Vacek w wywiadzie Staszewskiego: W Izraelu były bójki, kłótnie i kolonia karna. Żałuję, że rok temu wyjechałem z Polski

- Kiedy podczas meczu z Legią patrzyłem na doping kibiców to pomyślałem, że czegoś takiego nie widziałem ani w Serie A, ani w Bundeslidze - mówi Sebastianowi Staszewskiemu w rozmowie z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" Kamil Vacek. Piłkarz Śląska Wrocław opowiada nam o izraelskiej kolonii karnej, spotkaniu z Ludovikiem Obraniakiem, bójkach na treningach Maccabi Hajfa i ofercie Lecha Poznań.

Sebastian Staszewski: Dlaczego przez kilka ostatnich miesięcy nie trenował pan z pierwszą drużyną Maccabi Hajfa?

Kamil Vacek: Bo klub robił wszystko, abym rozwiązał kontrakt. Codziennie ćwiczyłem z pięcioma kolegami, którzy byli w takiej samej sytuacji. To nie były normalne treningi. To była „kolonia karna”. Mieliśmy nawet oddelegowanego trenera, który sprawdzał co robimy.

W Polsce nazywamy to „Klubem Kokosa”.

Tam to normalka. Mieliśmy kontrakty, klub musiał je płacić, więc chciał nas zachęcić do rozwiązania umów. Ja nie chciałem siedzieć tam za wszelką cenę. Kilkukrotnie mówiłem prezesowi Ben Dovovi, że możemy podyskutować, poszukać rozwiązania. Mogłem odejść, jeśli znalazłby się klub, który by mnie chciał. Kiedy dogadałem się ze Śląskiem szybko załatwiliśmy formalności. Umowa ważna była przez rok, więc wypłacili mi kilka pensji i podaliśmy sobie ręce.

W podobnej sytuacji w Hajfie był reprezentant Polski Ludovic Obraniak.

Spotkałem go. To było całkiem zabawne, bo ja Czech, on Francuz, a rozmawialiśmy po polsku. I nie wiem kto mówił gorzej, haha. Ludo był w tym „Klubie Kokosa”, kiedy przyjechałem do Izraela. Miał wysoki kontrakt, dlatego też był zmuszany do odejścia.

Wyjazd do Izraela był dobrą decyzją?

To był wartościowy rok. Miałem przyjemność trenować u René Meulensteena, szkoleniowca który przez dwanaście lat pracował w Manchesterze United, był nawet asystentem Sir Alexa Fergusona. Dużo się od niego nauczyłem. Lekko nie było, ale kiedy tylko byłem zdrowy, grałem we wszystkich meczach. Problemem było tylko to, że nie występowałem na mojej nominalnej pozycji.

Dlaczego?

Bo trener preferował ustawienie z dwoma defensywnymi pomocnikami. I ja byłem jednym z nich. W Izraelu rozegrałem 26 meczów. Na kolana nie powalają moje statystyki…

Nie zdobył pan żadnej bramki. Na pocieszenie zanotował pan asystę.

Tak, to przez zmianę pozycji. Mimo to sprawdzałem się w nowej roli, bo w ciągu pierwszego półrocza cztery razy wybrali mnie piłkarzem miesiąca ligi.

Skoro było tak dobrze to dlaczego było tak źle? W lidze Maccabi zawodziło, na koniec sezonu zajęliście dopiero szóste miejsce.

Meulensteen nie chciał grać ofensywnie, skupiał się na obronie. Nie szło nam najlepiej. A kiedy drużyna gra słabo, to ty też nie jesteś na fali wznoszącej. Poza tym w Hajfie były różne dziwne problemy. Na treningach iskrzyło. Piłkarze kłócili się, obrażali i nie tylko...

Bili się?

Też. Kilkukrotnie chłopaków trzeba było rozdzielać, bo skakali sobie do oczu. Izraelczycy to indywidualiści. Kiedy podawałem komuś piłkę, to nie było szans, abym dostał ją z powrotem. Każdy patrzył tylko na siebie. Nie było gry zespołowej. Momentami nie byliśmy jedenastką, a grupą jedenastu zawodników. Miałbym dla siebie pretensje, gdybym nie wykorzystał pięciu okazji. Ale ja ich w ogóle nie miałem! Dla mnie Izrael był szkołą życia. Grałem w wielkiej drużynie, którą wspiera rzesza kibiców, ale po miesiącu przekonałem się, że to nie wszystko. Najważniejsza jest dobra atmosfera.

Dlaczego pożegnanie z Hajfą okazało się gorzkie?

Meulensteena zwolnili, przyszedł za niego Guy Luzon, który nie widział mnie w składzie. Nie tylko mnie, bo właściwie wszyscy obcokrajowcy na których stawiał Meulensteen zostali odstawieni. Ja odszedłem do Śląska, Urugwajczyk Gary Kagelmacher do KV Kortrijk, Norweg Fitim Azemi do Vålerengi Oslo, Hiszpan Marc Valiente do K.A.S. Eupen a Islandczyk Hólmar Örn Eyjólfsson do Levskiego Sofia. Pod względem stabilności Izrael to dzika ziemia. Wszystko potrafi zmienić tam jedna porażka.

Decyzja o powrocie do Polski była trudna?

Rok temu chciałem zostać w Ekstraklasie. Odchodziłem co prawda z Piasta Gliwice, ale nie miałem zamiaru wyjeżdżać. Rozmawiałem z Lechem Poznań, z Jagiellonią Białystok, dzwoniła Cracovia, był nawet sygnał z Legii Warszawa, choć mało konkretny. Negocjacje były jednak utrudnione, miałem ważny kontrakt ze Spartą Praga, która chciała za mnie kilkaset tysięcy euro. To nie był łatwy czas. Gdy wydawało się, że zostanę w Pradze, zgłosili się Izraelczycy.

Jak blisko był pan gry w Lechu? 20 maja 2016 roku weszło.com poinformowało, że Piast wykupi pana ze Sparty, aby chwilę później odsprzedać pana do Poznania.

Z działaczami Lecha ustaliłem wszystkie szczegóły umowy. Zabrakło tylko porozumienia między klubami. Czesi oczekiwali tyle ile Lech nie chciał płacić. Ludzie z Hajfy nie tylko zgodzili się na te warunki, ale jeszcze dorzucili coś ekstra. Mi dali bardzo wysoki kontrakt. Ale mimo to żałuję, że wtedy wyjechałem.

Na Bułgarską chciał pana sprowadzić trener Jan Urban. Udało mu się, ale już w nowym klubie.

Chyba zrobiłem na nim dobre wrażenie. Rok temu musiałem go przeprosić, bo chociaż chciałem grać w Lechu, to nic z tego nie wyszło. Teraz mieliśmy szczęśliwe zakończenie.

Wiem, że miał pan konkretną propozycję z Bursasporu. Turcja nie kusiła?

Mogłem tam grać, była też ciekawa oferta z 2. Bundesligi. Dzwonił nawet Lech. Ale propozycja Śląska była najlepsza. Mając duże doświadczenie wiedziałem, że powinienem wybrać miejsce w którym będę czuł się dobrze. Musiałem też zrobić ruch. Negocjacje nie były łatwe, ale mogę powiedzieć, że ulżyło mi, bo wróciłem.

Dlaczego tak bardzo zależało panu na powrocie do Ekstraklasy?

Bo pieniądze to nie wszystko. A w Polsce bardzo mi się spodobało. Dlatego wolałem grać za mniejszą kasę w Śląsku, niż za większą w Izraelu. To, co zrobiliście w polskim futbolu, zasługuje na olbrzymie brawa. Grałem już we Włoszech, w Niemczech, w Czechach i Izraelu, więc mam skalę porównawczą. I mogę mówić z pełną odpowiedzialnością, że organizacja Ekstraklasy to klasa światowa. Możecie być dumni.

No i z Wrocławia ma pan blisko do domu.

Mieszkam w Dolním Dobrouciu do którego stąd jest tylko 160 km. Ale z domu wyjechałem, gdy miałem 11 lat. Mieszkałem w internacie Sigmy Ołomuniec. Przyzwyczaiłem się więc do tęsknoty za rodziną. Ale fakt, w wolnej chwili mogę wsiąść samochód i pojechać do domu.

Kiedy rozegra pan cały mecz? Do tej pory zaliczył pan dwudziestominutowe epizody w spotkaniach z Legią Warszawa i Górnikiem Zabrze.

Na razie z trenerami robimy wszystko, abym wrócił do odpowiedniej dyspozycji. Mam dwa treningi dziennie. Nie wiem ile czasu jeszcze potrzebuję, ale w tej chwili nie jestem gotowy na 90 minut spotkania. Przecież przez trzy miesiące nie grałem, a przez trzy kolejne nie trenowałem z drużyną.

Ma pan świadomość, że oczekiwania wobec pana są olbrzymie? W Polsce został pan zapamiętany jako boiskowy dowódca Piasta Gliwice, który zdobył wicemistrzostwo kraju. Rok temu strzelił pan w Ekstraklasie pięć bramek i zanotował osiem asyst. Świetny wynik.

Nie tylko rok 2016 i 2017, ale cztery ostatnie lata były dla mnie bardzo dobre. Wszystko, co osiągnąłem w piłce, zawdzięczam pracy. Na pewno mam talent, ale gdybym był leniwy, to na nic on by mi się nie przydał. Dlatego teraz robię wszystko, aby za rok powiedzieć sobie: „Kamil, pracowałeś uczciwie, masz czyste sumienie”. Wiem, że jeżeli do talentu dodam wysiłek, to znów mogę być takim dowódcą. Chcę zrobić tu coś fantastycznego. Chcę pomóc drużynie. Chcę cieszyć się futbolem. Dziesięć lat temu traciłem siły na krzyki, nerwy. Teraz już nie. Doceniam to, co robię. Kiedy siedziałem na ławce w meczu z Legią i patrzyłem na doping kibiców, to pomyślałem, że dla takich chwil trenowałem całe życie. Czegoś takiego nie widziałem ani w Serie A, ani w Bundeslidze.

Czescy dziennikarze twierdzą, że gdyby miał pan silniejszą psychikę, zrobiłby pan większą karierę. Ich zdaniem jest pan typem człowieka, który potrzebuje wsparcia, dużo poświęconego mu czasu. Dopiero wtedy może pan pokazać pełnię swoich umiejętności.

Chyba mają rację.

Jak ważne jest dla pana zaufanie?

Kluczowe. Lubię być liderem. Lubię być doceniany. W Arminii Bielefeld nie grałem, bo szybko nabawiłem się kontuzji stopy. W Chievo przez dwa lata zaliczyłem 31 meczów w Serie A. Przez kilka sezonów byłem też podstawowym piłkarzem Sparty Praga, najsilniejszej czeskiej drużyny. Ale zawsze czegoś brakowało. Robiłem wszystko, co mogłem, ale zmiany klubów i otoczenia wpływały na mnie negatywnie.

A chwilami brakowało panu szczęścia. Tak jak w 2012 roku, przed mistrzostwami Europy rozgrywanymi w Polsce i na Ukrainie.

Gdyby nie uraz, którego nabawiłem się w Chievo, pojechałbym na Euro. Strasznie żałuję, że się nie udało. Powołanie od Michala Bíleka przeszło mi tuż koło nosa.

Pamięta pan swój ostatni mecz w reprezentacji Czech?

W Pradze przegraliśmy ze Szkocją. Przedostatni zagrałem za to z Polską.

Gdzie?

Nie pamiętam.

We Wrocławiu, w listopadzie 2015 roku. Polska wygrała 3:1.

Piłkarskie życie jest pokręcone. Może właśnie grając we Wrocławiu uda mi się wrócić do kadry? Piłka często nie ma sensu. W Izraelu byłem w życiowej formie, a mimo to selekcjoner mnie pomijał. Natomiast będąc piłkarzem Piasta, klubu słabszego, niż Maccabi, regularnie byłem w kręgu zainteresowania reprezentacji. Dziś czuję się najlepiej w całej karierze – mentalnie i fizycznie. Jestem dojrzałym, ale wciąż młodym człowiekiem. Wiem, że byłbym w stanie pomóc kadrze. Wierzę, że jeśli pokażę klasę w Śląsku, to reprezentacja znów mnie znajdzie.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA