Przez osiem lat zmarło prawie stu piłkarzy. "Najlepszy sposób na zatrzymanie napastnika? Kop w brzuch"

Znany medyczny magazyn "The Lancet" podał, że w latach 1886-1894 na boiskach zmarło 96 piłkarzy. Był to czas niezwykle brutalnej gry, ciężkich piłek, fatalnych muraw i niezbyt rozwiniętej medycyny. Żeby spowolnić licznik śmierci, wprowadzono rzuty karne.
Zobacz wideo

Tydzień z... to cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 25 do 31 maja piszemy o tragicznych wypadkach, które zabrały życie sportowców w czasie uprawiania swojego ukochanego sportu. 

To były początki współczesnego futbolu, ledwie kilkadziesiąt lat po spisaniu pierwszych przepisów, powołaniu angielskiej federacji i zasadniczym oddzieleniu piłki od rugby. W istocie obie dyscypliny wciąż były jednak podobne. By przedrzeć się pod bramkę rywali albo trzeba było dryblować, albo stosować młyn. A że w regułach nie było słowa o karach za nieprzepisowe zagrania, to kopano się na potęgę. Każdy grał tak, jak pozwalało mu sumienie. Najlepsi bramkarze odważnie wychodzili na przedpole, wyskakiwali, prostowali nogę i trafiali napastnika prosto w brzuch.

Futbol XIX wieku: niewykryte wady serca, złamane kończyny i urazy głowy

"The Lancet" rejestrowało zgony piłkarzy i w artykule z kwietnia 1899 roku magazyn podał, że tylko w ostatnich ośmiu latach w wyniku wypadków na boisku zmarło 96 piłkarzy. Różne były przyczyny zgonów. Archie Hunter, piłkarz Aston Villi w 1878 roku napisał w jednym z listów, że jego kolega Yates przeziębił się na boisku i zmarł kilka dni później. - Wielu piłkarzy umiera. Gramy przy każdej pogodzie, nawet w najzimniejszych dniach roku. Na boisku się rozgrzewamy, a później nie mamy gdzie się przebrać i wykąpać. Dużo ludzi choruje - pisał.

Sam Hunter musiał przedwcześnie skończyć karierę, bo podczas jednego z meczów doznał zawału. Jak wielu innych - miał niewykrytą wadę serca. Harry Bradshaw, w latach 1893-1898 napastnik Liverpoolu, zmarł w wyniku urazu mózgu. Piłki chłonęły wtedy wodę i stawały się potwornie ciężkie. A styl gry był taki, że napastnik częściej odgrywał piłkę głową niż nogą. Thomas Blackstock, zawodnik Manchesteru United, też zmarł po strzale głową. W karcie zgonu wpisano jednak, że odszedł z przyczyn naturalnych, co oburzyło jego kolegów z zespołu, którzy doskonale widzieli, jak było: uderzył, upadł i już się nie podniósł. Zawiązali wtedy pierwszy związek piłkarzy, który miał bronić ich interesów i dążyć do tego, by ich rodziny mogły korzystać z prawa do odszkodowań.

By ograniczyć brutalną grę i zabronić wzajemnego kopania się gdzie popadnie, William McCrum, syn bogatego irlandzkiego biznesmena, w 1890 roku wymyślił rzuty karne. Za każde przewinienie popełnione w pobliżu bramki, zawodnik drużyny poszkodowanej mógł ustawić piłkę w dowolnym miejscu oddalonym o jedenaście metrów od bramki (niekoniecznie na środku) i oddać bezpośredni strzał bez ingerencji przeciwnika. Do pokonania miał tylko bramkarza, który nie musiał - jak dzisiaj - trzymać się linii, ale mógł wyjść nawet pięć metrów przed bramkę. Był to pomysł rewolucyjny, bowiem wcześniej po wszystkich przewinieniach dyktowano rzuty wolne pośrednie, co często nie było wystarczająco surową karą.

McCrum przedstawił swój pomysł Irlandzkiemu Związkowi Piłki Nożnej, ten go zaaprobował i wprowadził w swoich rozgrywkach, a później przedstawił na forum Międzynarodowej Rady Futbolu. Anglikom początkowo się nie spodobał, bo ich zdaniem przepis zakładał, że piłkarz może umyślnie faulować. A przecież to byłoby niezgodne z ideą wymyślonej przez nich gry. Gry dla dżentelmenów, którzy umyślnie nie zrobiliby krzywdy rywalowi. Opierali się ponad rok, aż w końcu też ulegli. W meczu Notts County ze Stoke jeden z obrońców gospodarzy w ostatniej minucie meczu, przy prowadzeniu 1:0, zatrzymał ręką piłkę nieuchronnie zmierzającą do bramki. Sędzia zarządził więc rzut wolny pośredni. Do bramki był niecały metr. Piłkarze ustawili się na linii, między nich wkleił się bramkarz i gdy tylko napastnik rywali dotknął piłkę, wszyscy się na nią rzucili. Gol nie padł, Notts County wygrało, a działacze zrozumieli, że nie wszyscy piłkarze są dżentelmenami. Wprowadzili karne. Upadły ich wartości, ale rzadziej upadali piłkarze.

"Przetarli ranę starą szmatą i zaszyli"

Ale i przed wprowadzeniem rzutów karnych niewielu zawodników umierało zaraz po ciosie. Znacznie częściej przyczyną śmierci wśród piłkarzy był tężec. Upadali, krwawili, dochodziło u nich do zakażenia i umierali po kilku dniach. Wówczas nie było jeszcze szczepionki. Tak w 1902 roku zmarł David Jones, skrzydłowy Manchesteru City. Mecz odbywał się w Nowy Rok. Przed jego rozpoczęciem jeden z pijanych kibiców rozbił na boisku butelkę szampana. Gdy Jones biegł z piłką na bramkę, obrońca rywali kopnął go w nogę. Kibice widzieli już znacznie brutalniejsze faule, więc niewielu przypuszczało, że za kilka dni przeczytają zawiadomienia o jego śmierci. Miał pecha, bo upadł akurat na kawałek szkła. Rozciął nogę. Już wtedy na niektórych meczach była pielęgniarka albo emerytowany lekarz, który chciał dorobić. Kazali mu się położyć na noszach, ale nie posłuchał i sam zszedł z boiska.

Obowiązkowe szczepienia przeciwko tężcowy władze Wielkiej Brytanii wprowadziły dopiero 60 lat później. Do tego czasu tężec był zaskakująco powszechny. Nawet najbardziej trywialna rana mogła doprowadzić do zakażenia i śmierci. Dowód? W 1923 roku siedmiolatek zranił się grabiami w stopę. Zmarł kilka dni później. W 1927 roku rolnik poślizgnął się w chlewie i skaleczył. Zmarł kilka dni później. Rok wcześniej 62-letnia kobieta zadrapała łokieć podczas zbierania grochu. Zmarła kilka dni później. Ojciec grał w ogródku ze swoim synem w quoits. To - wydawałoby się - bezpieczna gra, w której chodzi o trafianie metalowymi lub gumowymi obręczami na pionowy kołek. Mężczyzna pechowo się zadrapał. Zmarł kilka dni później. W tamtym tygodniu był już czwartą ofiarą tężca w hrabstwie Kent. 

A skoro tak delikatne zranienia kończyły się śmiercią, można sobie tylko wyobrazić, jak niebezpieczny był futbol. Bakterie wywołujące tężec znajdują się w glebie, więc gdy piłkarz upadł i się skaleczył, mógł być niemal pewny zakażenia. Oczywiście, lekarze próbowali dezynfekować ranę, ale jak to wyglądało, opisał swojej rodzinie David Jones. - "Ranę wytarto szmatą i zaszyto". Został wypisany, wrócił do domu, a rana zaczęła ropieć. Dziesięć dni później już nie żył. Manchester City bronił się przed oskarżeniami mediów, że na boisku znajdowały się kawałki szkła. "Kierownictwo przykłada największą wagę do takich spraw. Na boisku na pewno nie było szkła. Troszczymy się o piłkarzy i sprawujemy nad tym nadzór" - mówił trener Tom Maley "Manchester Evening News", który pierwszy podał informację, że Jones przeciął się kawałkiem szkła. Klub utrzymywał, że rana nie została w całości zdezynfekowana, bo Jones, zamiast po upadku położyć się na noszach, sam zszedł z boiska. Wtedy źdźbła trawy miały dostać się w głąb rany.

Sprawa trafiła do sądu, bo rodzina Davida miała pretensje do klubu i lekarzy. Uważała, że musiały zostać popełnione błędy skoro tak wielki, zdrowy i młody mężczyzna zmarł z powodu zwykłego rozcięcia nogi. - Wiele lat pracował w kopalni. Był silny i gdyby tylko poprawnie zdezynfekowano mu ranę, do dzisiaj by żył - mówił jego ojciec. - Nosze zostały przyniesione na boisko, ale Jones nie chciał z nich skorzystać. Odepchnął wszystkich i do karetki poszedł sam. Rana dodatkowo się otworzyła i wtedy doszło do zakażenia - trzymał wersję klubu trener Maley. Sąd przyznał rację Manchesterowi City. David osierocił dwójkę dzieci. Nellie urodziła się ledwie miesiąc przed jego śmiercią. Klub przekazał rodzinie 100 funtów zebrane podczas charytatywnego meczu z Boltonem, poprzednim zespołem Jonesa.

Były też inne ofiary tężca: Joe Powell z Arsenalu pod koniec 1896 roku został brutalnie podcięty przy oddawaniu strzału na bramkę. Upadając, złamał rękę. Starszy lekarz, który wbiegł na boisko, żeby zobaczyć, co się stało, zemdlał na widok kości, która przebiła skórę. Powell bardzo krwawił. Doszło do zakażenia, więc w szpitalu podjęto decyzję, że rękę należy amputować. Ale i to nie uratowało Powella. Tom Butler z Port Bale w 1923 roku miał otwarte złamanie stopy, Frank Baker z Reading złamał kostkę, Harry Cunningham zranił palec u nogi. Wszyscy zmarli. - Nawet najmniejsza, powierzchowna rana mogła doprowadzić do tężca. Piłkarz mógł o tym nawet nie wiedzieć, a po kilku dniach umierał - mówił w 1968 roku "The Guardian" dr Alastair Ironside ze szpitala Monsall w Manchesterze. Zalecał piłkarzom, żeby się szczepili. Dwa lata później stało się to obowiązkiem narzuconym przez federację. 

Śmierć Davida Jonesa też okazała się przełomowa. Od kiedy umarł, na gospodarzach każdego meczu spoczywał obowiązek zapewnienia wykwalifikowanej opieki medycznej. Już wtedy liczba zgonów wśród piłkarzy spowodowana tężcem spadła, ale dopiero wprowadzenie obowiązkowych szczepień całkowicie wyeliminowało ten problem. Futbol stał się znacznie bezpieczniejszy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.