Wawrzyniak w wywiadzie Staszewskiego: Nawałka mnie nie powołał, a ja poczułem radość

- Momentem refleksji był dla mnie telefon od Nawałki po mistrzostwach Europy, a przed meczem z Kazachstanem. - Nie został pan wtedy powołany. - Zgadza się. I wiesz co? Ucieszyłem się - mówi Jakub Wawrzyniak mówi w rozmowie Sebastiana Staszewskiego z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego". Obrońca Lechii Gdańsk opowiada także o tym, ile kosztowała go afera dopingowa w Grecji, co myśli o stereotypie "głupiego piłkarza" oraz o tym, jak się czuł, kiedy cała Polska śmiała się z niego po meczu z Niemcami.

W Grecji złapali go na dopingu. Po meczu z Niemcami śmiał się z niego cały kraj. A szanse na mistrzostwo Polski stracił dwukrotnie na finiszu. Mimo to Jakub Wawrzyniak mówi w rozmowie Sebastiana Staszewskiego z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego": - Lubię siebie. Mam duże poczucie własnej wartości. I grubą skórkę, bardzo grubą. Obrońca Lechii Gdańsk zdradza także dlaczego odetchnął po braku powołania do reprezentacji Polski, mówi o nowej mazurskiej miłości i wyjaśnia, dlaczego zostanie biznesmenem. A kto wie, może prezesem PZPN...

Sebastian Staszewski: „W reprezentacji zawsze zastępuję zawodnika, który nie istnieje”. To zdanie, pana autorstwa, jest jednym z najmocniejszych, jakie padło w polskim futbolu w ostatnich latach. Dziś, wiedząc, że Adam Nawałka może skorzystać z Artura Jędrzejczyka i Macieja Rybusa, może pan powiedzieć, że tamte słowa rozwiały się jak dym?

Jakub Wawrzyniak: Na świecie istnieją slogany. Piłkarze mówią o „wyciąganiu wniosków”, o „mocnych słowach w szatni” i tak dalej, a kibice i dziennikarze w Polsce narzekali na brak lewego obrońcy. Ten temat był na podorędziu. Poszukiwania trwały z dziesięć lat. Ale odkąd selekcjonerem jest Nawałka, coś się zmieniło. Chociaż nominalnego piłkarza na tę pozycję wciąż nie ma. „Jędza” jest prawonożny, a „Ryba” to przecież skrzydłowy.

Mimo to swoją misję „zastępowania” może uznać pan za zakończoną?

Tak, chciałbym uroczyście uciąć dyskusję. Problemu już nie ma.

A był taki, jak go przedstawiano? Uważa pan, że był pan niedoceniany?

Nigdy nie zwracałem uwagi na to kto komu się podoba. Słyszałem krytykę, ale naprawdę mnie ona nie interesowała. Ważna była ocena trenera. Po incydencie w meczu z Niemcami i aferze dopingowej w Grecji moja skóra stała się wyjątkowo gruba. Dlatego tanią krytykę i internetową szyderę mam, przepraszam za stwierdzenie, głęboko w dupie.

Pana reprezentacyjne buty wiszą już na kołku? Czy niedługo znów może okazać się, że Wawrzyniak będzie strażakiem?

Lubię mówić, że to nie ja rozpocząłem moją karierę reprezentacyjną i nie ja ją zakończę. Tak jak nie było więc oficjalnego startu, tak i nie będzie mety z pompą. Wydaje mi się jednak, że mój czas w biało-czerwonej koszulce minął. Momentem refleksji był dla mnie telefon od Nawałki po mistrzostwach Europy, a przed meczem z Kazachstanem.

Nie został pan wtedy powołany.

Zgadza się. I wiesz co? Ucieszyłem się. Przez 10 lat nie miałem wolnego, bo jeździłem na zgrupowania. A teraz dostałem kilka dni dla rodziny. Spędziliśmy je razem i byłem szczerze szczęśliwy. Więc skoro poczułem pewien rodzaj ulgi, to znaczy, że moja przygoda z kadrą dobiegła końca. Na mistrzostwach świata w Rosji miałbym 35 lat. Dużo. Najwyższy czas, by nastąpiła naturalna wymiana pokoleniowa. Temat Wawrzyniaka w kadrze jest już zamknięty. Chociaż z selekcjonerem o tym nie rozmawiałem.

Wystąpił pan w 49 meczach…

I wystarczy.

50 wygląda ładniej.

I tylko tyle. Zamiast czwórki i dziewiątki, byłaby piątka i zero. Nic innego by się nie zmieniło.

W czerwcu 2013 roku Jerzy Dudek zagrał w towarzyskim meczu z Liechtensteinem w Krakowie, chociaż w kadrze przestał występować już cztery lata wcześniej. Może i dla pana uda się coś zorganizować.

Ale to był jego sześćdziesiąty mecz. Mi pięćdziesiąty nic nie da. A właściwie to teraz i sześćdziesiąty nic by nie zmienił, bo prezes Boniek przesunął granicę wejścia do Klubu Wybitnego Reprezentanta na 80 spotkań. Nie chcę jechać na zgrupowanie kadry tylko dlatego, że ktoś się nade mną zlituje.

I nie szkoda panu, że największy boom na reprezentację Polski, połączony z sukcesami, przypadł na moment, kiedy miał pan już ponad 30 lat?

Mogę powiedzieć, że miałem szczęście, iż nie urodziłem się dwadzieścia lat wcześniej. Wtedy, mając taką pozycję w klubie, jaką mam dziś w Lechii Gdańsk, siłą rzeczy byłbym zamieszany w korupcję. A nie byłem. Zawsze medal ma więc dwie strony. W reprezentacji przeżyłem wielkie chwile. Przeżyłem też olbrzymie porażki. Jeżeli jednak możemy powiedzieć, że jest w Polsce taki zawód jak lewy obrońca, to ja 49 razy byłem najlepszy w całym kraju.

Momenty w pana karierze to gotowe historie do programu „Dlaczego ja?”. A to złapali pana na dopingu w Grecji, a to poślizgnął się pan w meczu z Niemcami, a to na ostatniej prostej walki o mistrzostwo Polski Legii przeszkodziła Lechia, a to Lechii puchary wyrwała Jagiellonia Białystok. Długo by wyliczać.

Jak Mario Balotelli: why always me?

No właśnie.

Dlatego, kiedy słyszę czasem, że jestem w czepku urodzony, bo gram na lewej obronie, gdzie zawsze był deficyt, to pytam sam siebie: ja? W czepku? Facet, którego złapali na dopingu, chociaż go nie stosował? Z którego śmiała się cała Polska, bo poślizgnął się w jakimś sparingu? No. Mega, kur..., fart.

Który z tych momentów był najtrudniejszy?

Zdecydowanie afera dopingowa. Te poślizgnięcie się w meczu z Niemcami spłynęło po mnie jak po kaczce. Wtedy byłem silny właśnie dzięki temu, co wydarzyło się w Grecji. Pamiętam, że dwa dni po Niemcach byłem chyba najbardziej rozpoznawalnym polskim piłkarzem. A przecież po odrzuceniu emocji, całej tej otoczki historycznej, wojen i tak dalej, to spotkanie w Gdańsku było tylko meczem towarzyskim. Niczym więcej. Naprawdę tak bardzo cieszyłaby nas ta wygrana? Nie lepiej smakowała ta na Stadionie Narodowym?

Lepiej, chociaż ładnie pan to sobie wytłumaczył.

Grałem z Niemcami trzy razy. Raz wygrałem, w Warszawie. Raz zremisowałem, w Hamburgu. I raz nie pozwoliłem Polsce wygrać – w Gdańsku właśnie. Ale po to, aby zwyciężyć w Warszawie, haha. Co ważne – nigdy nie przegrałem.

Afera dopingowa nie miała jednak szczęśliwego zakończenia. 4 kwietnia 2009 roku po meczu Panathinaikosu Ateny ze Skodą Ksanti wykryto w pana organizmie niedozwolone środki. Ateński klub z pana zrezygnował, zgodnie z przepisami Światowej Agencji Antydopingowej nie mógł pan grać w piłkę, o rację musiał pan walczyć przed Trybunałem Arbitrażowym w Lozannie. Czy dziś może pan powiedzieć, że wina była po pana stronie?

Nie, to nie była moja wina. I za każdym razem tak będę twierdził.

Agencja WADA stwierdziła jednak inaczej. Wpadł pan po zażyciu środka wspomagającego spalanie tkanki tłuszczowej. Nie chciało się robić brzuszków?

Lekarz z Aten zapytał mnie, czy mam jakieś odżywki z Polski. Przyniosłem, wzięli, sprawdzili i wszystko było dobrze. W międzyczasie miałem pięć różnych kontroli antydopingowych i też nie było problemu. Przyjeżdżając do Grecji nie miałem nadwagi. Brałem ten środek, bo chciałem być mega profesjonalistą. Nie tylko ćwiczyć, ale i suplementować się. W międzyczasie lek został wpisany na listę substancji zabronionych. A właściwie wpisano jeden składnik, który stymulował układ nerwowy. I zaczęła się afera.

Grecy pomagali czy przeszkadzali? Bo w przeszłości narzekał pan na nich.

Klub pomagał, ale to nie dziwi. Byłem wypożyczony z Legii na pół roku, a na stole czekał podpisany już kontrakt na cztery lata. Tydzień przed aferą byliśmy po słowie. Za wypożyczenie Panathinaikos zapłacił 750 tys. euro, za transfer definitywny miał przelać drugie tyle. I nagle wszystko zaczęło się sypać. Grecka komórka walczącą z dopingiem moją sprawę potraktowała priorytetowo. Szukali, aż się doszukali. Ale byłem niewinny. Najlepiej świadczy o tym fakt, że w moją obronę mocno zaangażowali się doktorzy Jerzy Smorawiński i Andrzej Pokrywka, którzy w Polsce przecież walczą z dopingowiczami.

Jak wiele nerwów kosztowała cała sprawa?

Po roku zacząłem mieć siwe włosy. Te, które mam dziś, to w większości pamiątką z tamtych czasów.

Po latach przyszła refleksja, że sam rzucił pan sobie kłodę pod nogi?

Nie. Paradoks polega na tym, że odżywek nigdy nie przyjmowałem sumiennie. Nawet w Warszawie, gdy kazali brać jakieś białko, to brałem je, ale tylko, jak pamiętałem. Nieraz otwierałem worek tylko dlatego, że szkoda było mi wydanych na niego pieniędzy. Systematykę zażywania narzuciłem na siebie dopiero w Grecji.

Demon przeszłości pozostał?

Kłamać nie będę. Po tamtym incydencie unikam jakichkolwiek odżywek.

Lubi pan siebie?

No…

A co by pan w sobie zmienił?

Coś, ale nie powiem co.

Jest pan skromny?

Chyba nie.

To może to?

Mam duże poczucie własnej wartości. Dlatego też nie potrzebuję wywiadów, mediów. Często nie chce mi się z wami gadać, jak mawiał Boguś Linda. Sam namawiałeś mnie na tę rozmowę ponad pół roku. Potrzebuję odpowiedniego funkcjonowania w szatni, na boisku, w domu, a nie w gazetach. Nie chcę też uczestniczyć w kreowaniu mojej osoby.

Zdaniem wielu dziennikarzy jest pan jednym z najbardziej inteligentnych piłkarzy w Polsce. Mówiącym nie tylko ładnie, ale i mądrze. Wie pan o tym?

Wiem.

To miłe?

Bardzo. Ale dużo nad tym pracuję. Staram się unikać truizmów, banałów, sloganów, które są używane przez niektórych zawodników. Próbuję też budować pełne zdania, mówić poprawnie.

Podobno jednak inteligencja przeszkadza w grze.

