Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie, przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 30 marca do 5 kwietnia piszemy o upadłych polskich klubach.
100 milionów złotych - tyle pieniędzy przez sześć lat rządów w Polonii Warszawa miał wydać Józef Wojciechowski. Właściciel największej firmy budowlanej w Polsce marzył o stworzeniu wielkiego klubu, jednak o piłce nie miał zielonego pojęcia. Miał za to wielkie pieniądze, za które nie tylko sprowadzał i przepłacał piłkarzy, ale też otaczał się doradcami. Ci, zamiast pomóc Wojciechowskiemu, kombinowali na różne sposoby, jak naciągnąć go na spore kwoty.
Wojciechowski chciał tylko jednego. Chciał być najlepszy. W końcu jednak zniechęcił się do oszukujących go ludzi, futbolu i klubu, który nie dawał mu nic w zamian za kolejne miliony złotych. W lipcu 2012 roku właściciel J.W. Construction sprzedał klub Ireneuszowi Królowi. Chociaż początkowo wydawało się, że dla Polonii to szansa na nowe otwarcie, to ostatecznie transakcja okazała się początkiem jej końca.
Król lansował się w mediach na magnata, który zbawi nie tylko Polonię, ale też pierwszoligowy, podupadający GKS Katowice. Biznesmen, który w śląskim klubie pełnił funkcję wiceprezesa, wymyślił fuzję obu klubów. Nowy twór - KP Katowice - miał wystartować w ekstraklasie na warszawskiej licencji. Po fali protestów kibiców ze stolicy i Katowic, w tym happeningu pod domem Króla, biznesmen z pomysłu się wycofał.
- Zbuduję w stolicy wielki klub, który na lata zagości w europejskich pucharach - zapowiadał nowy właściciel Polonii. Dziś te słowa brzmią jak ponury żart. Król nie okazał się zbawicielem klubu, a jego grabarzem. Był biznesmenem bez grosza, który na Polonii chciał tylko zarobić. Po kilku miesiącach pieniędzy od Króla zaczęli się domagać nie tylko piłkarze, ale też Wojciechowski, który czekał na brakujący milion złotych za klub.
- Król obiecywał, że ureguluje wszystkie zaległości najszybciej jak to możliwe. Twierdził, że kładzie za to swoją głowę - mówił w tamtym czasie ówczesny piłkarz Polonii, Marcin Baszczyński. Gdyby Król rzeczywiście dawał głowę za swoje obietnice, szybko by ją stracił. Chociaż sezon 2012/13 warszawiacy skończyli na 6. miejscu w lidze, klub został zdegradowany do B Klasy. Polonia miała wielkie długi względem zawodników, urzędu skarbowego oraz ZUS-u. W takiej sytuacji o licencji na grę w ekstraklasie nie mogło być mowy.
Chociaż MKS Polonia Warszawa (tak oficjalnie nazywał się nowy klub) miał rozpocząć grę od najniższego poziomu w kraju, sezon 2013/14 rozegrał w czwartej lidze. - Zgłaszający się do rozgrywek klub może występować w klasie B lub - za zgodą Wojewódzkiego ZPN - w klasie A, natomiast za zgodą PZPN, w przypadku zasłużonych klubów, w czwartej lidze. Ten ostatni punkt dotyczy Polonii - tłumaczył rzecznik PZPN, Jakub Kwiatkowski.
Budowę nowej drużyny powierzono Piotrowi Dziewickiemu, byłemu piłkarzowi, który w 2000 roku zdobył z Polonią mistrzostwo Polski. Jego asystentem został Emil Kot, początkujący trener, który na Konwiktorskiej znany był z prowadzenia dopingu na "Kamiennej", czyli trybunie, na której zasiadali najbardziej zagorzali kibice.
- Pogadaliśmy raz i drugi, a za którymś tam razem poszliśmy na mały spacer. Z kawiarni, przez tunel, którym wychodzą piłkarze, na ławkę rezerwowych. Usiedliśmy na krzesełkach, Piotr spytał: "Fajny widok?". Powiedziałem, że do tej pory wszystko widziałem z drugiej strony. "To w tym roku zejdź z gniazda i oglądaj mecze z perspektywy drugiego trenera" - zaproponował - wspominał Kot w książce "Skarby Miasta", w której przedstawiono historie wszystkich stołecznych klubów.
- Ten rok był z jednej strony ciężki dla naszych rodzin, a z drugiej miał wręcz bajkowy charakter. Mieliśmy mocno idealistyczne podejście do klubu. Wkładaliśmy w Polonię wszystkie siły i całe serce. Liczyłem na to, że zbudujemy nową filozofię wokół klubu. Z Emilem byliśmy osobami, które chciały przede wszystkim łączyć środowisko i sądzę, że nam się to udało. Ci bardziej majętni i ci zdzierający gardła na trybunie kamiennej byli przekonani, że Polonia należy do nich wszystkich - dodawał Dziewicki.
Zespół powstał dzięki naborowi ogłoszonemu przez klub. Na zajęciach zjawiło się około 70 ochotników. - Przykro nam było gasić zapał tych chłopaków. Rozpoczynaliśmy od najprostszej rzeczy. Od biegania. Ci, którzy nie umieli biegać, jako pierwsi byli odpalani - wspominał Dziewicki w "Skarbach Miasta".
Pierwszy mecz zespół Dziewickiego i Kota rozegrał 17 sierpnia 2013 roku. Było to wyjazdowe spotkanie z KS Łomianki. Odbiło się ono szerokim echem w mediach w całym kraju. Nie tylko dlatego, że był to pierwszy mecz w wykonaniu "nowej" Polonii, ale też dlatego, a może przede wszystkim, że zakończył się burdami wywołanymi przez pseudokibiców Legii. Mecz został zakończony w 36. minucie, a walkowerem wygrali go goście.
Pierwszy sezon Polonia zakończyła z awansem do trzeciej ligi. Cel został osiągnięty, mimo że zimą warszawiacy tracili osiem punktów do prowadzącego w lidze Bugu Wyszków. - Cała liga spinała się na nas, jakbyśmy byli tą samą drużyną, która kilka miesięcy wcześniej grała w ekstraklasie - wspominał Dziewicki.
Awans nie oznaczał jednak nastania lepszych czasów w klubie. Wręcz przeciwnie, w Polonii znów pojawiły się konflikty o władzę. Tym razem między trenerami, kibicami, a ludźmi zarządzającymi MKS-em, na którego licencji grała drużyna.
Dziewicki i Kot rozstali się z Polonią po pierwszej kolejce następnego sezonu. - Czy to prezes, czy idol trybun, swoje ambicje powinien schować do kieszeni. Priorytetem jest to, żeby w klubie była dobra atmosfera, bo wtedy wszyscy będą widzieć wspólny cel. Natomiast nie jest żadną tajemnicą, że w pewnym momencie zabrakło szczerości i lojalności, a to oznaczało rozstanie. Na trybunach widywałem trenerów przymierzanych do mojej funkcji. Sam zrezygnowałem, jeszcze przed pierwszym meczem, ale do Sieradza pojechałem, bo nie udało się znaleźć nikogo na moje miejsce. Uznałem, że tak będzie fair wobec chłopaków, których prowadziłem - mówił Dziewicki.
W klubie panował bałagan. Drużynę, która rozgrywki w trzeciej lidze zakończyła na 14. miejscu, do końca sezonu trenowali jeszcze Łukasz Chmielewski (jako tymczasowy szkoleniowiec), Piotr Szczechowicz, Dariusz Dźwigała, Marek Końko oraz Igor Gołaszewski. Pięciu "stałych" trenerów w 10 miesięcy. To prawdopodobnie krajowy rekord, którego nie powstydziłby się Wojciechowski.
Kolejna nadzieja na lepsze jutro w klubie przyszła w czerwcu 2015 roku. To wtedy Polonię od MKS-u przejęła spółka, na czele której stał Jerzy Engel. Nowi zarządcy rozpoczęli poszukiwania poważnych sponsorów i, tak samo jak Wojciechowski czy Król, mieli wielkie plany. Według wizji nowej spółki zespół do 2020 roku miał wrócić do ekstraklasy i występować na nowym stadionie.
- Od najważniejszych osób w Polonii usłyszeliśmy, że rok po roku mamy awansować najpierw do drugiej, a później do pierwszej ligi. Później dawano nam czas na przygotowanie się do ataku na ekstraklasę. Za słowami szły czyny, bo w klubie zrobiło się dużo lepiej. W trzeciej lidze mieliśmy warunki, których mogłyby pozazdrościć nam niektóre kluby pierwszoligowe. Mieliśmy wysokie kontrakty i premie. Wszystko było płacone na czas. Zimą pojechaliśmy też na obóz na Cypr - mówi nam Rafał Kosiec, który do Polonii trafił tuż przed odejściem Dziewickiego, a po półrocznym wypożyczeniu do GKS-u Tychy, wrócił do niej tuż po przyjściu Engela.
Pierwszy rok rządów nowej spółki zakończył się sukcesem. Polonia awansowała do drugiej ligi, jednak dobrze było tylko na boisku. Poza nim trwał konflikt Engela z kibicami, którzy w pewnym momencie, w ramach protestu, zawiesili doping.
Jak to w Polonii w ostatnich latach bywało iskierka nadziei, jaką był awans do drugiej ligi, szybciej zgasła, niż się pojawiła. - Kiedy trafiałem do zespołu w styczniu 2017 roku, gdy ten zajmował miejsce w strefie spadkowej drugiej ligi, nikt w klubie nie tracił optymizmu. Chociaż do czołowych miejsc traciliśmy kilkanaście punktów, to celem pozostawał awans do pierwszej ligi - mówi nam były zawodnik Polonii, Rafał Zembrowski.
I dodaje: Plany pozostawały ambitne. To one przekonały mnie do powrotu do Polonii, mimo że w tamtym czasie byłem zawodnikiem pierwszoligowego klubu. Początek był bardzo obiecujący. Zimą byliśmy na obozie przygotowawczym na Cyprze, gdzie w sparingu pokonaliśmy m.in. z zespół z armeńskiej ekstraklasy. W pierwszym meczu ligowym wygraliśmy na wyjeździe w Stalowej Woli. Później jednak stało się coś, czego do dzisiaj nie umiem wytłumaczyć.
W kolejnych 14 spotkaniach poloniści odnieśli raptem trzy zwycięstwa i już po roku, z hukiem spadli do trzeciej ligi. - Chociaż w drużynie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że plany awansu do pierwszej ligi nie są racjonalne, to nikt z nas nie zakładał spadku. Wydawało nam się to nierealne. Mieliśmy dobry i doświadczony zespół, który wiosną miał się zgrać i w kolejnym sezonie powalczyć o awans do pierwszej ligi. Stało się jednak zupełnie inaczej. Remisowaliśmy i przegrywaliśmy mecze, w których nie mieliśmy prawa tracić punktów. Nie ma co szukać wymówek, wszystko było naszą winą - wspomina Zembrowski.
W czerwcu 2017 roku, chwilę po zakończeniu rozgrywek, z funkcji prezesa Polonii zrezygnował Engel. Swoją decyzję były selekcjoner tłumaczył konfliktem z kibicami i ich haniebnym zachowaniem podczas ostatniego meczu drugiej ligi przeciwko Rakowowi Częstochowa. Wtedy to trybuny lżyły Engela i jego żonę.
Nieoficjalnie mówi się jednak, że były prezes Polonii zdawał sobie sprawę z nadchodzących ogromnych problemów finansowych klubu. Te związane były z upadkiem koncepcji Engela, którą były selekcjoner przedstawił pozyskanym akcjonariuszom inwestującym w klub. Polegała ona na uzyskaniu od miasta praw do terenu, na którym znajduje się stadion, jego modernizacji oraz komercyjnej zabudowy okolic. Mimo że Engel publicznie zapewniał, że porozumienie z ratuszem zostało osiągnięte, rzeczywistość była zupełnie inna.
- Koncepcja budowy nowego stadionu wymagała zatwierdzenia przez konserwatora zabytków, biuro architektury i wojewodę. A tej ostatniej nie otrzymaliśmy. Większość obszaru Polonii musi być przeznaczona na cele sportowe, a nie komercyjne. Koncepcja prezesa Engela zakładała ok. 130 tys. m kw. na cele komercyjne: hotele, biura. Nigdy nie policzono obszaru na sport, przynajmniej nie było go w tej koncepcji. Zapewniano tylko, że pod stadionem piłkarskim znajdzie się miejsce na halę i bieżnie - mówiła w wywiadzie z portalem Warszawa.wyborcza.pl wiceprezydent Warszawy, Renata Kaznowska.
I dodała: W koncepcji Jerzego Engela zabudowa komercyjna stadionu była wręcz ekstremalna. Nieruchomości od ulicy Bonifraterskiej wchodziły niemal pod samą fontannę. Trudne do zaakceptowania są również założenia, by cały sport – prócz stadionu – zmieścić pod ziemią. To są nieprawdopodobnie drogie rozwiązania. Prezes Engel nigdy nie podał kwoty tej inwestycji. Według naszych szacunków to minimum 500 mln zł.
W związku z upadkiem koncepcji Engela dotychczasowi akcjonariusze znacząco ograniczyli finansowanie klubu. Taką decyzję podjęła m.in. największa z nich, Krystyna Bnińska-Jędrzejowicz, arystokratka pochodząca z rodu Potockich.
Problemy finansowe i organizacyjne mocno odbijały się na drużynie. - Po spadku zespół mocno się nie zmienił, więc zakładaliśmy, że powalczymy o natychmiastowy powrót do drugiej ligi. Naszym największym rywalem był jednak Widzew Łódź. O ile u nich każdy mówił o awansie i czuć było, że są pozytywnie nakręceni, o tyle u nas wszyscy chowali głowę w piasek. W Łodzi mówili tylko o drugiej lidze. U nas nikt nic nie mówił. Chyba już wtedy władze klubu wiedziały, co czeka Polonię - wspomina Zembrowski.
I dodaje: Sami też sobie nie pomogliśmy. W pierwszej kolejce sezonu przegraliśmy u siebie z Huraganem Morąg, który poprzednie rozgrywki spędził w czwartej lidze. Po meczu trener Krzysztof Chrobak powiedział nam, że wyglądamy jak trupy. Mieliśmy wielkie nadzieje, a momentalnie zeszło z nas powietrze. Nie potrafiliśmy dojść do siebie po spadku.
Źle działo się na boisku, coraz gorzej wyglądała też sytuacja finansowa klubu. Po odejściu Engela tę poprawić miał związany od lat z Polonią Janusz Kopeć. On, podobnie jak jego następca Peter Kaluba, misji tej jednak nie podołał. - Przed przyjściem do Polonii usłyszałem, że w klubie pieniądze są tylko do maja. Niestety nie były to plotki - mówi Zembrowski.
Pierwsze problemy z wypłatami dla zawodników pojawiły się w czerwcu 2017 roku. Te, m.in. dzięki negocjacjom z drużyną, udało się jednak szybko zażegnać. Znacznie większe kłopoty wróciły niemal po roku. W maju 2018 roku na mecz z Widzewem piłkarze wyszli z opóźnieniem, w specjalnych koszulkach, domagając się należnych im pieniędzy.
Te w Polonii pojawiały się coraz rzadziej. O ile pierwsza zaległość została rozłożona na raty, o tyle kolejne otrzymywała tylko część drużyny. Młodsza część, czyli ta, na której klubowi zależało w kontekście możliwej sprzedaży i zarobku.
- To było bolesne doświadczenie dla starszej części drużyny. Wiesz, naprawdę źle jest wracać do domu przez trzy-cztery miesiące i przyznawać się, że pracujesz za darmo - mówi Zembrowski, który w marcu 2019 roku rozwiązał kontrakt z Polonią. Niedawno, obecny zawodnik Legionovii Legionowo, wygrał sprawę sądową z klubem, który winien jest mu kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Problemy sportowe i finansowe ciągną się za Polonią do dziś. Poprzedni sezon klub zakończył na 6. miejscu w trzeciej lidze, a w marcu zeszłego roku portal Warszawa.wyborcza.pl informował, że jego długi wynoszą około 300 tysięcy złotych. W kolejnych miesiącach urosły one do ponad miliona.
- Sprawy Polonii wzięłam na swoje barki dwa lata temu, bo to wspaniały klub z piękną historią, tyle że w kłopotach. Powołałam zespół, zaprosiłam środowisko polonijne, mieliśmy razem pracować nad projektem stadionu. Od Polonii wymagałam trzech rzeczy: przygotowania i wdrożenia planu naprawczego w klubie, znalezienia sponsora strategicznego i regularnego spłacania długu i bieżących zobowiązań wobec miasta. Prezes Kaluba mi to obiecał. Ale klubowi nie udało się ani jedno z tych zobowiązań - mówiła Kaznowska.
Problemy Polonii narastały i nigdzie nie było widać dla niej nadziei. W październiku z funkcji prezesa zrezygnował Kaluba, w styczniu wszyscy zawodnicy pierwszej drużyny otrzymali wolną rękę w poszukiwaniu nowych klubów. W trakcie zimowych przygotowań trener Wojciech Szymanek nie miał wystarczającej liczby piłkarzy i wszystko wskazywało na to, że Polonia nie przystąpi do rundy wiosennej trzeciej ligi.
Gdy wydawało się, że klub w najlepszym wypadku czeka to samo, co stało się z nim siedem lat temu, do akcji wszedł Gregoire Nitot. Francuz w marcu przejął klub i postanowił uratować go przed ponownym upadkiem.
- Ambicje: Duże! Ale także realne. Nie wrócimy do Ekstraklasy jutro, ale mam nadzieję, że w ciągu najbliższych 8 lat zbudujemy solidne fundamenty dla klubu ze zdrową sytuacją finansową, świetnym zespołem, fantastycznymi kibicami i przyjacielską atmosferą, braterstwem i pozytywnymi wartościami - pisał w mediach społecznościowych.
Nitot spadł Polonii z nieba. Teraz przed Francuzem i całą społecznością związaną z klubem kolejna misja wyprowadzenia go na prostą. Finansowo, ale też sportowo. Po 19 kolejkach trzeciej ligi Polonia jest na razie na przedostatnim miejscu w tabeli i jeśli rozgrywki zostaną wznowione, klub czeka ciężka walka nie tylko o przetrwanie, ale też utrzymanie.