Nowy przeciętny świat. Tottenham nie przypomina już drużyny, którą prowadzi Mauricio Pochettino

Mauricio Pochettino prosi o czas: "ten stracony podczas okna transferowego, który teraz musi nadrabiać". Ale bukmacherzy ostrzegają, że czasu ubywa: Argentyńczyk jest już czwartym trenerem w kolejności do zwolnienia z Premier League. Co gorsza, Tottenham gra tak, jakby Mauricio Pochettino już dawno tam nie było.
Zobacz wideo

Jeszcze w poprzednim sezonie kojarzył się z wysokim pressingiem, choć nie tak wysokim jak ten Liverpoolu. Z przejmowaniem inicjatywy w meczach, choć oczywiście nie aż tak wyraźnie, jak Manchester City. Tottenham był drużyną dobrze zbilansowaną, uśrednioną wersją swoich charakterystycznych rywali. Potrafił dostosowywać się pod konkretnych przeciwników i np. pokonać Ajax w półfinale Ligi Mistrzów nastawiając się niemal wyłącznie na grę z kontrataku. I chociaż od tego czasu minęło raptem cztery miesiące, to ich gra stała się całkowicie nijaka.

Mniej stworzonych sytuacji i słabszy pressing. Tottenham zmienił się nie do poznania

To, co widać gołym okiem, potwierdzają statystyki: Tottenham już trzy razy w tym sezonie remisował lub przegrywał mecze, w których jako pierwszy wychodził na prowadzenie. W 38 meczach poprzedniego sezonu taka wpadka zdarzyła im się tylko cztery razy. Nawet, gdy sezon był już właściwie rozstrzygnięty, a w pierwszej jedenastce dochodziło do wielu zmian, to pewne zasady pozostawały nietykalne.

Kolejna różnica mniej mówi o zaangażowaniu i skupieniu, a o samej taktyce. Tottenham cofnął się o ponad dziesięć metrów względem poprzedniego sezonu. Teraz swoje ataki rozpoczyna średnio 41,5 metra od bramki przeciwnika – dalej niż dziesięć drużyn Premier League, m.in. Watford, Brighton i Burnley. Drastycznie spadła też liczba odbiorów piłki w trzeciej części boiska, czyli w okolicach pola karnego rywala. W zeszłym sezonie Tottenham równał do wyników Liverpoolu i Manchesteru City, atakował przeciwników bardzo wysoko, w obecnym jest pod tym względem 17. zespołem w lidze. Piłkarze Pochettino zaliczyli 19 takich odbiorów. Dla porównania: Liverpool - 44, Southampton – 40, Manchester City – 37. Spadła też liczba stwarzanych szans. W sześciu ligowych meczach Tottenham stworzył tylko siedem tzw. „oczekiwanych bramek”, czyli sytuacji, które powinny skończyć się golem. I pod tym względem jest na czternastym miejscu w lidze. Regres widać jeszcze wyraźniej, gdy zestawi się wyniki z tego sezonu, z tymi z poprzednich lat. Gdy Totteham zajął trzecie miejsce w Premier League, średnio stwarzał 1,66 „oczekiwanych bramek” na mecz. Statystycznie – niemal dwa razy więcej niż jego rywal. Na początku poprzedniego sezonu wynik wciąż był bardzo dobry – 1,47, a gdy Tottenham stopniowo przerzucał siły na Ligę Mistrzów, liczba „oczekiwanych bramek” w lidze spadła do 1,29. Teraz wynosi już 1,16.

Tylko pozorna stabilizacja

We wtorek nastąpiło tąpnięcie, bo Tottenham przegrał w rzutach karnych z Colchester, zespołem z czwartego poziomu rozgrywkowego w Anglii i odpadł z Pucharu Ligi Angielskiej. Mimo że posiadał piłkę trzy razy dłużej niż ich rywal i oddał dziewiętnaście strzałów na bramkę. Odpadnięcie z przeciętniakiem League Two jest czymś bezprecedensowym, bowiem Pochettino chociaż już wielokrotnie wymieniał w takich meczach cały skład, ale nigdy nie przegrał. 19 razy mierzył się z rywalem z niższej ligi - wygrał 15 razy, a 4 zremisował.

Na podstawie tego meczu można wskazać największą bolączkę Tottenhamu. To wciąż zespół, który posiada piłkę, często zagrywa w pole karne rywala (225 razy w tym sezonie – tyle samo co Manchester City, mniej tylko od Liverpoolu) oddaje wiele strzałów – w tym sezonie już 88, co czyni go piątym najlepszym w lidze. Ale nie ma tego, co OPTA określa jako „wielkie szanse”, a kibice jako „stuprocentowe sytuacje”. Tottenham miał ich w tym sezonie zaledwie dziesięć – gorsze są tylko Burnley, Newcastle United i Crystal Palce. Piłkarze Pochettino stwarzają więc przewagę, z której nic nie wynika. Wystarczy, że przeciwnik - nawet czwartoligowy – jest dobrze zorganizowany i nic mu nie grozi. Dzieje się tak m.in. dlatego, że zawodzą zawodnicy najbardziej kreatywni – Eriksen i Dele Alli. W sezonie 2017-18 Duńczyk miał średnio 0,30 „oczekiwanych asyst” podczas jednego meczu, a Anglik 0,16. W kolejnym sezonie Eriksen spadł do 0,25 „oczekiwanych asyst” na mecz, a Alli do 0,10. Obecnie wynik Eriksena to 0,16, natomiast Alli niemal w ogóle nie gra w meczach Premier League.

Pochettino na konferencji prasowej po meczu z Colchester nie atakował swojego zespołu tak, jak kilka dni wcześniej po remisie 2:2 z Olympiakosem w Lidze Mistrzów, gdy oskarżył piłkarzy, że przy dwubramkowym prowadzeniu poczuli się zbyt pewnie i porzucili nakreślony przez niego plan gry. – Dobra energia bierze się stad, że wszyscy są razem, a nie pracują na różnych programach – mówił we wtorek w swoim stylu. – Jesteśmy w trudnym okresie, ale musimy zachować spokój i trzeźwo o tym myśleć. Próbujemy znaleźć rozwiązanie i potrzebujemy tylko czasu, bo zawsze, kiedy masz nieskompletowany skład, tracisz czas. I teraz pracujemy, żeby ten czas odzyskać – tłumaczył. – Nasze występy są dość dobre, ale potrzebujemy tego dodatkowego mentalnego połączenia. Nie możemy mieć różnych planów w drużynie, musimy być jednością. Ale znów: potrzebujemy do tego czasu – zaznaczał „Poch”.

Później niejako bronił swoich piłkarzy twierdząc, że nie zdobyli bramki przeciwko Colchester, bo brakowało im jakości w trzeciej części boiska. Tej, w której najmniej zależy od trenera. Nawet Pep Guardiola miał powiedzieć piłkarzom City, że on może zaplanować wszystko, co wydarzy się w pierwszej i drugiej, ale w trzeciej decyduje już ich instynkt i kreatywność. Jakości brakowało, bo Pochettino dał podstawowym piłkarzom wolne. W ataku grał więc 17-letni Troy Perrott, za nim szukający formy sprzed dwóch lat Alli i Lucas Moura, który wciąż balansuje między wyjściowym składem, a ławką rezerwowych. Eriksen, Erik Lamela i Heung-Min Son zostali desperacko wpuszczeni w drugiej połowie, ale nic nie zmienili. 

Ale tak szybkie odpadnięcie z najmniej istotnego turnieju na Wyspach, to tylko wierzchołek góry lodowej problemów Tottenhamu. „The Telegraph” pisze, że pozorna stabilizacja w składzie wymuszona brakiem transferów przez blisko dwa lata paradoksalnie doprowadziła do niestabilności. Już po tym sezonie kończą się umowy Christiana Eriksena, Jana Vertonghena i Toby’ego Alderweirelda, więc albo zostaną zimą sprzedani, albo latem odejdą za darmo. Bo w to, że podpiszą nowe kontrakty, coraz trudniej uwierzyć. Pochettino wie, że nadchodzi bardzo trudny okres przejściowy, w którym dojdzie do wielu zmian w jednym okresie – właśnie dlatego, że w poprzednich oknach transferowych prezes Daniel Levy nie inwestował pieniędzy w zespół, tylko oszczędzał na nowy stadion. Zamiast kadrowej ewolucji – „Koguty” czeka zmiana niemal rewolucyjna. 

Problemy Tottenhamu wynikają również z tego, że klub wciąż nie poradził sobie ze stratą Mousy Dembele, który był kluczowy w grze, jakiej oczekiwał Pochettino. Harry Winks nieźle dyktuje tempo, Moussa Sissoko jest przydatny w fazie przejściowej, ale żaden z nich nie jest naturalnym liderem Tottenhamu, jakim był Belg. Żaden nie broni tak dobrze, jak Dembele, dlatego stoperzy – Vertonghen i Alderweireld mają więcej pracy i popełniają więcej błędów. Zastępcą Belga może być Tanguy Ndombele, ale… potrzebuje czasu. Od początku pobytu w Londynie leczy jedną kontuzję za drugą. Pochettino nie korzysta na razie z Giovaniego Lo Celso i Ryana Sessegnona, którzy nie dość, że też mają problemy ze zdrowiem, to jeszcze zostali kupieni ostatniego dnia okna transferowego, przez co nie mieli szans zgrać się z zespołem. Teraz Argentyńczyk nie może ich wystawiać i wdrażać, bo ich obecność na boisku zwyczajnie szkodzi zespołowi, a ten musi zdobywać punkty. To jest właśnie strata czasu, o której mówi.

Mauricio Pochettino, jak Jurgen Klopp przed laty 

Może to jeszcze kac po przegranym finale Ligi Mistrzów, może brak szczęścia jak przy decyzji VAR w meczu z Leicester, a może tradycyjny początek Pochettino, który zwykle zaczynał sezony powoli, a tempa nabierał późną jesienią. Może. Na pewno jednak, po raz pierwszy od pięciu lat zadawane są pytania, czy czas Argentyńczyka w Tottenhamie dobiega końca. Spośród trenerów w Premier League, dłużej od niego pracują w swoich klubach tylko Eddie Howe w Bournemouth i Sean Dyche w Burnley. Przy średnio dwunastu zwalnianych trenerach na sezon w ostatnich dziesięciu latach Premier League, utrzymanie posady przez pięć sezonów najlepiej świadczy o jakości pracy jaką wykonał Pochettino. Zapewnił regularną grę w Lidze Mistrzów i finał tych rozgrywek w poprzednim sezonie – rzecz nie do uwierzenia, zanim rozpoczął pracę.

Przez ten czas jego zespół dojrzewał, starzał się, brakowało dopływu nowych piłkarzy, więc styl gry naturalnie się zmieniał. Najpierw zachwycał, później był mniej fascynujący, ale wyrafinowany, skrojony na miarę i dający najlepsze wyniki. Przypomina to drogę, jaką z Borussią Dortmund przeszedł przed laty Jurgen Klopp. Obaj stworzyli zespoły grające bardzo intensywny futbol, obaj musieli przez wiele lat pracować z tymi samymi piłkarzami, obaj ucierpieli po przegranym finale Ligi Mistrzów, który wydawał się szczytem możliwości ich zespołów. Niemiec też napotkał w ostatnim sezonie na problemy, których wcześniej nie miał. Dla Kloppa był to siódmy sezon, Pochettino kilka tygodni temu rozpoczął szósty. Wtedy Klopp stwierdził: „Nie jestem już idealnym trenerem dla tego niezwykłego klubu”. A czy Pochettino jest? Te uwagi wysyłane po meczu z Olympiakosem, że „piłkarze nie przestrzegali planu”, a po meczu z Colchester, że „czas na odbudowę jedności”, mogą niepokoić. Tym bardziej, że gdy Pochettino zaczynał pracę w Southampton i korzystał z pomocy tłumacza, wielokrotnie upewniał się, czy jego słowa zostały właściwie przetłumaczone. Miał fioła na punkcie bycia dobrze zrozumianym. Jeśli więc człowiek przykładający tak wielką wagę do słów, tak bezpośrednio uderza w posłuszeństwo piłkarzy, to znaczy, że w szatni ewidentnie brakuje harmonii.

To sygnał. Wysłany w ten sposób zresztą nie po raz pierwszy na konferencji prasowej. Przy okazji przeprowadzki na nowy stadion Pochettino mówił, że „wielki klub, to nie tylko wielki stadion, ale też wielcy piłkarze i wzmocnienia”, czym uszczypnął Daniela Levyego. W maju przypomniał się zdaniem: „klub potrzebuje bolesnej przebudowy”. Co z tego wyszło? Czterech nowych piłkarzy, z czego trzech na początku sezonu złapało kontuzję. Pochettino chciał odejścia Alderweirelda, Vertonghena, Eriksena, Rose’a, Wanyamy. Efekt? W końcówce meczu z Leicester wszyscy byli na murawie. Kontrakty trzech pierwszych piłkarzy wygasają w czerwcu 2020 roku, dwóch pozostałych – w czerwcu 2021 roku, więc klub spróbuje ich sprzedać następnego lata. Może dopiero wtedy zacznie się ta bolesna przebudowa? Jeśli ktoś zasługuje, by ją nadzorować, to wciąż jest to właśnie Pochettino.

Więcej o: