi zdążyli się nimi zachwycić, zechciał pokazać je całemu światu. Postarał się o organizację mundialu w 1934 roku. Drugiego w historii, pierwszego w Europie. Już to napawało go dumą. Dodatkowo liczył na magię kontrastu: organizacja poprzednich mistrzostw w Urugwaju pozostawiała wiele do życzenia, mecze były poopóźniane mecze, za to u niego wszystko było zrobione jak od linijki. Każdy kibic miał zobaczyć rosnące bogactwo i innowacyjność Włochów. Poznać ich silnego przywódcę. Mussolini wiedział też, że sukcesy sportowe wzbudzą nowego patriotycznego ducha i wygenerują nacjonalistyczną mentalność wśród jego obywateli.  

Jak wielu dyktatorów czuł silną potrzebę kontrolowania wszystkiego. To mu w futbolu trochę przeszkadzało: organizacyjnie mógł wszystko dopieścić, stworzyć propagandowe święto, z którego Hitler dwa lata później będzie czerpał, organizując igrzyska w Berlinie, ale na końcu jego napastnik mógł przecież nie trafić do bramki, a obrońca popełnić błąd. Mussolini wymagał sukcesu. Zwycięska drużyna, oprócz tradycyjnego pucharu za mistrzostwo świata, miała też otrzymać sześć razy większy Puchar Wodza. Dzień przed rozpoczęciem mistrzostw oznajmił prezesowi włoskiej federacji: "Włochy muszą wygrać te mistrzostwa". A gdy ten odparł, że oczywiście, piłkarze zrobią wszystko, co w ich mocy, usłyszał: "Chyba mnie nie zrozumiałeś. Nie wiem jak, ale Włochy muszą wygrać Puchar Świata. To rozkaz!".

Jak bardzo Duce pragnął zwycięstwa? Ano tak, że zgodził się nawet naturalizować trzech Argentyńczyków, byle wzmocnić kadrę. On, główny budowniczy nacjonalistycznego państwa. Raimundo Orsi, Luis Monti i Enrique Guaita pomogli Włochom zdobyć mistrzostwo, ale gdy przyszło do wręczania pamiątkowych medali, Mussolini ich ominął. Nagrodzeni zostali tylko zawodnicy urodzeni we Włoszech. A żeby w ogóle Włosi znaleźli się w finale, ich wódz dzień przed meczami zapraszał sędziów na wystawne kolacje. Ivan Eklind, arbiter ze Szwecji, tak dobrze spisał się w półfinale Włochy - Austria, w którym nie odgwizdał ewidentnych fauli gospodarzy i sam zatrzymał jedną z groźnych kontr Austriaków, odbijając "przypadkowo" piłkę głową do włoskiego obrońcy, że w nagrodę sędziował też finał. Przed meczem Mussolini jeszcze się upewnił, że Eklind pamięta zasady i po wygłoszeniu przemowy spokojnie usiadł w fotelu otoczony najważniejszymi przywódcami na świecie. To było jego święto.

Jeżeli ktoś z drużyny wyrastał ponad resztę, był to trener Vittorio Pozzo - odpowiednik wodza w świecie szatni. Piłkarzy nazywał żołnierzami, a mecze bitwami. Zanim zawodnicy wyszli na murawę, opowiadał im o największych zwycięstwach starożytnych Rzymian, a w dni wolne potrafił zabrać ich na cmentarz, gdzie spoczywali włoscy generałowie z pierwszej wojny światowej. Żądał takiej samej determinacji i poświęcenia. A gdy o tym wszystkim mówił, wymachiwał włoską flagą. Jonathan Wilson, autor książki "Calcio. Historia włoskiego futbolu", pisał o nim: "W stu procentach wykorzystywał faszystowską ideologię. Wszechobecną atmosferę militaryzmu i dominacji bezwzględnie przekuwał na futbol".  

Włosi grali futbol toporny i siłowy. Faulowali jak nakręceni. Dorobili się opinii boiskowych brutali. "La Gazzetta" pisała: "Zostali nauczeni atakowania jak najmniejszą liczbą piłkarzy". Nie wygrali tego mundialu pięknie. Do celu doszli po trupach: w ćwierćfinale tak skopali Hiszpanów, że siedmiu z nich nie mogło zagrać w rewanżu, który był organizowany, jeśli pierwszy mecz zakończył się remisem. Ricardo Zamora, jeden z najlepszych bramkarzy w historii, miał po tym meczu złamane dwa żebra i wstrząs mózgu, a sędzia nawet nie odgwizdał faulu. Tak załatwił go najzdolniejszy włoski artysta - Giuseppe Meazza. 

Czarne koszule we Francji 

Mussolini dopiął swego. Włosi zdobyli mistrzostwo, a on, widząc ich salutujących w jego stronę, wręcz się rozpływał. Ale z czasem ogarnęło go poczucie niedosytu, bo chociaż wszyscy podkreślali, że mundial był idealnie zorganizowany, a włoskie stadiony najpiękniejsze na świecie, to na koniec zawsze wspominali, że wręczał sędziom łapówki i kupił mistrzostwo. Nie doceniali należycie jego pełnej gwiazd reprezentacji, zawsze wspominając, że grali po chamsku. Dopiero kolejny mundial nieco tę ekipę odczarował. We Francji drużyna Pozzo obroniła tytuł, a przy tym pokazała ładniejszą twarz. Wreszcie przestała kopać przeciwników po nogach, a zaczęła efektowniej kopać piłkę. 

I pewnie za ten mundial Włosi byliby wyłącznie chwaleni, gdyby nie elementy faszystowskiej propagandy: w meczu z demokratyczną Francją nie zagrali w tradycyjnych niebieskich koszulkach, a w czarnych, nawiązujących do faszystowskiej milicji, z którą Mussolini w 1922 roku maszerował w stronę Rzymu. Przed meczem Pozzo kazał piłkarzom tak długo salutować, jak długą kibice będą na nich gwizdać. Mieli wytrzymać tę presję. Symbolicznie pokazać, że faszyzm przezwycięży krytyków. Trener wierzył, że jeśli jego piłkarze nie wystraszą się gwizdów i buczenia 60 tysięcy kibiców już na początku, będzie im się łatwiej grało. I rzeczywiście, ograli Francuzów 3:1, w kolejnej rundzie wyeliminowali Brazylijczyków, a w finale mieli zmierzyć się ze znakomitymi wówczas Węgrami.  

Dzień przed finałem Mussolini wysłał do piłkarzy krótki telegram: "Wygracie, albo zgniecie". Wygrali 4:2, a po meczu węgierski bramkarz powiedział: - Puściłem cztery gole, ale ocaliłem życie jedenastu ludzi.

Więcej o: