Piotr Czachowski, były reprezentant Polski: Sparzyłem się na ludziach, którzy obiecywali złote góry, a skończyli tragicznie [ROZMOWA]

Trafiłem na zwykłych oszustów. Całe życie poświęciłem piłce, a oni mi ją obrzydzili - mówi w szczerej rozmowie ze Sport.pl Piotr Czachowski, były reprezentant Polski i piłkarz Udinese. Wspomina swoją karierę, a także opowiada o korupcji w latach 90. oraz innych patologiach w polskim futbolu.
Zobacz wideo

W 1991 roku został wybrany piłkarzem roku w Polsce. Kilka miesięcy później opuścił Legię Warszawa i trafił do Udinese Calcio. Za granicą grał też w Dundee United i był bliski debiutu w Premier League. Ostatecznie do Anglii nie trafił, ale na Old Trafford zagrał. Obecnie skupia się na trenowaniu młodzieży i komentowaniu Serie A. 52-letni Piotr Czachowski w rozmowie ze Sport.pl wspomina swoją karierę, a także opowiada o korupcji w latach 90. i innych patologiach w polskim futbolu.

Antoni Partum: Grał pan w latach 90., gdy w Polsce kwitła korupcja. Otrzymał pan kiedyś nielegalną propozycję?

Piotr Czachowski: - W Polsce czuło się ją wszędzie, ale propozycji żadnej nigdy nie dostałem. Ba, sam byłem ofiarą.

Kiedy?

- Chodzi mi o finał Pucharu Polski z 13 czerwca 1998 roku, kiedy Amica Wronki, potęga ekstraklasy, mierzyła się z kopciuszkiem - Aluminium Konin, w którym kończyłem karierę. To był mój ostatni naprawdę poważny mecz w karierze. To była piękna przygoda w PP, aż do finału. Byliśmy świetnie przygotowani mentalnie i fizycznie, ale nagle wszystko się posypało. I to nie z naszej winy.

Co dokładnie się stało?

- Zbliżał się ostatni gwizdek sędziego w pierwszej połowie i prowadziliśmy 2:0, chociaż mogliśmy i więcej. Nagle rywale otrzymali karnego z kapelusza i zrobiło się 2:1. Chłopaki z mojej drużyny nie chcieli wyjść na drugą połowę. Mówili, że to bez sensu. Byłem jednak kapitanem, więc przemówiłem do nich, żebyśmy spróbowali zmierzyć się z tymi okolicznościami. Żebyśmy zapomnieli o tym feralnym arbitrze i pomyśleli o naszych kibicach. Chłopaki zmotywowali się, ale sędzia pokazał nam sześć żółtych kartek i jedną czerwoną, przy stanie 2:2. Nam udało się nawet objąć prowadzenie, ale Amica zdołała w końcówce wyrównać. W dogrywce, grając w osłabieniu, nie mieliśmy już szans i przegraliśmy 3:5. Cholernie żałuję tego meczu, ale wyniosłem cenne doświadczenie, że czasem w życiu bywa pod górkę.

Przechodząc do teraźniejszości. Dokąd zmierza dzisiejsza Legia?

Patrzę na ciągłe zmiany trenerów, politykę transferową i nie wiem, jaki jest kierunek. Nie podoba mi się to, co się dzieje w Legii. A może inaczej – po prostu mnie to boli. Nie mogę pojąć dlaczego mistrzowie Polski ściągają trzeci, czwarty sort z zagranicy. W dodatku płacą im znacznie lepsze pieniądze niż Polakom, choć ci obcokrajowcy wcale nie są od nich lepsi. Czy u nas nie ma zdolnej młodzieży? Spójrz, ilu młodych Polaków gra w Serie A, albo przypomnij sobie Legię, w której grałem.

Drużyna złożona z samych Polaków.

- Szczęsny, Kubicki, Gmur, Bąk, Czykier, Pisz, Sobczak, Iwanicki, Kowalczyk, Cyzio i ja. Ten skład wyeliminował mistrzów Włoch Sampdorię Genua w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów i potrafił zremisować na Old Trafford z Manchesterem United 1:1. U nas naprawdę nie brakuje talentów, tylko trzeba dać im szansę. Obecna polityka doprowadziła do tego, że Legii od dwóch lat nie ma w Europie. A w przyszłości będzie jeszcze trudniej, bo europejskie puchary niedługo zmienią formułę, na bardziej zamkniętą dla państw takich jak Polska.

Jest pan bardzo związany z Legią, ale za długo w niej pan nie zagrzał miejsca.

- Dla każdego chłopca z Warszawy gra w Legii to spełnienie marzeń, więc faktycznie czułem się cholernie dumny, zakładając koszulkę Legii. Kibicuję jej od dziecka, choć mój ojciec był sympatykiem Gwardii. Czuję jednak niedosyt, bo w jej barwach zagrałem tylko 14 spotkań.

Dlaczego?

- W 1992 roku świętej pamięci trener Władysław Stachurski chciał, żebym wrócił do Legii po okresie wypożyczenia w Zagłębiu Lubin, tym bardziej, że rok wcześniej Legia zapłaciła aż 6 milionów złotych Stali Mielec za mój transfer. Jednak Janusz Romanowski, prezes Legii, zaproponował mi ofertę nie do odrzucenia.

Ofertę z Udinese. Była niespodzianką?

- Niespodzianką? Byłem zszokowany. W tamtych czasach trudno było opuścić polską ligę i spróbować sił w czołowej lidze Europy. No, może z wyjątkiem Francji, gdzie trener Auxerre Guy Roux hurtowo ściągał Polaków [w Auxerre grali m.in.: Marian Szeja, Paweł Janas, Tomasz Kłos, Henryk Wieczorek, Waldemar Matysik, Andrzej Szarmach czy Ireneusz Jeleń].

Co bardziej pana skusiło: zarobki czy gra w Serie A?

- Nie będę ukrywał, że zarobki były kilka razy większe niż w Polsce. Ale mogłem grać na najwyższym światowym poziomie. Po meczu z Sampdorią poczułem, że świat wielkiego futbolu wcale nie jest taki odległy, niedostępny. Chciałem się sprawdzić na tle najlepszych. Notabene – myślę, że to właśnie ćwierćfinał PZP przekonał działaczy Udinese do transferu.

W Udinese też pan nie pograł długo.

- To prawda, ale w dużej mierze przez sprawy, na które nie miałem wpływu.

Jakie?

- W październiku zadebiutowałem w Serie A przeciwko Pescarze, ale już tydzień później, w trakcie spotkania reprezentacji Polski z Holandią, doznałem poważnej kontuzji stawu skokowego. Przez trzy miesiące nie mogłem chodzić. Straciłem niemal pół sezonu. Poza tym za moich czasów istniały ograniczenia dla cudzoziemców. W kadrze meczowej mogło być tylko trzech obcokrajowców, w tym dwóch na boisku. Czwarty stranieri musiał siedzieć na trybunach.

A nas była właśnie czwórka: ja, Marek Koźmiński oraz Argentyńczycy: Abel Balbo i Nestor Sensini. Balbo był kapitalnym napastnikiem, a Sensini fantastycznym obrońcą. Świetni piłkarze i jeszcze lepsi ludzie. Ale jeśli chodzi o regularną grę, to obcokrajowcom było naprawdę trudno.

Jaki był dla pana najpiękniejszy moment na Półwyspie Apenińskim?

- Chyba mecz z Interem Mediolan, mój pierwszy po kontuzji kostki. Przegrywaliśmy do przerwy 0:2, a trener Alberto Bigon wpuścił mnie na drugą połowę. Zdołaliśmy zremisować 2:2 i miałem w tym duży udział. Mogliśmy nawet wygrać, ale Balbo zmarnował doskonałą okazję.

Z Milanem też pan zagrał.

- Kapitalne przeżycie. Mierzyć się z takimi piłkarzami jak Marco van Basten, Paolo Maldini, Alessandro Costacurta czy Franco Baresi. Do dziś mam pamiątki z tamtego meczu.

Jakie?

- Koszulkę van Bastena i zdjęcie z Maldinim. Mam też wycinki z włoskich gazet, bo zostałem wybrany graczem meczu. Zremisowaliśmy 0:0, co dla defensywnego pomocnika jest powodem do zadowolenia.

Nie dało się wygrać?

- Cholera, dało się. Gdybyś się mnie spytał, czego najbardziej ze swojej kariery żałuję, to z pewnością sytuacji z 90. minuty tamtego spotkania.

Co się stało?

- Wywalczyłem piłkę w środku pola, gdzieś tak na 40. metrze od bramki Milanu. Kątem oka patrzę, że Sebastiano Rossi stał na linii pola karnego, więc spróbowałem go przelobować, ale bramkarz końcówką palców strącił piłkę, upadł na ziemię, jednak szybko wstał i zdążył złapać piłkę, zanim przekroczyła linię. Niewiele brakowało.

Grać przeciwko Marco van Bastenowi to musi być przeżycie. Wydawał się kimś z innego świata?

- Bez przesady. Wielki piłkarz, ale tylko człowiek. Też ma dwie nogi i dwie ręce.

To kto był najtrudniejszym pańskim rywalem?

- Zaskoczę cię, ale nigdy nie zapomnę wahadłowego Parmy. Alberto Di Chiara, biegał od pola karnego do pola karnego na pełnym gazie przez 90 minut, jakby miał podwójne płuca. Nie zapomnę tego skurczybyka, bo byłem jego plastrem. To był ciężki mecz, ale wygraliśmy 1:0.

To właściwie czemu latem pana pożegnano?

- Byłem jedynie wypożyczony z Legii, ale podpisałem z prezydentem Pozzo umowę na cztery lata i wyjechałem na wakacje. W tym czasie Legia miała dogadać się z Udinese. Wracam z Polski, gdzie byłem odwiedzić rodzinę i okazuje się, że w moje miejsce przyjechał Dariusz Adamczuk, który grał na igrzyskach w Barcelonie. I podpisał trzyletni kontrakt, który pierwotnie miał być dla mnie.

Był od pana lepszy?

- Trudno ocenić, ale zdecydowali się na niego. Może przez fakt, że był trochę młodszy, a może się bali, że znowu złapię kontuzję? Naprawdę nie wiem. Podpisał trzyletni kontrakt, który podobno czekał na mnie. Ale Darek też nie miał lekko, bo tylko dwa mecze zagrał w Udine.

Włochy opuścił pan po roku, ale silne uczucie do tego kraju zostało.

- Oczywiście, że tak. Trudno, żeby było inaczej, bo to wspaniały kraj. Klimat, ludzie, pogoda, kuchnia, architektura, wszystko. Włosi bardzo lubią Polaków, pomagał nam fakt, że papieżem był Jan Paweł II. Myślę, że dziennikarze też mnie polubili, bo już po kilku miesiącach udzielałem wywiadów po włosku. Może nie perfekcyjnym włoskim, ale starałem się.

Jak pan nauczył się włoskiego?

- Mieliśmy w Udine wspaniałego nauczyciela, a zarazem oddanego kibica. Silvano de Fanti wykładał na uniwersytecie polską literaturę. Spotykaliśmy się z nim i Markiem Koźmińskim trzy razy w tygodniu. I w miłej atmosferze uczyliśmy się włoskiego. Kapitalny gość!

Od strony piłkarskiej też się pan pewnie wiele nauczył.

- To było niesamowite doświadczenie. Włosi to maniacy taktyki. Zupełnie inny świat. Ale nie chodzi mi tylko o odprawy, ale także o obozy przygotowawcze. U nas zimą to się brało plecak wypchany kamieniami i po górach biegało, a tam słońce świeci prawie cały rok, więc bez przerwy trenowaliśmy z piłką. Nawet drwalowi poprawi to technikę.

Później wrócił pan do Polski.

- Wróciłem do Legii i zagrałem dwa mecze. Z Widzewem wygraliśmy 2:0, a potem w meczu ze Stalą Mielec już w 13. minucie rywal tak mi wjechał w kolano, że do dziś mam ślad [Czachowski podwija nogawkę i pokazuje szramę o długości 8-10 cm]. Dzień po meczu dostaję telefon, że pojawiła się oferta ze Szkocji z Dundee. Doktor Stanisław Machowski powiedział, że na szczęście to tylko strasznie wygląda, a po 45 dniach wrócę do treningów. I choć byłem kontuzjowany, to Szkoci zdecydowali się na zakup.

Propozycja finansowa była lepsza niż ta z Udinese?

- Podobna. Natomiast Legia zarobiła na mnie 350 tysięcy dolarów, to były naprawdę bardzo dobre pieniądze.

Czym różniła się liga szkocka od włoskiej?

- Prawie wszystkim. We Włoszech grali ministrowie sportu, a tam rzemieślnicy i wyrobnicy. W Szkocji liga była brutalniejsza, a poziom znacznie słabszy. Tylko Celtic i Glasgow Rangers próbowały grać ładny dla oka futbol.

A reszta?

- Typowi drwale. Bieganie i walka na całego przez 90 minut. Z pierwszego sezonu byłem zadowolony, ale w drugim znowu miałem problemy zdrowotne.

W tym okresie w Celticu grał także Dariusz Wdowczyk. Kumplowaliście się?

- Z Darkiem czasami się spotykaliśmy, ale rzadko, bo nie było czasu, a mieszkaliśmy w innych miastach. Raczej na zgrupowaniach kadry rozmawialiśmy.

Podobno przed transferem do Dundee był pan bliski przenosin do Londynu.

- Pojechałem do Chelsea na dziesięć dni na testy. Zetknąłem się tam z wielkimi zawodnikami. Był Dennis Wise, Paul Elliott i Vinnie Jones, czyli najlepszy aktor wśród piłkarzy i najlepszy piłkarz wśród aktorów.

Jak wypadł pan na ich tle?

- Dobrze. Nie odstawałem poziomem, ale trzeba pamiętać, że to była inna Chelsea niż ta Romana Abramowicza. Wtedy zespół z Londynu bronił się przed spadkiem.

To czemu w końcu nie podpisał pan z nimi kontraktu?

- Wszystko było już praktycznie dogadane. Ja chciałem transferu i co najważniejsze trener też. Rozbiło się o pieniądze. Pan Włodek Lubański był moim menedżerem. Wcześniej wytransferował Roberta Warzychę do Evertonu, więc już nabrał trochę doświadczenia w negocjacjach z Anglikami. Ale tym razem się nie udało. Piłkarze mojego pokroju zarabiali wtedy około 1500 funtów tygodniowo, a gwiazdy ligi 5 000. Pan Włodek chciał mi chyba wyszarpać trochę więcej niż 1500, a oni się nie zgodzili. Choć ja w ciemno przyjąłbym tę ofertę. Dziś to nieprawdopodobne, żeby 400 czy 500 funtów stanowiło decydujący czynnik.

Czuł pan żal do Włodzimierza Lubańskiego?

- Absolutnie nie. Takie jest życie, czasami zdarzają się takie sytuacje. Żyjemy w dobrej komitywie. Od dzieciaka był moim idolem. Pamiętam jak złapał kontuzję z Anglikami, a ja jako dzieciak to oglądałem i płakałem. Bardzo przeżywałem jego uraz.

Skąd się w ogóle wziął pomysł Chelsea? Kiedy się panem zainteresowali?

- Wszystko zaczęło się po meczu z Irlandią, notabene moim najlepszym w kadrze.

Zdobył pan wtedy pierwszą i zarazem ostatnią bramkę w kadrze.

- To prawda. A mecz zakończył się remisem 3:3. Szkoda tylko, że redaktor Dariusz Szpakowski nie wiedział, kto był autorem trafienia. Dlatego też nie wszyscy kibice się zorientowali. Wtedy nie było Internetu. Teraz kibic wszystko może szybko zweryfikować.

Może goli pan nie strzelał, ale 45 meczów w kadrze to imponujący rezultat.

- Jestem z tego dumny. Pamiętajmy, że wtedy kadra nie grała z Gibraltarem i reprezentacjami tego pokroju. Nie dało się nabić licznika na mało istotnych spotkaniach. Żałuję tylko, że nigdy z Niemcami nie zagrałem.

Na osłodę może pan spojrzeć na gablotę z trofeami, a tam nagroda dla najlepszego polskiego piłkarza w 1991 roku.

- To było niesamowite wyróżnienie, szczególnie, że niemal zawsze nagradzani są tylko piłkarze ofensywni. OK, w 2006 roku Fabio Cannavaro dostał Złotą Piłkę, a w tym roku Łukasz Fabiański został wybrany piłkarzem roku, ale to wyjątki. Dlatego było mi niezmiernie miło, że zostałem wyróżniony. Może młodsi kibice tego nie wiedzą, ale kiedyś nie było takich pięknych i uroczystych ceremonii. O nagrodzie dowiedziałem się z telewizji.

Pańscy koledzy z boiska brylują na salonach. Roman Kosecki pcha się do polityki, a Marek Koźmiński jest wiceprezesem PZPN. A pan jakoś tak z boku. Dlaczego?

- Marek od zawsze miał dryg do interesów i głowę do biznesu. Widać to było już w trakcie kariery. Ja skupiałem się tylko na sporcie. Czułem, że Marek może zostać działaczem. I dobrze mu to wychodzi. Kompetencji nikt nie może mu odmówić.

45 meczów w kadrze, gra w Legii Warszawa, Udinese i Dundee, współpraca z wieloma uznanymi trenerami – to znacznie bogatsze CV niż wielu polskich trenerów. Czemu trenuje pan głównie dzieci?

- Obecnie mam kurs UEFA B – do pracy z młodzieżą. Być może zrobię także UEFA A, ale nie wiem czy znowu chcę się pchać w ten świat.

Jaki?

- Dziecko pana nigdy nie oszuka. Z dorosłymi bywa różnie.

Czyli powrót do seniorskiej piłki w roli trenera to temat zamknięty?

- Chyba tak. Bardzo sparzyłem się na ludziach, którzy obiecywali złote góry, a rzeczywistość okazała się brutalna. Trafiłem na zwykłych oszustów. Później traciłem dużo pieniędzy na prawników, aby odzyskali moje pieniądze, bo klub mi zalegał mi kilka pensji, ale dziś już machnąłem na to ręką. Szkoda nerwów, zniechęciłem się. Całe życie poświęciłem piłce, a oni mi ją obrzydzili.

Kto?

- W KP Piaseczno prezes Marcin Wojtecki miał bardzo ambitne plany. Rozwiesił plakaty w klubie: „droga do Ekstraklasy”. A skończyło się tak, że o mały włos, a nie moglibyśmy dokończyć sezonu z powodu nieuregulowania zobowiązań wobec piłkarzy i pracowników klubu.Ostatecznie utrzymaliśmy się w III lidze, potem Mazowiecki Związek Piłkarski nie przyznał nam licencji, a Wojtecki skończył tragicznie.

Jak?

- Podobno w więzieniu. Tak się kończą zaległości w Urzędzie Skarbowym i ZUS-ie.

To nie była jedyna osoba, która pana wykiwała.

- Nie. Mam niemiłe wspomnienia również z panem Kazimierzem Boboskim, prezesem UKS Łady. Cwaniaczek, jakich wielu w polskim futbolu w niższych ligach. A co do Łady, to był to klub, który miał duże aspiracje, by regularnie grać w III, może II lidze, a gdzie jest dziś? W B klasie. To problem polskiej piłki, że prezesami zostają kompletni laicy. Ludzie, którzy albo mają minimalne pojęcie o piłce, albo żadne. Ludzie w amatorskiej piłce łączą pracę z futbolem. No to wyobraź sobie, że kończysz robotę, jedziesz na trening, prowadzisz zajęcia, a następnie nie otrzymujesz pensji. I spóźnienia sięgają np. pół roku. Myślę, że to nie ja miałem pecha, tylko ogólnie systemowo leżymy. Amatorska piłka upadła.

Kto jest temu winny?

-  Nie tylko prezesi, ale także samorządy. Kiedyś w Warszawie było wiele mocnych klubów, ale po zmianie systemu wszystko zaczęło się sypać.

Większość klubów jest w stanie agonalnym. Skra walczy o uratowanie stadionu, Gwardia straciła kompleks boisk, Sarmata stadion, Warszawianka od lat czeka na rewitalizację, Hutnik wciąż nie może doczekać się remontu stadionu, Olimpia Warszawa i RKS Okęcie też są w tarapatach finansowych. Kiedyś w trzeciej lidze było pełno drużyn z Warszawy, a dziś? KS Ursus, Polonia Warszawa i rezerwy Legii. Trzy drużyny. Kiedyś było ich kilkanaście.

Teraz pracuje pan z młodzieżą i komentuje Serie A. A pański komentarz to czysty entuzjazm.

- To prawda, jestem zadowolony ze swojego życia i pracy. Patryk Mirosławski postawił na młodych chłopaków, którzy są prawdziwymi pasjonatami. Niesamowita ekipa. Piotr Dumanowski, Dominik Guziak, Mateusz Święcicki, Filip Kapica i długo bym tak mógł wymieniać. Oczywiście ich styl nie wszystkim będzie się podobał, ale nie ma takich komentatorów, których każdy kocha. A wiedzy i świetnego przygotowania nikt im odmówić nie może. Przede wszystkim oni kochają tę ligę. To dla mnie wielka frajda tworzyć tę ekipę.

W LOTTO Ekstraklasie już pana nie zobaczymy w żadnej roli?

- Zobaczymy, ale tylko wtedy, kiedy Eleven wykupi do niej prawa.

rozmawiał Antoni Partum

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.