Słyszałem o tym. Bo niby gdy zaczynasz analizować, myśleć, to tracisz sekundę, którą wykorzystuje rywal. Ale nie uważam, aby inteligencja była kulą u nogi piłkarza. Piłka to przede wszystkim umiejętności – jeśli je masz, to grasz dobrze. Nie każdy dobry zawodnik to głupek i nie każdy słaby to inteligent. Mam wrażenie, że stereotyp piłkarza-głupka kolportują ludzie, których koli w oczy żel i dobre samochody. Pan Kowalski pracuje cały miesiąc, zarabia 2 tysiące, i nagle widzi młodych chłopaków z kasą. To może boleć. Wtedy najłatwiej powiedzieć: głupi, tylko szybko biega.

W polskim futbolu jest pan od ponad dekady, ale mam wrażenie, że ludzie pana nie zdążyli poznać.

Też tak sądzę.

Kim jest więc Jakub Wawrzyniak?

Domatorem. Facetem, który nie lubi dyskotek, imprez. Woli dom, rodzinę, sen, nawet w trakcie dnia. Przepada za żużlem, nawet niedawno chciał pojechać do Torunia na mecz. Ostatnio pokochał swoją łódkę.

Łódkę?

Jachcik. Odebrałem niedawno, ma 11 metrów, czyli to taki dom na wodzie. Trzymam go na Mazurach. Jak tylko mam wolną chwilę to wsiadam do auta i z rodziną pędzę w okolice Pisza. A poza piłką i łódką mój czas wypełnia ostatnio głównie biznes.

Czyli gdyby nie został pan piłkarzem, spotykalibyśmy pana w koszuli i garniturze?

Raczej w policyjnym mundurze.

To marzenie z dzieciństwa?

Mój tata jest policjantem, emerytowanym, był komendantem powiatowym. Mundur zawsze mi imponował, zawód też. Pozycja taty ani nie pomagała, ani nie przeszkadzała. W szkole zdarzały się skargi, ale łobuzem nie byłem. W domu rodzice kazali mi mówić o wszystkim, liczyła się szczerość. To samo przekazuję moim dzieciom.

Ma pan już plan na przyszłość?

Realizuję go od kilku lat. Wiem, że czas, kiedy zakończę karierę, będzie cholernie trudny. Przecież całe życie nie robiłem nic, poza graniem w piłkę. To była moja pasja, ale i zawód. Mówią, że kiedy zawodnik nie ma pomysłu na życie, mówi, że chce zostać trenerem, menadżerem albo założy akademię, ale jeszcze musi się zdecydować. Ja zdecydowałem, że chcę iść w innym kierunku. Inwestuję.

W nieruchomości?

Tak, ale nie w mieszkania. Wolę lokale komercyjne, działki pod budowy budynków czy galerii.

Czyli jednak nie policjant, a biznesmen.

Plany mam ambitne. I chęci są, bo już wychodzą różne inwestycje. Ale nie wchodźmy w szczegóły, bo pieniądze lubię ciszę.

Może zostanie pan prezesem PZPN-u?

Nie boję się żadnego wyzwania. Ktoś już sugerował, że mógłbym pracować w strukturach jakiegoś klubu. Czemu nie? Ale musiałbym dostać czas na naukę, na wczucie się w dany sektor. Tak samo z działaniem w federacji. Dziś struktury mają się bardzo dobrze, pracują tam świetni menadżerowie, ale zawsze jest jakieś pole do popisu. Na przykład na linii kluby – PZPN.

Ma pan już rewolucyjne pomysły?

Grzesiek Wojtkowiak opowiadał, że gdy grał w TSV 1860 Monachium, w 2. Bundeslidze, klub z kasą spóźnił się tylko raz. O jeden dzień. Bo był długi weekend. I dzień po tym opóźnieniu prezes z wiceprezesem klubu przyszli do szatni przepraszać piłkarzy. Za jeden dzień! U nas w lidze jest inaczej. I to w prawie każdym klubie. Więc może drużyny powinny płacić pensje zawodników Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej? I to PZPN płaciłby piłkarzom. Kontrola byłaby wtedy pełna. Budżety musiałyby być realne. Chociaż wiązałoby się to pewnie z obniżką zarobków, ale...

Ale?

Ale ja już wtedy nie będę grał!

Więcej o:
Copyright © Agora SA