Plotki o tym, że Kim Dzong Un nie żyje, pojawiły się po 15 kwietnia, gdy nie pojawił się na najważniejszym państwowym święcie - urodzinach pierwszego przywódcy Korei Północnej - Kim Ir Sena. To właśnie dziadek obecnego wodza w 1966 roku pierwszy raz w historii wysyłał rodaków na mundial. Na specjalnej audiencji prosił, żeby wygrali chociaż jeden mecz. I mimo że przeciwników mieli bardzo trudnych, w Anglii byli rewelacją. Od początku zachwycali miejscowych kibiców, a po wyeliminowaniu Włochów zyskali przychylność ekspertów. - Nauczyłem się wtedy, że w futbolu nie chodzi tylko o zwycięstwa. Grą w piłkę można poprawić stosunki dyplomatyczne i promować pokój - mówił Pak Do-Ik, jeden z bohaterów tamtych mistrzostw. Ale podobno zaraz po powrocie do kraju on i jego koledzy zostali wpędzeni do obozów pracy. Większość z nich po trzydziestu latach od mundialu ponoć już nie żyła.
Tyle, że mówimy o najbardziej tajemniczym kraju na świecie, który tak strzeże tego, co wewnątrz, że przez paręnaście dni nikt na świecie nie wiedział, czy rzeczywiście Kim Dzong Un zmarł, czy był w agonalnym stanie, czy może jednak miał się całkiem nieźle. A skoro nic nie było wiadomo o przywódcy kraju, słońcu narodu, to tym bardziej prawdziwe losy koreańskich piłkarzy nie są do końca znane. I podobnie jak w przypadku plotek o stanie zdrowia Kim Dzong Una, opieramy się na informacjach podawanych przez uciekinierów. Czasami nawet wzajemnie się wykluczających. Bo o Korei można powiedzieć czy napisać niemal wszystko. Nikt nie zdementuje, nie zaprzeczy, a przede wszystkim - nie udowodni, że jest inaczej.
Do pewnego momentu Koreańczykom bardzo sprzyjała wielka polityka - świat podzielony żelazną kurtyną, zaszłości po zakończonej dekadę wcześniej wojnie koreańskiej, a nawet polityka apartheidu w Południowej Afryce. Właśnie polityka i międzynarodowe konflikty sprawiły, że były to najdziwniejsze kwalifikacje w historii mistrzostw świata. Korei Północnej do wywalczenia awansu wystarczyły bowiem dwa mecze. Ale później - znów przez politykę - omal nie zostali na te mistrzostwa wpuszczeni. No, to po kolei.
Już eliminacje do tego turnieju były kuriozalne, bo chociaż na mistrzostwa świata jechało wtedy szesnaście zespołów, to FIFA przeznaczyła tylko jedno miejsce dla najlepszego zespołu z Azji, Afryki i Oceanii. Trzy kontynenty, kilkadziesiąt drużyn, jedno miejsce. Sama Europa miała tych miejsc dziesięć. Afrykańska federacja piłkarska (CAF) czując niesprawiedliwość, stwierdziła, że albo FIFA przyzna to jedno miejsce zespołowi z Czarnego Lądu, albo wszystkie wycofają się z kwalifikacji. A, że FIFA twardo trzymała się pierwotnego podziału miejsc, to Korei Północnej odeszło piętnastu rywali. Na polu bitwy zostały już tylko cztery zespoły: Korea Północna, Korea Południowa, Australia i Afryka Południowa, wykluczona z CAF ze względu na prowadzoną politykę apartheidu, czyli segregacji rasowej. FIFA początkowo pozwoliła jej grać w kwalifikacjach, ale gdy protesty innych drużyn się nasiliły, zmieniła decyzję. I tak zostały tylko trzy zespoły.
Mini-turniej kwalifikacyjny miał się odbyć w Japonii, ale w ostatniej chwili przeniesiono go do Kambodży, leżącej tuż obok Wietnamu. A z Wietnamczykami południowi Koreańczycy jeszcze niedawno zabijali się na wojennych frontach, więc nikt nie wyobrażał sobie, żeby teraz grać w piłkę tuż przy granicy z nimi. Niebezpieczeństwo było za duże. Gdy zrezygnowali, wiadomo było, że na mundial pojedzie Korea Północna albo Australia.
Australijczycy chociaż sami nie byli wybitnymi piłkarzami i od siedmiu lat nie zagrali oficjalnego meczu międzypaństwowego, to do decydującego dwumeczu przygotowywali się sparingami z kompletnymi amatorami, którzy mieli odzwierciedlać poziom Korei. W pierwszym meczu wygrali 17:0, w drugim 26:0 i czuli się tak pewnie, że na spotkanie z Koreańczykami zaprosili króla Kambodży - Norodoma Sihanouka. Koreańczycy zorganizowali w tym czasie obóz przygotowawczy. I aż trudno uwierzyć, że robili to wszystko, o czym pisze prasa. Bramkarz - mierzący ledwie 170 cm - miał tak długo skakać, aż potrafił dotknąć poprzeczki łokciem. Piłkarze z pola niemal codziennie pokonywali półmaratony i dopiero zmęczonymi nogami dotykali piłki, by ćwiczyć technikę. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo, ale nie sposób odmówić Koreańczykom skuteczności. W starciu z Australią byli zdecydowanie lepsi i wygrali aż 6:1. Trzy dni później w rewanżu dołożyli im jeszcze 3:1 i po raz pierwszy w historii awansowali na mundial. Ale w tym momencie polityka przestała im sprzyjać.
Ich awans zaskoczył samych Anglików, gospodarzy turnieju, którzy jak tylko dowiedzieli się, że Koreańczycy wygrali kwalifikacje w swojej strefie, zaczęli kombinować jak nie wpuścić ich na teren swojego kraju. Chodziło o zakończoną ponad dekadę wcześniej wojnę koreańską, w której Brytyjczycy wspierali Koreę Południową. Do Azji wysłali trzy brygady piechoty, brygadę pancerną, pół pułku artylerii. Wielu ich żołnierzy zginęło. Rany wciąż były otwarte i bolesne. Nie dość, że Brytyjczycy nie uznali istnienia Korei Północnej, to formalnie wciąż byli z nią w stanie wojny. Bali się też, że wpuszczenie Koreańczyków do siebie, zepsuje ich relacje ze Stanami Zjednoczonymi i Koreą Południową.
W 2005 roku otworzono teczki Brytyjskiego Archiwum Narodowego, z których wynikało, że jeszcze cztery miesiące przed mundialem Ministerstwo Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii pisało w notatkach: "najprostszym rozwiązaniem problemu jest odmowa wydania wiz". Ale całą sprawą zajęła się FIFA, która dość już miała politycznych skandali wokół tego mundialu i zagroziła Anglikom, że jeśli nie zgodzą się normalnie wpuścić Koreańczyków do siebie, odbierze im mistrzostwa i przeniesie do innego kraju.
Straty wizerunkowe, gospodarcze i ekonomiczne z tego wynikające byłyby za duże. Anglicy stanęli pod ścianą. Wiedzieli, że Korea musi zagrać na ich ziemi. Do rozwiązania pozostawała kwestia odegrania hymnu państwa, którego nie uznawali. "Jeśli Koreańczycy nie usłyszą swojego hymnu, bardzo się sprzeciwią. Nie możemy ryzykować oskarżeń o mieszanie polityki ze sportem" - pisało MSZ w kolejnych notatkach. Z gracją czy nie - Brytyjczycy wybrnęli i z tego. Zorganizowali mundial bez hymnów. Orkiestrę zamówili tylko na mecz otwarcia, w którym grali z Urugwajem i na finał, zakładając że Korea nie ma szans do niego awansować. Przyjeżdżała przecież tylko zebrać oklep w trzech meczach.
Gdy Koreańczycy lądowali w Wyspach, władze Wielkiej Brytanii obawiały się, jak przyjmą ich zwykli Anglicy, w szczególności mieszkańcy Middlesbrough, w którym mieli mieszkać i rozegrać grupowe mecze z ZSRR, Chile i Włochami. Sami Koreańczycy też wysiedli z samolotu bardzo przestraszeni. Dla nich było to pierwsze zderzenie z zachodnim światem. Podejrzliwie patrzyli na Brytyjczyków i sami czuli niepewne spojrzenia na sobie. Ale z czasem, dzięki symbolicznym gestom, było coraz lepiej. Już burmistrz Middlesbrough po oficjalnym powitaniu Koreańczyków, zdradził, że to bardzo sympatyczni ludzie. Mieszkańcy od razu zauważyli, że grają w czerwonych strojach - takich, jak miejscowy klub. Miejscowym robotnikom podobało się, że nie zamykali treningów i rozdawali im autografy. Wydawali się zupełnie normalni. I już na treningach było widać, że potrafią grać w piłkę. Co zaskakujące - niemal w ogóle nie ćwiczyli gry w defensywie. Skupiali się na szybkim ataku, błyskawicznych kontrach. Symbolem rewolucji Korei Północnej był Chollimie - mitologiczny skrzydlaty koń, który potrafił wykonywać skoki na kilkaset kilometrów. I tak też miała grać reprezentacja - bezpośrednio, odważnie, szybko budować akcje i przedostawać się pod pole karne rywali. "Całe miasto pokochało koreańskich piłkarzy. Dla miejscowych kibiców byli bohaterami" - pisał w relacji Bernerd Grant, dziennikarz "Teesside".
Gdy rozpoczął się turniej, Koreańczycy mieli już kibiców po swojej stronie. Głośno dopingowali ich w meczu ze Związkiem Radzieckim, ale na silnych i świetnie przygotowanych fizycznie piłkarzy ZSRR, to nie wystarczyło. Spotkały się ciężarówki z małymi osobówkami. Przeciętny piłkarz Korei miał 165 cm wzrostu. I to też - zdaniem Jacka Boothby’ego, burmistrza Middlesbrough - zdecydowało o tym, że miejscowi ich wspierali. Po prostu trzymali kciuki za słabszych. Ale zderzenie z Rosjanami było bolesne. Koreańczycy przegrali 0:3 i wydawało się, że ich przygoda potoczy się według scenariusza brytyjskich władz - trzy porażki i do domu.
Ale w kolejnym grupowym meczu poradzili sobie znacznie lepiej. Chilijczycy tak silni i muskularni bowiem nie byli. Grali futbol techniczny, co Koreańczykom odpowiadało znacznie bardziej. I chociaż prowadzili po 26. minutach, to pod koniec spotkania Azjaci wyrównali na 1:1. "Nawet swojej drużynie mieszkańcy Middlesbrough nie kibicują w ten sposób" - relacjonował ze zdziwieniem Frank Bough, komentator BBC.
W ostatnim grupowym meczu Koreańczycy rywalizowali z Włochami, którzy wcześniej też przegrali ze Związkiem Radzieckim i nie byli pewni awansu. Koreańczycy musieli wygrać, choć szanse na to wydawały się minimalne. Włosi byli przecież jednymi z faworytów do wygrania mundialu, mieli w składzie piłkarzy Milanu i Interu, którzy w ostatnich latach wygrywali Puchar Mistrzów. A rywale? Wciąż byli drużyną-ciekawostką, która zdobywając jeden punkt z Chile i tak przeszła oczekiwania ekspertów.
Z punktu widzenia Włochów wszystko w tym meczu szło nie tak: Giacomo Bulgarelli szybko doznał kontuzji, a że wtedy jeszcze nie było zmian, to do końca musieli grać w dziesiątkę. Tuż przed przerwą popełnili prosty błąd, a Pak Doo-Ik uderzył idealnie. "Koreańczycy z północy obejmują prowadzenie! Co za sensacja!" - darł się komentator BBC. W drugiej połowie Włosi mieli sporo okazji do strzelenia gola, ale piłka uparcie nie wpadała do siatki. A Koreańczycy biegali jak nakręceni. Grali ambitnie, jak Chollima poruszali się po boisku niesieni dopingiem miejscowych. Dotrwali do końca. Wygrali z faworytami. Uszczęśliwili wodza i sprawili radość kibicom z Middlesbrough. Pak Doo-Ik przyznał po latach, że gdy tuż przed oddaniem strzału widział lecącą w jego kierunku piłkę, pomyślał o Kim Ir Senie. To wódz miał prowadzić tę piłkę wprost do siatki. Włosi ze wstydu chcieli zapaść się pod ziemię, a na punkcie Koreańczyków oszaleli kibice w kolejnych angielskich miastach. "Guradian" zamieścił komentarz Neville’a Nicholsa, miejscowego kibica, który stwierdził: "Po tym meczu adoptowaliśmy Koreańczyków". Dzisiaj zamiast starego stadionu jest nowoczesne osiedle, ale dokładnie w miejscu, z którego uderzał Pak Doo-Ik, jest specjalna płytka z brązu przypominająca o golu, który wyeliminował Włochów z mundialu.
Następny mecz Koreańczycy mieli zagrać już poza Middlesbrough - w Liverpoolu na Goodison Park. Szacuje się, że pojechało za nimi około pięć tysięcy kibiców z miasta, które uwiedli. Portugalia miała światowe gwiazdy, z Eusebio na czele. Ale przecież Włosi też mieli, a ten mecz oglądali już z domach. Wiara w to, że Koreańczycy po raz kolejny wygrają i awansują do strefy medalowej, kłóciła się z rozumem. Mimo to, kibice pojechali ich wspierać. I choć trudno w to uwierzyć, po pół godzinie Koreańczycy prowadzili 3:0! Park Seung Jin trafił już w pierwszej minucie, Dong-Woon Lee poprawił w 22., a Seung-Kook Yang dwie minuty później strzelił trzeciego gola. Trudno było wytłumaczyć to, co się działo. Przekreślani Koreańczycy wręcz unosili się nad murawą. Pisali historię.
Ale na tej samej karcie postanowił wpisać się Eusebio. Jeszcze większymi literami. Brutalnie – zasłaniając to, co dotychczas napisali Koreańczycy. Strzelił cztery gole i odwrócił wynik meczu. Piątą bramkę dołożył Jose Augusto i skończyło się 5:3 dla Portugalii. Po meczu cały świat mówił o Eusebio. Koreańczycy z północy zeszli na dalszy plan. Świat miał nowego bohatera - "Czarną Perłę z Mozambiku".
Wiele drużyn płacze, gdy żegna się z mistrzostwami. Ale w przypadku Koreańczyków niewątpliwy zawód wynikający z przebiegu meczu łączył się ze strachem. Jeden mecz wprawdzie wygrali, zgodnie z życzeniem Kim Ir Sena, ale czy to wystarczy? Na lotnisku witały ich tłumy. Większość piłkarzy dostąpiła najwyższego zaszczytu, jaki może spotkać sportowca w ich kraju - otrzymała ordery "Atlety Ludu". Kilku z nich, którzy byli wojskowymi, zostali awansowani. Ale szczęście nie trwało długo. Bohaterowie prawdopodobnie trafili do więzień i obozów pracy. Parka Seonga Jina, strzelca bramki otwierającej mecz z Portugalią, w obozie jenieckim widział dziennikarz Kang Chol-hwan, który później uciekł do Korei Południowej. O Pak Doo-Iku, bohaterze meczu z Włochami, niewolniczo pracującym przy wyrębie lasu, wspominało kilku innych uciekinierów. W ich opowieściach zgadzały się szczegóły: rodzaj wykonywanej pracy, miejsce, wygląd obozu, daty. Nawet to, że inny piłkarz - Park Seung-Jin - dostał w obozie ksywę "karaluch". Dlaczego? Bo, żeby przetrwać, zjadał każdego robaka, którego znalazł.
Istnieje natomiast kilka teorii wyjaśniających, dlaczego piłkarze w ogóle trafili do obozów. Żadna nie wydaje się bardziej prawdopodobna od pozostałych, a ustalenie prawdy jest w tym przypadku niemożliwe. Pierwsza zakłada, że zaważył wynik meczu z Portugalią - Kim Ir Sen miał się wściec, że jego rodacy roztrwonili aż trzybramkową przewagę. Według drugiej, ktoś miał powiedzieć wodzowi, że piłkarze po zwycięstwie z Włochami i wyjściu z grupy urządzili imprezę, na której pili alkohol i bawili się z Europejkami. Kim uznał, że to niegodne, połączył imprezę z brakiem sił w drugiej połowie meczu z Portugalią i wydał wyrok. Trzecia teoria: przywódcy miało się nie spodobać, że jego piłkarze zaprzyjaźnili się z mieszkańcami Middlesbrough. On cały czas miał widzieć w nich wrogów narodu, a dogadywanie z nimi uznać za zdradę.
Według relacji świadków Pak Doo-Ik, pogromca Włochów, spędził w obozie pracy dziesięć lat. Przez ten czas zdołał "zrehabilitować się", odpracować winy i później został nawet zatrudniony na polecenie Kim Dzong Ila jako dyrektor sportowy w komitecie Yangkang. W kolejnych latach trenował jeszcze reprezentację Korei Północnej i zarządzał ponad stutysięcznym stadionem w Pjongjangu.
Pod koniec lat 90. dziennikarz Daniel Gordon próbował stworzyć film dokumentalny pokazujący, jaką popularnością cieszyli się Koreańczycy podczas mundialu w Anglii. Długo odbijał się od ściany. Dopiero po czterech latach negocjacji spotkał się z sześcioma byłymi reprezentantami. Pozostali mieli już wtedy nie żyć. - Byli naprawdę zachwyceni. Myśleli, że świat o nich zapomniał - mówił "Guardianowi". Udało mu się stworzyć film pt. "Gra ich życia", choć oczywiście o pracy w obozach nie ma ani słowa, a byli reprezentanci Korei chwalą sobie wygodne życie w kraju i płaczą podczas składania kwiatów pod pomnikiem Kim Dzong Ila. Nie mogło być inaczej.
W 2012 roku z kilkoma reprezentantami spotkał się również Richard Fleming ze Stowarzyszenia Pisarzy Piłkarskich. - Bardzo długo rozmawiałem z Pak Doo-Ikiem, który wciąż ma bardzo miłe wspomnienia z pobytu w północnej Anglii. Pytał mnie o burmistrza Middlesbrough, bo bardzo się wtedy polubili. Nadal trzyma koszulki, którymi wymienił się po meczach z innymi reprezentantami. To jedyne, co im zostało. Pieniędzy z mundialu nigdy nie zobaczyli, bo zabrało je państwo - relacjonował na Twitterze. Tak władze Korei Północnej potraktowały najlepszych ambasadorów w swojej historii.
Przeczytaj także: