Jest na świecie blisko czterdziestomilionowy naród, któremu trzynasty grudnia 1981 zmienił historię. I o tym dniu śpiewa się tam wesołe piosenki. "W grudniu 81, gdy Anglicy zostali wsadzeni na karuzelę…" - tak się zaczyna najsłynniejsza z nich, "Em dezembro de 81". Pieśń o tym, jak Clube de Regatas Flamengo z Rio de Janeiro rozbiło Liverpool 3:0 w meczu o Puchar Interkontynentalny w Tokio, zostając klubowym mistrzem świata. Drugim mistrzem świata z Brazylii, po wielkim Santosie Pelego. To miał być początek pięknej historii. Ale dalszego końca nie było, aż do teraz.
Przez następnych 38 lat Flamengo już ani razu nie wygrało Copa Libertadores, najważniejszego pucharu Ameryki Południowej, dającego prawo gry o klubowe mistrzostwa świata. Przez te 38 lat były i takie czasy, gdy ten klub stał się symbolem złego zarządzania, niespełnienia, gdy zaglądał mu w oczy spadek z ligi (w 2001), gdy na zostanie mistrzem Brazylii czekał aż 17 lat (między 1992 a 2009). Ale naród był zawsze z nim.
Naród - tak sami siebie nazywają kibice Flamengo. Nacao. Kibice Corinhtians Sao Paulo to "povo", lud, a oni są narodem. Przesada? Pewnie tak, ale za przesadę południowoamerykański futbol kochamy. A w Brazylii traktują klubowy futbol śmiertelnie poważnie, dużo poważniej niż ten reprezentacyjny. Flamengo chwali się, że żaden inny klub piłkarski na świecie nie ma więcej kibiców. Są ich miliony i jest o nich wiele stereotypów. To jest klub raczej tej biednej, kolorowej Brazylii. Wyśmiewanej przez bogatszych ("Nie każdy kibic Flamengo jest bandytą, ale każdy bandyta jest kibicem Flamengo") i dumnej z tego, że gdy Flamengo wygrywa, "jest impreza w faweli".
- Gdzie jest Flamengo, tam są tłumy. Nie tylko w Rio, w całej Brazylii. Lądowaliśmy w Maceio, na wschodnim krańcu kraju, a na lotnisku czekało dwa tysiące kibiców. Mecz pucharowy z kilkudziesięcioma tysiącami na trybunach to była norma. Derby to był tłum ponad sto tysięcy. Flamengo nawet w dżungli będzie grać w tłumie - mówi Sport.pl Mariusz Piekarski, jedyny Polak który występował we Flamengo. Przyszedł na wypożyczenie w 1997 roku, z Atletico Paranaense Kurytyba. Przeniósł się do innego świata.
- Atletico Paranaense to nie było dzisiejsze Atletico, duży i znany klub. Wtedy to była drużyna na dorobku: dobrze zorganizowana, płacąca na czas, z pięknego miasta, ale na dorobku. Taki FK Krasnodar sprzed kilku lat, zanim się dostał do europejskich pucharów. I z tego klubu przeniosłem się z dnia na dzień do Flamengo. Jakbym w Hiszpanii z Cordoby przeszedł do Realu Madryt. Wszystko odbyło się szybko, zadzwonił mój menedżer Juan Figer (Juan Figer Svirski, wówczas jeden z najpotężniejszych menedżerów piłkarskich na świecie, jego rodzice pochodzili ze wschodniej Polski – red.) i powiedział, że idę tam na wypożyczenie. W Brazylii byłem od roku i już wiedziałem, czym jest Flamengo, że ten klub to szaleństwo. Dziś Flamengo jest nowoczesne, dobrze zorganizowane, wtedy tam bywało różnie. Z małego klubu, w którym wszystko było na czas, przeniosłem się do wielkiego klubu, który miał swoje problemy organizacyjne, z wypłatami, i był po kilku słabych latach w lidze - wspomina Piekarski.
Dla jego Flamengo, z m.in. Romario w jesieni kariery, z Renato Gaucho (dziś świetny trener, dwa lata temu doprowadził Gremio Porto Alegre do zdobycia Copa Libertadores), Savio, który wkrótce odejdzie do Realu Madryt, sukcesem było to, że po kilku latach przerwy awansowało do play-off o mistrzostwo Brazylii.
- Kibice Flamengo są bardzo wymagający, po kilku niepowodzeniach robi się gorąco, ale ja akurat tego nie doświadczyłem, bo dostaliśmy się wtedy wreszcie do finałowej ósemki. Popularności w Rio od razu nie zasmakowałem, bo ja tam przyszedłem jako rezerwowy. Debiut miałem dopiero w pucharach, przeciw Velezowi Sarsfield, z Jose Luisem Chilavertem w bramce. Wypadłem dobrze, trener Paul Autuori powiedział mi: to od teraz jesteś pierwszym wchodzącym. A potem już na mnie stawiał w podstawowym składzie. W ataku z Savio, niby to nie moja pozycja, ale sobie jakoś radziłem. I wtedy się zaczęło trochę popularności, trochę występów w mediach, bywało głośno. Cieszę się, że ten klub się tak odbudował, kibicuję mu, zabrałem fajne wspomnienia - mówi Piekarski.
Jego wypożyczenie do Flamengo skończyło się szybko, wykupiła go za ponad milion reali (wtedy około miliona dolarów) federacja piłkarska stanu Sao Paulo i przez prowincjonalny klub Mogi Miri przeszedł do ligi francuskiej, do Bastii. - Wtedy rynek transferowy w Brazylii to była wolna amerykanka. Fundusze, biznesy, sieci sklepów jako udziałowcy. Przy dzisiejszej kontroli rynku transferowego niektóre moje zmiany klubów w ogóle nie mogłyby mieć miejsca. Moją kartę kupił sobie stanowy związek piłkarski, jak to w ogóle brzmi?! - mówi Piekarski, który w Ameryce Południowej został np. piłkarzem urugwajskiego klubu Rentistas Montevideo, mimo że nigdy nie kopnął tam piłki. Transfer był fikcyjny, ze względów podatkowych, a piłkarz podpisał kontrakt w Montevideo, jak wspominał kiedyś, "w jakiejś fabryce traktorów".
Ta wieloletnia transferowa wolnoamerykanka w Ameryce Południowej to ważny kontekst tego, co się działo z Flamengo przez 38 lat od wygrania Copa Libertadores 1981 do Copa Libertadores 2019 (zdobyli trofeum pokonując River Plate w dramatycznych okolicznościach, od 0:1 do 2:1 w kilku ostatnich minutach).
W 1981 finał Pucharu Interkontynentalnego był jeszcze konfrontacją podobnych światów: mierzył się mistrz europejskiej piłki, zatrudniający przede wszystkim europejskich piłkarzy, z mistrzem piłki południowoamerykańskiej, dla którego grali najlepsi piłkarze w kraju. W tamtych czasach najlepsi Brazylijczycy grali jeszcze w lidze brazylijskiej, wyjątki były nieliczne. Piękna Brazylia z mundialu 1982 miała w podstawowym składzie tylko jednego piłkarza zarabiającego w Europie: Falcao w Romie (zdarzało się też wyjść w podstawowym składzie Dirceu, który spędził sezon przed mundialem w Atletico Madryt). I dopiero po tym mundialu zacznie się wielka brazylijska emigracja. „Drenaż stóp”, jak go nazwano, zestawiając z równoległym "drenażem mózgów" Polski i innych demoludów.
Kryzys gospodarczy Brazylii sprawił, że ten drenaż stóp świetnie kopiących piłkę trwał latami. Stał się jedną z reguł światowej piłki. W lidze brazylijskiej skończyły się warunki do budowania czegoś trwałego. Można było świetnie zarobić na handlu piłkarzami, ale już nie dało się utrzymać w niezmienionym składzie drużyny, która osiągnęła coś wielkiego. Brazylia i inne wielkie kultury piłkarskie Ameryki Południowej poczuły się w piłce klubowej drugim albo i trzecim światem. I to się okazało nieodwracalne, nawet gdy w Brazylii znów się zdarzył po latach boom gospodarczy. Udało się wtedy podnieść ligę na wyższy poziom, ale nie na tyle, żeby dorównała wielkiej europejskiej piątce, albo zatrzymać na dłużej w Ameryce Południowej kandydatów na gwiazdy światowego formatu.
Puchar Interkontynentalny, zmieniony z czasem w turniej o klubowe mistrzostwa świata, to od lat jedna z niewielu okazji, by w klubowej piłce Ameryka Południowa triumfowała nad Europą. I od lat Ameryka Południowa traktuje to trofeum znacznie poważniej niż Europa. Tak było właściwie zawsze, w pewnym momencie amerykańscy rywale zaczęli wypowiadać Europie w walce o to trofeum taką wojnę na boisku, że np. Liverpool w latach 70 dwa razy odmówił udziału w tych meczach.
Ale teraz widać to szczególnie wyraźnie. Dla zwycięzców europejskiej Ligi Mistrzów klubowe mistrzostwa świata to uciążliwość, do której trzeba zrobić dobrą minę. Dla zwycięzców Copa Libertadores to nadal świętość, okazja do wielkiej mobilizacji i temat klubowych pieśni. Za najlepszymi klubami Brazylii jadą na te turnieje dziesiątki tysięcy kibiców, nie zważając na koszty, na kryzysy gospodarcze.
Za Flamengo też przyjechał do Kataru wielotysięczny czerwono-czarny tłum. A gdy Flamengo nie układał się mecz półfinałowy z Al-Hilal i do przerwy było 0:1, ten tłum na trybunach zaczął od początku drugiej połowy jak opętany śpiewać "Em dezembro de 81", póki Flamengo nie wyrównało. A potem już poszło gładko. Dłużej męczył się Liverpool w swoim półfinale z Monterrey.
Liverpool jeszcze nigdy nie wygrał tego trofeum. Najpierw się uchylał od walki, potem stanął do niej we wspomnianym 1981 roku, gdy już Puchar Interkontynentalny został przeniesiony na neutralny grunt, do Tokio, i stał się Pucharem Toyoty. Tam Liverpool został ograny przez wielkie Flamengo z Zico jako przywódcą. W 1984 Liverpool przegrał starcie z Independiente, a w 2005, już w formule turniejowej o klubowe MŚ, przegrał finał z FC Sao Paulo.
W sobotę o 18:30 w piątym podejściu do tego trofeum zmierzy się z najbardziej zeuropeizowaną brazylijską potęgą ostatnich lat. Flamengo zatrudniło przed sezonem 2019 europejskiego trenera, Portugalczyka Jorge Jesusa, sięgnęło po Brazylijczyków wracających do ojczyzny po długich karierach w Europie: Filipe Luisa z Atletico, Rafinhę z Bayernu, i po niedługich, jak Gerson. Sprowadziło z Deportivo La Coruna Hiszpana Pablo Mariego. Ma w bramce byłego bramkarza Valencii Diego Alvesa, znakomicie broniącego rzuty karne. Ma świetnego napastnika Gabigola, który nigdy nie był drugim Neymarem, choć mu to wmówiono, ale mimo wszystko klęska jaką poniósł po transferze do Interu Mediolan była zaskakująca. We Flamengo odbudował się tak, że dziś ma dużo większą szansę na sukces w Europie niż wtedy, gdy odchodził tam z Santosu. Jest we Flamengo fantastycznie zdolny młody Reinier, jest doświadczony Everton Ribeiro, jest obieżyświat Diego, magik znany w Europie z Werderu Brema, Wolfsburga, Juventusu i Atletico Madryt, wciąż wiele dający drużynie jako rezerwowy. Jest świetny Urugwajczyk Giorgian de Arrascaeta. Flamengo 2019 grało pięknie, skutecznie . A teraz ma postawić kropkę przy tym sezonie.
- To nie jest przypadek, że Flamengo się odbudowało, ściągając piłkarzy z Europy i trenera z Europy. Liga brazylijska jest zamknięta na europejskie wpływy, wielcy trenerzy z Europy nie chcą tam pracować, bo to są dziś jednak ubocza wielkiej piłki. Najlepsi szybko wyjeżdżają, w plebiscytach nikt się z tej ligi nie przebije. W lidze dominują miejscowi fachowcy od zachowawczej gry. Najlepsi trenerzy od ofensywnej piłki są dziś w Europie - mówi Piekarski. - A uważam, że gdyby podjęli wyzwanie w Brazylii, to z tamtejszymi piłkarzami, z ich umiejętnościami i pewnością siebie, rozbiliby bank.