Krucjata w Barcelonie. Trwa walka o odwołanie kierownictwa

Tak burzliwie na Camp Nou nie było od lat. Odejście Neymara do Paris Saint-Germain oraz późniejsza nieporadność działaczy Barcelony na rynku transferowym dały podwaliny nie tylko pod rewolucję sportową, ale i być może instytucjonalną. Druga zależy od Agustiego Benedito, który zbiera podpisy pod wnioskiem o wotum nieufności dla aktualnego zarządu klubu.

W Barcelonie może dojść wkrótce do gruntownych zmian, a o wszystkim zadecydują kibice. Agusti Benedito, były kandydat na prezesa, od początku września stara się obalić zarząd, na którego czele stoi Josep Maria Bartomeu. By doprowadzić do samego zorganizowania wotum nieufności , musi jednak wcześniej uzyskać poparcie socios i zebrać około 16500 podpisów (15 proc. wyborców) pod swoim wnioskiem. Oficjalnie procedura zakończy się 26 września lub 2 października. Rozbieżności w ustaleniu daty wynikają ze sposobu liczenia przez zainteresowane strony 14 dni roboczych, jakie Benedito otrzymał zgodnie ze statutem na złożenie podpisów w klubowych biurach. - Nie daruję im ani dnia - zapowiedział.

Neymargate

Chęć odwołania zarządu jest skutkiem przede wszystkim wydarzeń z lata, które uderzyły mocno w wizerunek klubu. Najpierw miało miejsce sensacyjne odejście Neymara do Paris Saint-Germain, choć działacze zapewniali, że ten "na 200 proc. zostanie", a potem ogromne problemy ze wzmocnieniem zespołu, mimo otrzymania wcześniej rekordowych 222 milionów euro za Brazylijczyka. Zarząd nie zdołał również sprzedać zawodników, których w planach na ten sezon nie miał trener Ernesto Valverde. W kadrze wbrew woli szkoleniowca pozostali Arda Turan i Thomas Vermaelen.

- To okienko było jedną wielką improwizacją i bałaganem. Nie było żadnej strategii, żadnego planu - oburzał się w rozmowie z dziennikiem "Marca" bojowo nastawiony Benedito. - Barca wiedziała, piłkarze wiedzieli, wszyscy wiedzieliśmy, że ryzyko odejścia Neymara jest wysokie. Rok wcześniej przedłużono z nim kontrakt, dostał podwyżkę i premię, a klauzulę wykupu podniesiono ze 190 do 222 mln euro. Czy kiedy wręczasz nową umowę z bonusami, to klauzula nie powinna być znacznie wyższa niż poprzednia, np. 500 mln euro? - pytał na antenie radia Onda Cero Benedito, który dodał, że oprócz problemów sportowych do działania przeciwko zarządowi motywują go także kłopoty instytucjonalne Dumy Katalonii. Te również mają związek z Neymarem, a konkretnie z jego transferem do Barcelony w 2013 roku.

Przy tamtej operacji wykryto nieprawidłowości dotyczące zobowiązań wobec fiskusa. Klub zawarł w zeszłym roku ugodę z prokuraturą i przyznał się do popełniania dwóch przestępstw podatkowych oraz zaakceptował grzywnę w wysokości 5,5 mln euro. To porozumienie umożliwiło byłemu prezesowi Sandro Rosellowi, a także Bartomeu, który był w czasie tamtej kadencji wiceprezesem, uniknąć konsekwencji prawnych (Rosell ostatecznie i tak trafił do aresztu w maju tego roku w związku z zarzutami o pranie brudnych pieniędzy, gdy współpracował z brazylijską federacją piłkarską). - Przez tamto porozumienie Barcelona ma przeszłość kryminalną. Pamiętajmy też, że Rossel jest teraz oskarżany o przynależność do grupy przestępczej. Bartomeu to z kolei jego zaufany człowiek, więc logika podpowiada, że o wszystkim wiedział - tłumaczył Benedito na łamach "Marki".

W sieci transferowych kłamstw

Odejście Neymara uderzyło w zarząd, ale ten w kolejnych tygodniach swoim działaniami na rynku transferowym nie przestawał kopać pod sobą dołka. Letnie zakupy Barcelony budziły nie mniejsze kontrowersje niż wcześniejsze odejście jednej z największych gwiazd.

Pozyskanie Ousmane'a Dembele z Borussii Dortmund za około 150 mln euro (najdroższy transfer w historii klubu), wliczając w tę kwotę bonusy, poprzedzone było długimi negocjacjami i strajkiem zawodnika. Ten nagle, bez żadnej zapowiedzi, przestał zjawiać się na treningach swojego ówczesnego zespołu, by wywrzeć presję na zarządzie BVB i przyspieszyć operację swoich przenosin na Camp Nou. Piłkarz w nowym klubie zadebiutował 9 września meczem derbowym z Espanyolem, a już tydzień później zerwał ścięgno w mięśniu dwugłowym uda. Jego przerwa w grze potrwa nawet do czterech miesięcy, a katalońscy dziennikarze już pytają, czy uraz nie jest następstwem wcześniejszego strajku i związanej z nim przerwy w treningach. Choć źródła bliskie klubowi podkreślały w lokalnych mediach, że protest Dembele był tylko i wyłącznie jego inicjatywą, niesmak wśród części fanów, zwłaszcza w obliczu poważnej kontuzji, pozostał.

Podobnie jak po rozmowach z Jeanem-Michelem Serim z Nicei. Pomocnik, którego na swojego następcę namaścił sam Xavi, był praktycznie przekonany, że od sezonu 2017/2018 będzie piłkarzem Barcelony. Przedstawiciele obu klubów mieli dojść do porozumienia w kwestii sumy odstępnego, a do zamknięcia transferu  brakować miało już tylko drobnych formalności. Koniec końców negocjacje zostały zerwane, a Seri ku swojemu zaskoczeniu pozostał w Ligue 1. Według Barcelony zawiniło Nice, w ostatniej chwili windując cenę, natomiast zdaniem Francuzów z transakcji wycofali się bez słowa wyjaśnień Katalończycy. - Wszystko było już ustalone, ale wtedy Julien Fournier [dyrektor sportowy Nice - dop.red.] zadzwonił do mnie i oznajmił, że Barcelona się wycofała - relacjonował na antenie telewizji Canal + prezes francuskiego klubu Jean-Pierre Rivere. - Potem rozmawiałem z wyraźnie zakłopotanym Bartomeu, który powiedział mi: "to pierwszy raz, kiedy coś takiego się nam przytrafia, ale zarząd podjął decyzję o rezygnacji z transferu Seriego. Nie chodzi o pieniądze" - cytuje Rivere.

Barcelona miała wszystkie siły rzucić wtedy na sfinalizowanie kupna Philippe Coutinho, drugiego najważniejszego obok Dembele celu transferowego w letnim okienku. Brazylijczyk wydawał się być z tygodnia na tydzień coraz bliżej Barcelony. W pewnym momencie z oficjalnego sklepu Liverpoolu zniknęły nawet plakaty z jego podobizną, co zdawało się tylko potwierdzać, że transfer jest jedynie kwestią czasu. Finalnie pozostał na Anfield Road. Dyrektor sportowy Barcelony Albert Soler tłumaczył się na konferencji prasowej, że ostatniego dnia okienka Liverpool ustaloną wcześniej za swoją gwiazdę cenę, którą Katalończycy zamierzyli zaakceptować, podniósł do 200 mln euro. Działacze z Hiszpanii podjęli decyzję o zaprzestaniu starań o zawodnika. Z taką wersją zdarzeń nie zgadzają się jednak amerykańscy właściciele The Reds, którzy podkreślają, że Coutinho nigdy nie był na sprzedaż, a wszystkie oferty Barcelony były systematycznie odrzucane.

Zdecydowane stanowiska Nicei i Liverpoolu kontrastują z tłumaczeniami zarządu Barcelony, co obniża i tak już nadszarpnięte wcześniej zaufanie kibiców do szefostwa klubu. Jeśli dodamy do tego problemy z przedłużeniem kontraktów klubowych legend Lionela Messiego i Andresa Iniesty (Bartomeu skłamał latem, że nowa umowa z Argentyńczykiem jest już podpisana)  oraz pomysł sprowadzenia na Camp Nou występującego w przeszłości przez wiele lat w Realu Madryt Angela Di Marii, co spotkało się z mieszanymi odczuciami w Katalonii, trudno dziwić się złości fanów na kierownictwo.

Powrót Laporty?

Socios mają teraz w swoich rękach narzędzie, którym mogą zmienić obecne władze. Tym narzędziem jest wotum nieufności. Pod wnioskiem złożonym przez Benedito podpisało się ponad 8 tysięcy uprawnionych socios, a więc blisko połowa wymagana do zorganizowania głosowania w sprawie zmian w zarządzie. W tym tempie działacz jak najbardziej ma szanse na uzyskanie upragnionych 16,5 tysiąca podpisów, ale należy pamiętać, że to dopiero początek drogi ku obaleniu aktualnych władz. W samym głosowaniu przeciwnicy Bartomeu będą musieli zdobyć aż 67 proc. głosów przy co najmniej 10 proc. frekwencji. Nie będzie o to łatwo, zwłaszcza że jeszcze nigdy w historii Barcelony nie udało się odwołać zarządu poprzez wotum nieufności. W 2013 roku, gdy próbowano odebrać władzę Rosellowi, nie zebrano wymaganej liczby podpisów.

Za Benedito, oprócz nieporadności władz w ostatnich miesiącach, przemawia jednak wsparcie głośnych nazwisk, z których zdaniem liczą się socios. W obecny zarząd szpilkę wbił m.in. Xavi, który na łamach "Marki" zarzucił klubowi sprowadzanie zawodników nie pasujących do stylu gry drużyny, czy też zmarginalizowanie w ostatnich latach roli legendarnej szkółki La Masii. Za wnioskiem Benedito w pełni opowiedział się również Joan Laporta, prezes klubu w latach 2003-2010, za którego rządów sprowadzony został do Barcy Ronaldinho, na szerokie wody wypłynął Messi, a zespół do pamiętnych sześciu pucharowych triumfów w jednym sezonie poprowadził Pep Guardiola. Sam działacz zapowiedział już, że jeśli działania Benedito doprowadzą do odwołania władz klubu, stanie ponownie do walki o fotel prezesa. Człowiek, który doprowadził do powstania jednej z najlepszych drużyn w historii futbolu, znowu może przejąć stery w Barcelonie. Pytanie tylko, czy będą tego chcieli kibice. W końcu w 2015 roku przegrał wybory z nikim innym, jak właśnie Bartomeu.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.