Ktoś zabił legendę, bo chciał zabrać jej rower. Trinche Carlovich nie żyje

Ktoś zabił legendę, bo chciał zabrać jej rower. Tak zginął El Trinche Carlovich, największy piłkarz z tych, którzy nie zostali wielkimi piłkarzami. Maradona zdążył mu jeszcze powiedzieć osobiście: - Trinche, byłeś lepszy ode mnie.

Trumnę wynieśli na środek boiska. Położyli na wieku biało-błękitną piłkę, w kolorach Argentyny. Na muralach z portretem Trinche Carlovicha domalowali datę śmierci. Na trybunie stadionu Cordoba Central, na miejscu, na którym zwykle siadał Trinche, położyli koszulkę. Przyszło jakieś 200 osób. Złamali zasady kwarantanny, żeby pożegnać idola i sąsiada.  Niewykluczone, że jeszcze będzie z tego sprawa w prokuraturze w Rosario. Ale jak mogli nie przyjść.

Ktoś napisał: „ W piątek o 9:30 umarł futbol”. - Zawsze myślałem, że nie ma lepszego ode mnie, ale w Rosario ciągle słyszę o cudach, które wyczyniał kiedyś niejaki Carlovich, więc już sam nie wiem – mówił Diego Maradona w 1993 roku, gdy przyjechał do Rosario grać w Newell’s Old Boys. Nie zdążyli się przy tamtej okazji poznać z Carlovichem osobiście. Dopiero trzy miesiące temu, w połowie lutego 2020, znajomi niemal siłą wypchnęli Trinche do hotelu, w którym się zatrzymał Maradona, gdy przyjechał jako trener Gimnasii La Plata na mecz ligowy. Diego napisał mu na piłkarskiej koszulce: „Dla el Trinche, który był lepszy ode mnie”. A Trinche powiedział: - Teraz mogę umierać w spokoju.

Nie zabił go koronawirus, tylko wirus argentyński. Wirus bezsensownej przemocy

Trzy miesiące później młody złodziej w biały dzień zepchnął go z roweru na ulicę. 74-letniego, długowłosego idola tej części Rosario. Gdy Trinche próbował walczyć, złodziej popchnął go jeszcze raz i wsiadł na rower, ale daleko nie zajechał. Już jest w areszcie. Carlovich uderzył głową o ziemię, dwa dni leżał w szpitalu w śpiączce. Zmarł w piątek podczas operacji. Jak napisał jeden z komentatorów, Carlovicha nie zabił koronawirus, choć był w grupie ryzyka. Zabił go wirus argentyński. Czyli wirus bezsensownej przemocy.

Rosario przywykło do mafijnych porachunków, nawet w koronawirusowej kwarantannie zdarzały się na opustoszałych ulicach egzekucje na zlecenie narkotykowych bossów. Ale zabić mit dla roweru? Bohatera z murali? Niecałe trzy miesiące po tym, jak Maradona złożył mu hołd? Trzy miesiące po premierze sztuki „El Trinche. Najlepszy piłkarz świata” w madryckim Teatro del Barrio  Trinche, magik piłki, odszedł w czasach bez piłki, w czasach gdy trzeba złamać reguły kwarantanny, żeby godnie pożegnać idola. W czasach, kiedy się nudę zabija retro meczami, ale po nim zostało tylko kilka krótkich ujęć. Zmarł niecałe dwa tygodnie po Michaelu Robinsonie, świetnym angielskim piłkarzu, który stał się dziennikarską legendą w Hiszpanii. I swoim reportażem o Trinche, z serii Informe Robinson, z 2011 roku, zapewnił Carlovichowi nieśmiertelność również w Hiszpanii.

Zobacz wideo Karbownik może grać w jednej z najlepszych lig w Europie!

Menotti: „Powołałem go na zgrupowanie reprezentacji. Nie dojechał”. Ale to mecz z reprezentacją dał początek legendzie

Robinson, który zdobył z Liverpoolem Puchar Europy, składał tym filmem hołd piłkarzowi, który nie zdobył nigdy żadnego naprawdę ważnego pucharu. Carlovich był bohaterem książki, sztuki, filmu, ma murale w Rosario, mieście Leo Messiego, choć nigdy nawet nie zagrał w reprezentacji. Legenda głosi, że raz dostał powołanie, w 1976, od zachwyconego nim krajana z Rosario, Cesara Luisa Menottiego.  Ale pojechał na ryby i szkoda mu było wracać. – Niee. Nieprawda, mnie wędkowanie wciągnęło dopiero po sześćdziesiątce – prostował po latach. Ale Menotti podtrzymuje: - Tak, powołałem go, ale oddzwonił, że nie może przyjechać. Nie wiem  czy pojechał na ryby, czy po prostu na jakąś wyspę, w każdym razie tłumaczył, że nie da rady wrócić, bo wody wezbrały – mówi były trener Argentyny. Nie jest też legendą to, że kiedyś Carlovich ośmieszył reprezentację Argentyny, przygotowującą się do wyjazdu na mundial. W kwietniu 1974 roku, na dwa miesiące przed porażką 2:3 z Polską na początek mundialu 1974, kadra Argentyny grała sparing w Rosario. Rywalem był zespół sklecony naprędce z piłkarzy trzech miejscowych klubów: pięciu z Rosario Central, pięciu z Newell’s Old Boys plus Carlovich z Cordoba Central. I Trinche tak kiwał reprezentantów, że trener kadry Ladislao Cap – syn Teodora Capa spod Sanoka, który w międzywojniu wyemigrował do Argentyny budować kolej - miał w przerwie zapytać, czy Carlovich musi grać do końca. Trinche (czyli „Widelec”, ale Carlovich nie potrafił sobie przypomnieć, skąd właściwie ten przydomek) zszedł w drugiej połowie, zmienił korki na sandały i poszedł na kolację ze znajomymi. Nawet nie widział, jak Argentyna strzela honorowego gola na 1:3.

Jorge Sampaoli: „To żaden mit. Bielsa i ja urywaliśmy się z zajęć, żeby oglądać Carlovicha”

Z Cordoba Central Carlovich poznał i smak trzeciej ligi, i wygranie drugiej. Ponoć ludzie w Rosario zwoływali się: dziś gra Carlovich, a gdy Carlovich nie grał, to cena za bilet była niższa. Gdy kiedyś sędzia dał mu czerwoną kartkę, został zakrzyczany, że ma kartkę cofnąć, bo tego nie robi się widzom. Wśród tych, którzy przychodzili na mecze dla Carlovicha, był młody Marcelo Bielsa. – Był najlepszy, to żaden mit. Bielsa i ja zrywaliśmy się z zajęć, żeby oglądać jak gra Trinche – wspominał Jorge Sampaoli, kolejny selekcjoner Argentyny związany z Rosario. To miasto to samozwańcza argentyńska stolica pięknej gry. Cesar Luis Menotti wspominał kiedyś, że w jego czasach piłkarzowi z Rosario nie wypadało nie tylko wybijać piłki na oślep, ale nawet robić wślizgów. Kiedyś Menotti wrócił z Buenos Aires po dobrym meczu z Boca Juniors, poszedł rano po gazetę, a jego kioskarz dąsał się na niego, bo już wyczytał, że Menotti  zatrzymał rywala wślizgiem. Gdy już jako piłkarz Boca Menotti usłyszał od kolegi: „weź biegaj, bo nas ubiją”, odpowiedział: „Jeszcze tylko tego brakowało, żebym ja musiał biegać przy graniu w piłkę”. Więc jeśli Carlovich akurat w Rosario został bohaterem dlatego, że grał wyjątkowo pięknie, to ma to swoją wymowę. A Menotti mówi, że grał naprawdę wyjątkowo, tak jakby to nie Carlovich prowadził piłkę, ale piłka jego. Jose Pekerman, kolejny były trener argentyńskiej kadry, mówi że nigdy nie widział na żywo lepszego pomocnika. Opisują go jako połączenie Fernando Redondo z Juanem Romanem Riquelme.

Szatnia była dla niego torturą. Był samotnikiem. „Jego chyba profesjonalny futbol znudził”

Mendoza też Carlovicha kochała:  grał w Independente Rivadavia, Deportivo Maipu, Andes Talleres i słyszał w lokalach i sklepach: proszę schować portfel, wszystko już jest zapłacone. Gdy na mecz towarzyski z Andes Talleres przyjechał Milan, z Giannim Riverą, Fabio Capello, Franco Baresim, to w niego znowu coś wstąpiło i zaczął tak ośmieszać przeciwników, że zaczęli odreagowywać faulami. Więc dlaczego nie zrobił naprawdę wielkiej kariery? Trochę dlatego, że nie chciało mu się być na  boisku robotnikiem, skoro już miał etat artysty. W Mendozie omijał dni treningów kondycyjnych, zdarzało mu się zapomnieć przyjechać z Rosario na mecz (a już na emeryturze – zapomnieć przyjść na umówiony wywiad), albo zastrzec, że jeśli żona nie będzie mieć humoru, to on nie będzie mógł zagrać. Najlepiej mu było w Rosario, w swojej dzielnicy. I we własnym towarzystwie. Przyznawał, że szatnia piłkarska była dla niego, samotnika, torturą. Najchętniej przebierałby się sam, gdzieś w magazynku. – Jego chyba profesjonalny futbol w pewnym momencie znudził. A my nagle zaczęliśmy stawiać w piłce na przygotowanie fizyczne – mówi Menotti.

Miał grać w Cosmosie Nowy Jork. Ale ponoć Pele był zazdrosny i zablokował

Carlovich, syn chorwackich imigrantów, urodził się w 1946 roku, czyli rok po Franzu Beckenbauerze i rok przed Johanem Cruyffem. Ale nie miał w sobie rewolucjonisty, tak jak oni (choć to on jest dziś na muralach malowany na podobieństwo Che Guevary, innego słynnego syna Rosario). Nie miał ich parcia na karierę, ich talentu do zarabiania pieniędzy, ich dbałości o własną legendę. Życie brał, jak leciało. Przyznawał po latach, że wystarczała mu w futbolu przyjemność z grania. Oraz inne życiowe przyjemności, czy - jak to nazwał - błędy młodości. Lata 70. to była pierwsza dekada produkcji piłkarskich fortun na tak szeroką skalę. Ale jego to ominęło. Miał propozycję z ligi francuskiej, ale – jak wspomina – „coś nie wyszło”. Miał grać w Cosmosie Nowy Jork obok Pelego, ale ponoć Pele zaprotestował. Tak mówili Carlovichowi. Że Pele był zazdrosny. Milan też ponoć dopytywał o niego po tym meczu w Mendozie. Ale znów – bez konkretów. – Co to znaczy: zrobić karierę? Dla mnie granie w Central Cordoba było jak granie w Realu Madryt – mówił w „Informe Robinson”. Nie miał przez lata stałego zajęcia, od kilkunastu lat żył z renty przyznanej mu jako wybitnemu sportowcowi Rosario. Gdy musiał przejść operację, na protezę zrzucili się znajomi i kibice. W 2014 zmarła jego Nancy, bez niej mocno podupadł. Nie lubił już wracać do domu, krążył rowerem po mieście, odwiedzał dzieci i wnuki. – Zostałem sam, niech mnie już szlag trafi – mówił kilka lat temu w wywiadzie dla „La Nacion”. Ale mówił też o rzeczach bezcennych: gdy jedziesz rowerem przez swoje miasto i swoi cię pozdrawiają.

Jak powiedział po jego śmierci jeden z komentatorów hiszpańskiego radia: odszedł bohater, którego mogła stworzyć tylko Argentyna, z jej poszukiwaniem mistyków w piłce. Ale to przecież jest w sumie historia bardziej uniwersalna: o tym, o ile więcej można osiągnąć, gdy się tylko bardziej chce. I czy naprawdę zawsze trzeba bardzo chcieć.  

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.