Na rozwodzie z żoną stracił wielką willę, dwa samochody, sklep i pieniądze. Łącznie około 6 milionów złotych

Był moment, że Radosław Kałużny pojechał na stację i mógł nalać paliwa maksymalnie za pięćdziesiąt marek. Tyle zostało na karcie piłkarza grającego w niemieckiej lidze. Po karierze było jeszcze gorzej - problemy z pieniędzmi zaprowadziły go do magazynu i na budowę.

"Tydzień z..." to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie, przez siedem dni w tygodniu publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 20 do 26 kwietnia piszemy o upadkach i bankructwach sportowców.

O tym, że u Radosława Kałużnego źle jest z pieniędzmi, kibice dowiedzieli się w 2013 roku, gdy "Weszło" opublikowało jego zdjęcie z pracy w magazynie DHL. On w swojej biografii opisuje to tak: "Jeden frajer chciał zarobić na mnie 50 funtów i cyknął fotkę, a potem wysłał portalowi". Były reprezentant Polski nie krył złości. Nie chciał litości czy współczucia. Rodzina nie miała pieniędzy, więc podwinął rękawy, dumę schował do kieszeni i ruszył do roboty jak każda inna. 

Zobacz wideo

Według danych magazynu "Sports Illustrated" aż 60 procent koszykarzy NBA bankrutuje w ciągu pięciu lat od przejścia na emeryturę. Jeszcze gorzej idzie zawodnikom futbolu amerykańskiego - 78 procent zostaje bez grosza w dwa lata po zakończeniu kariery. Według wyliczeń brytyjskiej fundacji Xpro, która pomaga piłkarzom ułożyć sobie życie po zejściu z boiska - ci zbliżają się do koszykarzy, bo już co drugi z nich bankrutuje w ciągu pięciu lat. Statystycznie, historie takie jak Kałużnego nie powinny więc specjalnie dziwić. A jednak, gdy wyszło na jaw, że były reprezentant Polski, kluczowy piłkarz za czasów Jerzego Engela, który w Bayerze Leverkusen zarabiał pół miliona euro rocznie, pracuje fizycznie na Wyspach, dla wielu był to szok. Były pomocnik odciął się od kolegów i w ogóle całego środowiska piłkarskiego w Polsce, zniknął i dopiero tam się odnalazł. - Miałem mnóstwo pieniędzy i wydawało mi się, że mogę robić wszystko - przyznał po latach.

Niewykorzystany potencjał

Był typem piłkarza, którego kibice w Polsce bardzo lubią: zaangażowanym, nieustępliwym i oddanym klubowi defensywnym pomocnikiem. Potrafił zagrać agresywnie, a przy tym strzelał sporo goli. Defensywny pomocnik, który w 41 występach w reprezentacji Polski jedenaście razy trafia do siatki to ewenement. W eliminacjach do mundialu 2002 potrafił nawet ustrzelić hattricka przeciwko Białorusi. Pierwszą bramkę - prawą nogą, drugą - głową, trzecią - lewą nogą. Po wielu latach trywializował: - Piotrek Świerczewski mi powiedział, że mam iść grać wyżej, bo tutaj im grę psuję. No to poszedłem… - śmiał się w reportażu "Canal+". - Tak to jakoś było, że jak już nie miałem siły, żeby biec, a do bramki było 20 czy 25 metrów, to uderzałem i wpadało.

Dlatego selekcjoner Jerzy Engel go uwielbiał. Nawet dzisiaj zapytany o Kałużnego, opowiada, że nigdy się na nim nie zawiódł i z rozrzewnieniem wspomina eliminacje do mistrzostw w Korei i Japonii. Dla Kałużnego był to najlepszy okres w karierze. Żegnał się wtedy z Wisłą Kraków, z którą dwa razy zostawał mistrzem Polski, miał też w gablocie Puchar Polski i statuetkę dla najlepszego piłkarza ekstraklasy. Ruszał do Niemiec po znacznie większe pieniądze. Trafił do Energie Cottbus, drużyny, która znakomicie pasowała do niego charakterem. Jego indywidualne cechy, odbijały się w całym zespole. Później był mniej udany pobyt w Bayerze Leverkusen. I kontuzje: łąkotki, więzadła, rzepki. Kolejne i kolejne - w sumie jedenaście operacji na same kolana. W SC Rot-Weiss Essen musiał znacznie obniżyć zarobki, a później w AEL Limassol w ogóle nie dostawał pieniędzy, bo klub miał gigantyczne problemy. Wrócił więc do Polski - na jeden sezon do Jagiellonii Białystok i na dwa do Chrobrego Głogów. Tam skończył karierę.

Engel ma pretensje, że człowiek z takimi znajomościami, doświadczeniem i otrzaskaniem na zachodzie nie został trenerem albo chociaż agentem. Że nie został przy piłce i cały ten kapitał się zmarnował. Kałużny kilka razy nawet zapisywał się na kursy, składał odpowiednie papiery, ale na koniec żadnego z tych kursów nie skończył. I chyba właśnie z tego wynikało poruszenie wielu osób wspomnianym zdjęciem. Koledzy, trenerzy, dziennikarze i kibice czuli, że w tym magazynie się marnuje, nie wykorzystuje potencjału i tracą na tym wszyscy - od niego począwszy, a na polskiej piłce skończywszy. Problem w tym, że Kałużny twierdzi, że tego środowiska miał dosyć: na mecze nie mógł już patrzeć, na kumplach z szatni się zawiódł, życie na walizkach mu zbrzydło, a trenerem nigdy nie chciał być. Wyjechał. Choć można też usłyszeć, że uciekł przed ludźmi, którym wisiał pieniądze.

Dom, dwa samochody, sklep, pieniądze. Na pierwszym małżeństwie stracił 6 milionów złotych

Gdy w najlepszych latach pojawiał się na zgrupowaniach reprezentacji Polski, dziennikarze pisali z jego przyjazdu szczegółowe relacje: srebrne BMW, drogi zegarek, ekstrawaganckie ciuchy i cały obwieszony złotem. "Przyjazd Maharadży" - tytułowali. Gdy po latach dziennikarka "Przeglądu Sportowego" zapytała go o największy życiowy błąd, odpowiedział: - Sądziłem, że woda sodowa nigdy nie uderzy mi do głowy. Uderzyła, kiedy przechodziłem z Zagłębia do Wisły Kraków. Miałem mnóstwo pieniędzy i wydawało mi się, że mogę robić wszystko. Ale więcej rozdałem niż wydałem na siebie.

W 2016 roku wyszła biografia Kałużnego. Napisał ją razem z Mateuszem Karoniem i od pierwszych stron tłumaczy w niej, skąd wzięły się jego problemy finansowe. Wskazuje na pierwszą żonę i wylicza, że oddał jej dwa samochody, wielką willę pod Chojnowem i sklep. Z 200 tysięcy złotych miesięcznej pensji, zabierała około 160 tys. I wciąż chciała więcej. - Niektórzy z was nie zarabiają tyle w rok, ile trzeba było zapłacić samych alimentów - zwracał się do czytelników. - Gdyby zliczyć wszystko, co tej pani oddałem, suma zakręciłaby się wokół 6 milionów złotych - szacował.

Ale pieniądze nigdy się go nie trzymały. Wszystkie zebrane podczas ślubu postanowił przeznaczyć na samochód - mitsubushi lancera. Wyjmował banknoty z kopert, odkładał na kupkę, a gdy udało się uzbierać całość, handlarz miał go oszukać i zniknąć razem z pieniędzmi. Zaraz po zakończeniu kariery, Kałużny był dyrektorem sportowym Chrobrego Głogów i odpowiadał też za marketing. I tu zaskoczenie: drużyna wywalczyła awans, a on został zwolniony. W klubie nieoficjalnie mówili, że w parę tygodni przehulał całoroczny budżet. Później komentował mecze Bundesligi w Eurosporcie, ale sam przyznał, że mu nie szło. Po wypłynięciu zdjęcia z magazynu, dostał stanowisko koordynatora w szkółce piłkarskiej na Wyspach. Spełniał się, ale szef nie płacił. Po powrocie do Polski pracował na budowie jako pomocnik murarza. No i były kolejne rozwody, na których tracił. Pierwsza sprawa ciągnęła się dwanaście lat. 

- Sądziłem, że jesteśmy dogadani, pojechałem na sprawę rozwodową bez adwokata, okazało się, że warunki ugody były zupełnie inne. Nic dobrego z tego wyjść nie mogło. Po pół roku dowiedziałem się, że mam pozajmowane konta. Wynająłem panią adwokat w Polsce, która ironicznie stwierdziła, że może się ze mną ożenić choćby następnego dnia, bo tak hojnym jestem człowiekiem - mówił kilka lat temu w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego".

- Szelest banknotów rozbestwiał coraz bardziej. Wokół siebie też nie miałem kogoś, kto mógłby mi pomóc. Dla tej kobiety byłem tylko złotą kartą kredytową. Ten kredyt spłacam do dziś. Zostałem zrujnowany finansowo. Popełniałem kolejne błędy - pisał w swojej biografii "Powrót Taty".

- Kiedy Radek mówił zrezygnowany, że się zabije, potrafiłam tylko wrzeszczeć. Dla mnie to była jakaś pierdoła, głupie gadanie niedojrzałego chłopca. Prawdziwy problem miałam w portfelu. Nie było pieniędzy. Nie na jakąś zabawkę czy karuzelę. Naszemu dziecku groził głód. Nie mieliśmy na chleb - przyznała w epilogu jego obecna żona, Ewa.

Dwadzieścia lat za wcześnie

Radosław Kałużny mieszka w Białymstoku. - Generalnie wszystko u niego w porządku. Pracuje, cieszy się, że może spędzać sporo czasu z córką - mówi nam jedna z bliskich mu osób.

Na początku 2019 roku przeszedł operację biodra. Kontuzje wyniesione z boiska i kilkanaście lat ciągłych treningów dały o sobie znać. Od lat miał problemy z chodzeniem, każdy krok sprawiał mu ból. Operacja była konieczna, żeby nie wylądował na wózku inwalidzkim. Lekarze wstawili mu endoprotezę. To zabieg, który najczęściej wykonuje się osobom po 65. roku życia, a Kałużny miał 45. - Zaniedbałem bardzo biodro. Lekarz powiedział, że gdyby nie wiedział, czym się zajmowałem, uznałby mnie za jakiegoś pijaka albo narkomana, zaniedbanego, zapomnianego, nie dbającego o to, co najważniejsze - mówił "WP Sportowym Faktom".

"Talent większy od Bońka, Deyny i Lubańskiego". Zniszczyły go alkohol, depresja i więzienie

Oficjalnie: Wisła Kraków zmienia właścicieli. Jarosław Królewski: To konieczne

Piotr Obidziński w pierwszym wywiadzie po zwolnieniu z funkcji prezesa Wisły. "Byłem tutaj naprawdę szczęśliwy"

Więcej o: