Marek Koniarek to jedna z gwiazd naszej ligi lat 80. i 90. Z GKS-em Katowice zdobył Puchar Polski. Z Widzewem Łódź wywalczył mistrzostwo kraju i tytuł króla strzelców. Był powoływany do reprezentacji narodowej. Po zakończeniu kariery piłkarskiej szybko został trenerem. Tego zawodu trzyma się do dziś. Obecnie pracuje w Rozwoju Katowice.
Marek Koniarek: Jeszcze nie wiadomo. Raz boli mniej, raz bardziej. Ostatnie dwa dni miałem niezłe, więc się cieszę. Noga cały czas jest pod kontrolą, na konsultacje jeżdżę do Piekar Ślaskich. Będzie trzeba zrobić jeszcze jedną operację. Prawdopodobnie pod koniec listopada.
W klubie była trudna sytuacja, nie wiadomo było czy drużyna przystąpi do rozgrywek 2. ligi. Trzeba było pomóc, więc się zadania podjąłem. Poza tym lekarz wyraził zgodę na późniejszy termin zabiegu. Teraz można było poczekać te kilka miesięcy.
Bolała mnie pachwina, do tego stopnia, że nie mogłem chodzić. Lekarze najpierw nie wiedzieli co mi jest. Były badania, rezonanse. Okazało się, że to był ropień, który chyba zrobił się z krwiaków. W jednym szpitalu już mieli to usuwać, ale zrezygnowali, nie chcieli ryzykować, przewieźli gdzie indziej. Tam niemal z miejsca doszło do operacji. Lekarz powiedział, że to było na ostatnią chwilę.
- Jest ciężko. Pomagam klubowi, ale normalnie ruszać się nie mogę. Brakuje mi takiego zwykłego zmęczenia, nie psychicznego, ale fizycznego, potu na twarzy Nawet emerytowany sportowiec zmęczony fizycznie chyba zawsze ożywa. Ja nie mogę na treningu nawet zatrzymać piłki, która koło mnie leci. Jakbym się nadwyrężył, to mogłoby być źle. Stoję, a właściwie siedzę z boku i obserwuję. Całe zajęcia przygotowuję wcześniej i przekazuję wszystko moim asystentom.
Funkcjonuje jak funkcjonuje. W klubie nie ma przecież łatwej sytuacji. Już w tamtym sezonie z tą kadrą co była, Rozwój ledwo się utrzymał. W tym sezonie do gry weszli chłopcy 16-letni. Pozostali mają po 21 lat. Jest jeden czy dwóch bardziej doświadczonych i to wszystko.
- W trampkarzach jest ich full, ponad 300. Czasem nawet już trudno o kolejne przyjęcia, bo brakuje boisk. Kilku piłkarzy, których wzięliśmy do pierwszej drużyny w poprzednim sezonie grała w juniorach. Ale rok różnicy w dorosłej piłce to przepaść. Za rok czy półtora, będą tego lepsze efekty.
Jak jechaliśmy ostatnio na mecz, poprosiłem kierownika drużyny, by przeliczył średni wiek piłkarzy, którzy będą grać. Wyszło 20,4 lata – no to to są właśnie problemy, z którymi się mierzymy. Z tych chłopaków jestem jednak dumny. Wyniki to czasem inna sprawa, ale ta młodzież z meczu na mecz po prostu robi postępy.
- Nie jestem zazdrosny, dobrze im życzę, Mandziejewicz to zresztą mój bliski kolega. Nasze kluby ze sobą współpracują, właśnie załatwiłem nam sparing z GieKSą w zimowej przerwie. Tych znajomych trenerów to jeszcze kilku jest: Marek Motyka gdzieś tam w niższych ligach, czy Franciszek Smuda w Widzewie.
- Nie, ale zawsze śledzę ich wyniki. Często rozmawiam z moim kolegą i dyrektorem sportowym Widzewa Andrzejem Kretkiem. Uśmiechnąłem się jak czytałem rozmowę ze Smudą: Realu tu od razu nie zrobię. Tam jest za mocny klub i za wielu kibiców, by sobie nie poradzić w 3. lidze. W zimę będzie tam zastrzyk środków i piłkarzy. Fani też robią swoje. 18 tysięcy ludzi na stadionie... W 3. lidze niektóre drużyny to już w tunelu tracą tam punkty. W ekstraklasie tak nie ma jak tam. Schody zaczną się później, gdzieś tak w 1. lidze.
Jeśli chodzi o sukcesy pewnie tak. Z każdego miejsca gdzie byłem wspomnienia jednak zostały. W Szombierkach Bytom osiągnięć nie miałem, ale miałem trenera - Huberta Kostkę. To w tym klubie zadebiutowałem, to tam przez dwa lata harowałem jak w kamieniołomach. Przeżycie niesamowite. Dużo dało, by potem coś osiągnąć.
- Nie wierzą. Taki jeden okres przygotowawczy u Kostki, to dla nich praca na kilka lat. Myślę, że po tygodniu by nie wstali. Trzy zajęcia dziennie. Bieganie w śniegu po górach. Nikt nawet nie jęknął. Zresztą Kostka był taki, że nie wolno było mu nawet pytania zadać. Raz na jakiś czas odzywał się Roman Ogaza, gwiazda drużyny, ale też raczej robił to jak Kostka miał dobry humor. Po latach wspominam to jednak dobrze. Mógł mnie pogonić jak innych. Widział jednak, że zaciskam zęby, daję radę, a inni odpadają.
Z GKS-em Katowice mistrzostwa nie zrobiłem. Szkoda bo to była dobra drużyna. Z Janem Furtokiem i Mirkiem Kubisztalem dobrze się grało. Mieliśmy pecha, bo zawsze wyżej była Legia czy Górnik. Potem jak na GieKSę przyjeżdżałem jako zawodnik rywali to zawsze strzelałem im gola. Z Widzewem byłem tam cztery razy i miałem cztery gole, nawet za bardzo ich nie chciałem. Nawet mówiłem kolegom: „Nie podawajcie mi tam za bardzo”. Ale jak stałem przed bramką i leciała piłka to trzeba było dołożyć nogę. Kibice na Śląsku byli jednak w porządku.
Dobrze mi podawali! Śmieję się, ale jakby koledzy nie mieli do mnie zaufania, to by to tak nie wyglądało. Zawsze mówię, że napastnika poznaje się w trudnych momentach. Nie wtedy jak drużynie idzie, ale jak trzeba zmienić losy meczu. Ja też miałem takie sytuacje. W domowym meczu ze słabym Stomilem przegrywaliśmy do przerwy. 0:2. To było to spotkanie, w którym po 45 minutach jeden z udziałowców Widzewa krzyczał, pod szatnią że nas rozstrzela. Potem ochłonął, bo strzeliłem dwa gole.
Często dawałem punkty lub zwycięstwa w meczach gdzie nam nie szło: z Sokołem Pniewy z Rakowem Częstochowa, gdy o wygranej decydowała jedna bramka. Jakoś wszystko mi wchodziło. Jak mnie dziennikarze przed meczem pytali czy strzelę, zawsze odpowiadałem twierdząco. I wpadał gol czy dwa.
- Nie miałem nigdy poważniejszych kontuzji czy operacji. To było ważne. Moje kolana czy kostki były w bardzo dobrym stanie. Miałem wydolny organizm. Byłem wydolny i szybki, co wtedy przeważnie nie szło w parze. Raz przytrafiły mi się trzy tygodnie przerwy po zerwanej torebce stawowej. Dwa razy miałem złamany nos. To chyba wszystko.
- Nos złamałem w Szwecji. Z GKS-em byliśmy tam na dwutygodniowym zgrupowaniu. Wzięliśmy trochę towarów na sprzedaż. Ja ich bramkarzowi sprzedałem wódkę. Na meczu poszło jakieś dośrodkowanie, a ja rzuciłem się szczupakiem. On zamiast piłkę, piąstkował moją twarz. Potem wszyscy się śmiali, że mogłem mu tej wódki nie sprzedawać.
- Nie było z tego wielkich pieniędzy. Te się dostawało w klubie jako premie, do tego doszło jakieś mieszkanie czy samochód. Na wyjazdach trzeba było wiedzieć co gdzie brać. Skandynawia to alkohol, Algieria to radia. W Austrii szły misy i kryształy. My przywoziliśmy do kraju przeważnie ubrania, a z Turcji złoto. Fajne czasy. Zawsze był treningi, a potem handel. Była jednak sytuacja, że ta nasza sprzedaż mogła skończyć się źle. W Algierii dobrze nie grały im nasze radia. Był problem by złapać jakąś stację. Schowaliśmy się zatem w sklepie. Na zewnątrz robiło się gorąco. Dobrze, że sprzedawca wypuścił nas tylnym wyjściem. Był miły, bo wcześniej też mu coś sprzedaliśmy.
- Nie narzekałem, ja sumy kontraktu dostawałem dość regularnie. Koledzy różnie. Gorzej szło z premiami. To nie były jednak takie czasy jak teraz, że jak zawodnik nie dostanie za trzy miesiące to już jest sprawa, awantura i groźba zabrania licencji.
Wtedy, jak klubowa kasa długo była pusta, to trener Tadeusz Gapiński wsiadał w końcu do samochodu, jechał do Hanoweru i brał pieniądze od Andrzeja Grajewskiego.
- Ludwik Sobolewski w Widzewie – bardzo inteligentny facet. Jak się coś z nim ustaliło, to słowa zawsze dotrzymywał, nic nie trzeba było zapisywać. Podobnie jak Marian Dziurowicz w Katowicach, który wszystko miał w głowie. No i był człowiekiem, którego władza działała wszędzie. Wszystko był w stanie załatwić. Nie tylko jeśli chodzi o rzeczy klubowe. Jak Andrzej Rudy wprowadził się do nowego mieszkania i narzekał na brak zieleni to następnego dnia miał za oknem drzewa. Chciał to miał. Zastanawiam się nieraz czy on by się odnalazł w dzisiejszych czasach. Był też Andrzej Pawelec i Andrzej Grajewki. O tym wszystkim to książkę można by napisać.
- Przed Dziurowiczem raczej w tej szatni wszyscy się chowali. Jak do nas schodził było wiadomo, że nic dobrego nie będzie. Grajewski to chciał raczej motywować. Pamiętam jak we Frankfurcie przegrywaliśmy z Eintrachtem 0:6, a on podczas przerwy wszedł i mówił, że jak coś strzelimy to te straty da się jeszcze odrobić. To był taki mecz, że koledzy mi mówili bym poszedł do szatni Niemców i poprosił by już nam nie strzelali. Skończyło się na 0:9. Baliśmy się wracać do kraju, bo tam czekał nas mecz z Legią, myśleliśmy, ze kibice nas zjedzą. Z Legią żeśmy sobie poradzili.
Był. Dostałem nawet sygnał, że będę powołany na mecz z San Marino. Kadra grała akurat na Widzewie. Nie wiem co się stało, że nie wyszło. Czy patrzyli, że byłem za stary? Z drugiej strony Furtok był przecież w moim wieku. To było zresztą to spotkanie, w którym strzelił gola ręką.
Wtedy żal był, bo nie mieliśmy innych napastników co by strzelali tak regularnie jak ja. Po czasie mi przeszło.
Czasem ktoś coś wspomni, pogratuluje. Ostatnio w przerwie meczu Rozwoju podszedł do mnie arbiter sędziujący zawody. Mówi: „Panie Marku pamiętam. Dziękuję za Widzew”. Ja mu na to z uśmiechem, że jak pamięta, to może naszych by teraz tak nie kartkował. W drugiej połowie kartek było mniej, dla obu drużyn. O wynik drżałem jednak do końca. Prowadziliśmy, ale on ten mecz jakoś tak przedłużał.
- Za daleko nie sięgam. Na razie pomagam w Katowicach. Zobaczymy jak to będzie wyglądać w nowym roku, po operacji. To niestety nie zależy ode mnie. Bardziej od tego jak będę funkcjonował. Jeżeli uda się Rozwojowi utrzymać w 2. lidze i zakończyć rozgrywki na dobrym miejscu w zestawianiu Pro Junior System to będzie to dla mnie mistrzostwo świata. Ja mam proste marzenia: Jak najwięcej punktów na jesieni dla Rozwoju i dociągnięcie do mojego kolejnego zabiegu. Dalej zobaczymy.