Engel jechał po puchar, Janas po wyjście z grupy. Po co do Rosji pojedzie 6. drużyna rankingu FIFA?

Jerzy Engel jechał po puchar a Paweł Janas musiał awansować z grupy. Żaden z selekcjonerów nie miał jednak tylu argumentów, co Adam Nawałka, który poprowadzi reprezentację Polski na mistrzostwach świata w Rosji. Po co on i jego piłkarze już za kilka miesięcy wyruszą na wschód?

„Jedziemy po puchar! Marząc o locie na księżyc może uda się dolecieć do którejś z gwiazd” – tak w 2002 roku odważnie zapowiadał Jerzy Engel, pasjonat „futbolu na tak”. Dziś wiemy, że selekcjonera omamiła gra reprezentacji, która w mundialowych eliminacjach nie tylko wygrała swoją grupę, ale na mistrzostwa awansowała jako pierwsza drużyna europejska. Niedługo później okazało się jednak, że zwycięstwa z Ukrainą i Norwegią nie zrobiły wrażenia na Koreańczykach i Portugalczykach, którzy w dwóch meczach strzelili nam sześć bramek. Z Azji wracaliśmy więc szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać – a na pewno szybciej, niż przypuszczał Engel. A puchar faktycznie mogliśmy oglądać, choć tylko na okładkach gazet. Z jego zdobycia cieszyli się Brazylijczycy.

Znacznie więcej argumentów by wypowiedzieć tak buńczuczne zdania ma Adam Nawałka. I to mimo, iż jego drużyna w wyścigu o bilety do Rosji dała się wyprzedzić kilku innym reprezentacjom. Polska ma dziś jednak doświadczenie turniejowe zdobyte w drodze do ćwierćfinału Euro 2016, ma bramkarza Juventusu, obrońcę Monako, drugiego z Borussii i gigantyczną gwiazdę, jaką jest Robert Lewandowski, lider Bayernu i lider klasyfikacji strzelców całej kampanii kwalifikacyjnej. A w rankingu FIFA zajmujemy 6 miejsce, dzięki czemu będziemy losowani z pierwszego koszyka!

Kłótnie, sauna i „solówka”

W maju 2002 roku Polska w rankingu FIFA zajmowała 38 miejsce, tuż za Ekwadorem, Trynidadem i Tobago oraz Arabią Saudyjską. Kraj ogarnięty był jednak euforią. Piłkarze stali się celebrytami, a Engel prorokiem, który w swoim szczęśliwym płaszczu miał przenieść nas do wspaniałych czasów drużyn Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. To właśnie wtedy nieżyjący już Paweł Zarzeczny z „Przeglądu Sportowego” opublikował znamienne, ale i obrazoburcze zdanie „panowie, jeszcze nie czas na lizanie się po fiu…! Zrobiliśmy tyle co Senegal”. Dla porządku – w przedmundialowym okresie Senegal w rankingu był zaledwie pięć pozycji za Polską, na 42 miejscu.

Trener i jego piłkarze, ale także kibice, uwierzyli jednak w moc polskiej husarii. I to mimo, iż już przed mistrzostwami działo się wiele złych rzeczy. Jeszcze zimą kierownictwo PZPN zaproponowało by każdy z zawodników… wylicytował numer w jakim miałby grać na turnieju. Fatalnie na morale wpłynął też brak powołania lidera, ale i jednego z najbardziej lubianych kadrowiczów, Tomasza Iwana. Nie brakowało kłótni. O pieniądze: na linii piłkarze-PZPN (chodziło o reklamy Coca-coli i zupek Knorr); i o prasę: z dziennikarzami. Wojna z tymi drugimi zaszła tak daleko, że przed pierwszym meczem Polacy obrażali zza zasłon autokaru Roberta Błońskiego, a Piotr Świerczewski wyzwał na „solówkę” Cezarego Kowalskiego, który zresztą podjął wyzwanie (skończyło się na ostrej wymianie zdań).

„Potęga” celującej w puchar drużyny została obnażona brutalnie. I rację mają ci, którzy twierdzą, że wszystko, co złe, wydarzyło się przez konflikty (tych nie brakowało), słabą aklimatyzację (baza Polaków mieściła się w Daejeon, w strefie suchej, a pierwszy mecz z Koreą graliśmy natomiast w Pusan, w strefie wilgotnej) czy problemy piłkarzy w klubach (Marek Koźmiński w całym sezonie zagrał 10 meczów w Brescii i Anconie, Tomasz Kłos 11 w Kaiserslautern, Jacek Bąk 14 w Olympique Lyon i Lens, a Emmanuel Olisadebe 19 w Panathinaikosie). Przegraliśmy więc z 40 w rankingu Koreą Płd. i piątą Portugalią. Ograć udało się jedynie Amerykanów (zajmowali 13 miejsce).

Po latach wszyscy uczestnicy feralnych MŚ zgodnie przyznali, że największym kłopotem okazał się brak turniejowego doświadczenia. Polacy po raz pierwszy od 16 lat jechali na czempionat, nie mając podobnych przeżyć ani piłkarskich, ani organizacyjnych, ani marketingowych, ani nawet medialnych. To w dużej mierze przeszkodziło im w udźwignięciu presji, z której ciężarem nie poradzili sobie aż do meczu z USA.

Aut made in Ecuador

W historii polskiej piłki nożnej chyba żadne auty nie zapisały się tak mocno, jak te w wykonaniu ekwadorskim. I choć brzmi to jak zdanie wyrwane ze skeczu Monty Pythona, to nie ma w nim ani krzty przesady. Przed meczem z Ekwadorem, który inaugurował dla nas mistrzostwa świata w Niemczech, analitycy kadry przestrzegali przed sposobem, w jaki nasi rywale wykonują wyrzuty z autu. Przestroga dotarła do piłkarzy dopiero w 24 minucie, gdy zawodnicy w żółto-niebieskich koszulkach pobiegli świętować, a Artur Boruc leżał bezradnie patrząc na trzepoczącą w siatce piłkę. Kilka sekund wcześniej aut dwukrotnie wykonał Ulises de la Cruz. Dwa razy zrobił to identycznie. Raz futbolówkę udało się wybić, po drugiej próbie trafiła ona do Agustína Delgado, ten uderzył ją głową, gdzie nabiegał już Carlos Tenorio. W końcówce meczu w Gelsenkirchen drugą bramkę zdobył Delgado i z marzeń o dobrym starcie zostały tylko wspomnienia.

Niemieckie mistrzostwa miały pójść nam dużo lepiej, niż te w Korei i Japonii. Znikały dwa istotne problemy: doświadczenia, które Polacy zdobyli w dalekiej Azji, i aklimatyzacji. In plus mógł teoretycznie działać fakt, iż kilku reprezentantów – Jacek Krzynówek, Kamil Kosowski i Ebi Smolarek – na co dzień występowało w Bundeslidze, więc stadiony i kraj znali jak własną kieszeń. Jakby tego było mało, w losowaniu trafiliśmy wyjątkowo dobrze. Co prawda mieliśmy grać z gospodarzami (Niemcy w maju 2006 zajmowali dopiero 19 miejsce w rankingu FIFA!), ale także z dwoma zespołami będącymi teoretycznie w naszym zasięgu – Ekwadorem (który był 39 w rankingu) i Kostaryką (zajmowała 26 miejsce). Polska w tamtym okresie mogła poszczyć się okupowaniem 29 lokaty.

To sprawiło, że przed turniejem nie było chyba sympatyka futbolu, który nie wierzyłby w awans z grupy. Był to wręcz obowiązek Pawła Janasa, którego drużyna w eliminacjach umiała nawiązać walkę nawet z Anglią, pokonując Austrię czy Walię. Janas popełnił jednak podobny błąd, co Engel, który na turniej nie zabrał Iwana. W ostatniej chwili zrezygnował z Jerzego Dudka i trzech Tomaszów: Rząsy, Kłosa i Frankowskiego, którego trafienia dały nam awans na mundial. Atmosferę zmącił dodatkowo fakt, że selekcjoner nie poinformował o swojej decyzji piłkarzy – o braku powołań dowiedzieli się oni z mediów lub od znajomych. Dodatkowo Polsce bardzo słabo szły przygotowania do turnieju. Na wiosnę 2006 roku przegraliśmy 0:1 z USA, 0:1 z Litwą i 1:2 z Kolumbią. Formę piłkarze przenieśli na lato, gdzie – tak jak w Korei – udało się wygrać tylko jeden mecz (z Kostaryką). Znów powtórzyła się kompozycja polskiego mundialowego dramatu. Akt I – mecz o zwycięstwo, akt 2 – mecz o wszystko, akt 3 – mecz o honor.

Prorocze słowa Engela?

Teraz po stronie Polaków nie brakuje realnych atutów. Piłkarze zgrani są ze sobą od czterech lat, gdy kadrę objął Nawałka. Wielu z nich – jak Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek, Grosicki, Szczęsny czy Rybus – w reprezentacji Polski występowało już na Euro 2012, a więc mają doświadczenia z dwóch mistrzowskich turniejów. Dodatkowo trudno spodziewać się, aby przed rosyjskim mundialem doszło do tak zaskakujących decyzji, na jakie zdecydowali się Engel i Janas. Nawałka bardzo mocno stawia na integrację grupy, ale także na jej integralność. Nawet, gdy zawodnicy mają w swoich klubach problemy, potrafi powołać ich tylko dlatego, aby pokazać wsparcie. Tak było m.in. w przypadku Krychowiaka mającego kłopoty w PSG. Trener nie waha się także zapraszać na zgrupowania Polaków występujących w Chinach (Mączyński) czy Serie B (Thiago Cionek). Z każdym piłkarzem ma też kontakt telefoniczny, co niezwykle doceniają sami zawodnicy.

Ostatnim, czysto teoretycznym, ale jednak działającym na wyobraźnię argumentem jest pozycja Polski w rankingu FIFA. Odkąd istnieje ranking, jeszcze nie zdarzyło się, aby Biało-czerwoni byli w nim tak wysoko. Jeszcze niedawno zajmowaliśmy nawet 5 miejsce, dziś jesteśmy na 6 pozycji. I już niedługo w Moskwie będziemy losowaniu z pierwszego koszyka! A wtedy kto wie – być może okaże się, że słowa Engela będą prorocze. Ale wypowiedziane o 16 lat za wcześnie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.