Rozmowa z Normanem Daviesem o futbolu i Manchesterze United

U źródeł fenomenu Manchesteru United leży wyjątkowość historii tego zespołu, legenda, która towarzyszy mu od kilkudziesięciu lat. Każdy piłkarz chce grać na Old Trafford, poczuć jego niepowtarzalną atmosferę - mówi Norman Davies, wybitny brytyjski historyk i wielki kibic piłki nożnej

Rozmowa z Normanem Daviesem o futbolu i Manchesterze United

U źródeł fenomenu Manchesteru United leży wyjątkowość historii tego zespołu, legenda, która towarzyszy mu od kilkudziesięciu lat. Każdy piłkarz chce grać na Old Trafford, poczuć jego niepowtarzalną atmosferę - mówi Norman Davies, wybitny brytyjski historyk i wielki kibic piłki nożnej

U źródeł fenomenu Manchesteru United leży jego wyjątkowa historia. Biografia Normana Daviesa (który kibicuje grającemu w Division One Boltonowi) jest z najsłynniejszym klubem na Wyspach nierozerwalnie związana. W 1958 roku, gdy zespół wracał z meczu z Crveną Zvezdą Belgrad, ośmiu piłkarzy zginęło w katastrofie lotniczej nad Monachium. Ówczesny trener Matt Busby wiele tygodni walczył w szpitalu o życie. Gdy wrócił do zdrowia, publicznie obiecał, że odbuduje drużynę. Dziesięć lat później "Czerwone Diabły" zdobyły Puchar Europy.

Wśród ofiar katastrofy był najstarszy brat ojca Normana Donny, dziennikarz gazety "Manchester Guardian", który nie tylko znakomicie pisał na przeróżne tematy - o sporcie, operze, literaturze i muzyce - ale także świetnie grał w piłkę nożną i krykieta. Stryj wywarł ogromny wpływ na kształtowanie osobowości i zainteresowań Daviesa, zaraził go fascynacją futbolem i zapalił do pisania. - Był moim ideałem - wspomina angielski historyk.

Rafał Stec: Tragedia z 1958 roku sprawia, że MU ma chyba najbardziej dramatyczną historię spośród wszystkich czołowych drużyn europejskich. Czy dzisiaj przeciętny kibic jeszcze o niej pamięta?

Norman Davies: - Pamięć o niej jest ciągle żywa, rzekłbym nawet, że zajmuje ważne miejsce w świadomości fanów. Nie może być inaczej, bo katastrofę przeżyło wielu wybitnych piłkarzy, z Bobbym Charltonem na czele. To symbol angielskiego futbolu - mistrz świata z 1966 roku, uhonorowany przez królową tytułem szlacheckim. Często pojawia się w mediach, jest aktywny publicznie i każdym wystąpieniem przypomina o czasach, gdy nasza piłka była najlepsza na świecie. Każdy kibic, nie tylko MU, wie, że klub z Old Trafford, który obecnie nie ma konkurencji na Wyspach, 40 lat temu przeżył moment "zerowy". Zespół legł w gruzach i nie wystarczało go przebudować, trzeba było budować go od początku.

Wierzył Pan, że cel, który postawił sobie Matt Busby, jest realny?

- Wtedy chyba nikt nie wierzył. Po wojnie klubem numer jeden w mieście był Manchester City. To na mecze tej drużyny chodziłem ze stryjem jako chłopiec. W latach 50. Busby budował zespół od podstaw, wyszukiwał młodych, utalentowanych zawodników, z których większość zginęła później nad Monachium. To, że po dziesięciu latach MU zdobył Puchar Europy, graniczy z cudem.

W tamtych czasach futbol uchodził za rozrywkę przeznaczoną przede wszystkich dla mieszkańców dzielnic robotniczych. Teraz Roy Keane narzeka, że ubrani w eleganckie garnitury biznesmeni nie potrafią żywiołowo dopingować, zachowują się na Old Trafford jak publiczność teatralna. Czy futbol na Wyspach stał się rozrywką elitarną?

- Nie rozumiem tych argumentów. Ja bym powiedział, że jest odwrotnie. 40 lat temu mój stryj, wówczas znany pisarz, należał do grupy dziennikarzy, którzy połączyli sport z kulturą wysoką. Potrafił napisać relację z meczu tym samym językiem co recenzję ze spektaklu teatralnego czy opery. Nieżyjący już szef mojego stryja, lider szkoły takiego stylu pisania, był równocześnie krytykiem muzycznym i dziennikarzem piszącym o krykiecie. To, co działo się na boisku i wokół niego, potrafił wpisać w szerszy kontekst kulturowy. Dzięki temu można było promować sport jako sposób na życie, w którym rozwój fizyczny jest równie ważny jak rozwój intelektualny i duchowy.

Dzisiaj nikt już nie ma tak szlachetnego stosunku do piłki nożnej. Liczą się pieniądze, pieniądze i pieniądze, a handel koszulkami i gadżetami czasami wydaje się najważniejszą działalnością klubu.

Tylko że na te gadżety stać coraz węższą grupę ludzi...

- Koszulka "Czerwonych Diabłów", którą chce mieć prawie każdy chłopak z Manchesteru, kosztuje 40 funtów, czyli około 70 dolarów. Jej zakup dla wielu rodziców z niższych klas społecznych oznacza bankructwo - normalny T-shirt jest dziesięć razy tańszy. Roy Keane narzeka, ale między innymi to wskutek jego ogromnej gaży gadżety i bilety są tak drogie. On tygodniowo zarabia więcej niż ja - jako profesor - rocznie. Rzeczywiście można się zgodzić, że piłka staje się elitarna, ale tylko w sensie ekonomicznym.

MU wciąż pozostaje jednak klubem, w którego działalności najważniejszym ogniwem jest zespół, co przestało być regułą...

- Żeby biznes się kręcił, silny zespół jest niezbędny. Dla mnie szczególnie bolesny jest inny aspekt sukcesów MU. Wychowałem się w Boltonie, małym miasteczku, oddalonym o kilkanaście kilometrów od Manchesteru. Klubu Wanderers nie stać na płacenie zawodowcom nawet połowy tego, co dostaną na Old Trafford. Kiedy tylko zabłyśnie jakiś nowy talent, działacze MU natychmiast go kupują. Piłka to agresywny, egoistyczny biznes.

W jaki sposób na Old Trafford udaje się zatrzymać największe gwiazdy, mimo że np. kuszony przez potentatów z kontynentu David Beckham w lidze włoskiej czy hiszpańskiej zarabiałby kilkakrotnie więcej?

- Nie wiem, czy Beckham dostałby aż tyle. Wiem natomiast, że obecnie żąda od działaczy co najmniej potrojenia swoich dochodów. Ale nie tylko pieniądze grają rolę. Wystarczy przyjrzeć się piłkarzom, by zrozumieć, dlaczego nie palą się do wyjazdu. Beckham - poza tym, że świetnie gra w piłkę - to bardzo prosty chłopak. Słyszał go pan kiedyś? On bardzo słabo mówi po angielsku, więc jak by miał nauczyć się włoskiego? Niech się pan nie śmieje, ja nie żartuję. Nawet przed kamerami wygląda na bardzo zagubionego, więc wyjazd do obcego kraju nie może być dla niego atrakcyjny.

Poza tym na Old Trafford jest wyjątkowy klimat, a założenie koszulki Manchesteru United to przyjęcie do elity. Dla Anglika być kimś w tym klubie to prestiż nieporównywalny z byciem gwiazdą gdzieś daleko, we Włoszech.

Jak wytłumaczyć w takim razie to, że studenci Uniwersytetu Staffordshire mają zajęcia, na których głównym tematem jest zgłębianie fenomenu wyśmiewanego przez Pana Beckhama, a zadaniem napisanie dysertacji o kulturowych konsekwencjach ścięcia przez niego włosów?

- Nie znajduję dla tego żadnego racjonalnego uzasadnienia. To wariactwo uniwersytetów. Te, które dopiero powstają, muszą jakoś konkurować z prestiżowymi ośrodkami akademickimi, więc angażują się w różne niepoważne przedsięwzięcia. Ale to temat na inną rozmowę.

Mówił Pan, że sukcesy w piłce osiągają dzisiaj dobrze funkcjonujące firmy komercyjne. Ten warunek spełnia Arsenal, Chelsea i kilka innych klubów Premier League. Dlaczego zatem właśnie Manchester od lat niezmiennie utrzymuje się na topie?

- To fenomen taki sam jak ten, że Manchester United przyciąga nie tylko miejscowych kibiców, ale i z całego świata. Ma fankluby i w Argentynie, i w Chinach, które zresztą piłkarze "Diabłów" odwiedzali już kilkakrotnie, bo kibicuje im tam pół miliona ludzi. Myślę, że u źródeł tego fenomenu leży przede wszystkim wyjątkowość historii tego zespołu, legenda, która towarzyszy mu od kilkudziesięciu lat. To klucz do wyjaśnienia światowego zasięgu popularności i niezmiennie wysokiej formy zespołu z Old Trafford. Każdy piłkarz chce grać na tym stadionie, poczuć jego niepowtarzalną atmosferę. Drugi atut to szczęście do wielkich osobowości. Kiedyś był nią Busby, dzisiaj Ferguson. Obaj pracowali w klubie kilkanaście lat, zdobywając władzę niemalże absolutną, a w lepsze ręce nie mogła ona trafić. Ich wielkość widać i na boisku - Busby i Ferguson to znakomici taktycy - i poza nim - obaj to świetni organizatorzy umiejący wprowadzić żelazną dyscyplinę. No i obaj mieli pieniądze.

Napisał Pan kiedyś, że sport w Wielkiej Brytanii rozwinął się m.in. po to, by skanalizować konflikty religijne. MU, Everton, Aston Villa powstały jako kluby katolickie, a wywodzące się z tych samych miast MC, Liverpool, Birmingham zatrudniały tylko protestantów. Co z tych podziałów pozostało do dziś?

- W XIX wieku brytyjska klasa robotnicza dzieliła się na dwie części - katolicką, którą tworzyli głównie uczestnicy masowych migracji z Irlandii, oraz protestancką, zdominowaną przez Anglików. W każdym wielkim mieście powstawało wówczas kilka klubów - identyfikujących się z jedną lub drugą opcją. Ale w Anglii związki religii ze sportem są już bardzo słabe. Np. Roy Keane jest typowym przykładem importu z Irlandii. Dawną siłę podziały zachowały tylko w Szkocji. W Glasgow nie maleją antagonizmy między katolickim Celtikiem i protestanckim Rangers, tworząc dość niesmaczną atmosferę. Zajadłość widać przede wszystkim w Rangers, które nie przyjmuje do drużyny katolików. Sprowadzenie Włocha Lorenzo Amoruso to ewenement. Jako katolik mógł grać na Ibrox Park tylko dlatego, że jest obcokrajowcem. W przypadku Irlandczyka byłoby to niemożliwe. Jeden z szefów Rangers stanął nawet kilka lat temu przed sądem pod zarzutem wyśpiewywania sekciarskich kawałków. Na szczęście stolica Szkocji jest niechlubnym wyjątkiem, a nie regułą. Religijne podziały w środowisku piłkarskim zniknęły nawet w tak zapalnym miejscu jak Belfast.

Nie sądzi Pan, że niektóre problemy współczesnej piłki - jak rasizm czy przemoc - są naturalną konsekwencją faktu, że europejskie kluby tak silnie identyfikowane są z jakimś regionem, religią etc. Taka atmosfera sprzyja rodzeniu się szowinizmów.

- Być może czasem wzmaga konflikty lokalne, ale co do problemów fundamentalnych, np. rasizmu, jestem optymistą. Piłka nożna może rozładowywać napięcia, bo jest jedną z niewielu sfer, gdzie Murzyni są postaciami wybitnymi. Andy Cole czy Dwight Yorke są idolami mas. Mój syn np. w swojej piłkarskiej drużynie marzeń umieściłby wielu czarnych zawodników. Zdarza się, że Murzyni są wygwizdywani, obrzucani wyzwiskami, ale to zjawiska marginalne. Jeśli piłkarz będzie strzelał bramki, to niezależnie od koloru skóry kibice go pokochają.

Syn jest nie tylko kibicem, sam trenował futbol...

- On jest wszechstronnie utalentowany. Przez moment zanosiło się nawet, że zostanie zwerbowany przez czołowy angielski klub. Na szczęście tak się nie stało. Takie kluby jak MU czy Arsenal mają hierarchię celów i chłopak mieszkający w ich internacie mógłby zapomnieć o innych ważnych dla jego rozwoju sprawach, np. nauce. Teraz fascynuje go rugby i hokej.

Nie ulega wątpliwości, że sport jest w jego życiu bardzo ważny. Skąd u Anglosasów bierze się ta potrzeba fizycznego samodoskonalenia, która np. Polakom jest zupełnie obca?

- Nasze tradycje sięgają bardzo odległych czasów. Mówi się nawet, że pojęcie fair play pochodzi od Celtów, którzy uczyli sztuki wojennej przy zachowaniu reguł honoru i uczciwości. Spore zasługi ma specyficzny rodzaj protestantyzmu z XIX wieku (tzw. chrześcijaństwo muskularne), kiedy powstały wielkie szkoły brytyjskie, gdzie wiara, religia szły ręka w rękę ze sportem. Żeby być dobrym chrześcijaninem, trzeba być silnym i zdrowym, słowem, uprawianie sportu prowadzi do Boga, który stworzył nas na swoje podobieństwo. Niestety, to się zmienia. Do niedawna każda szkoła miała swoje boiska, rozległe place, na których młodzież mogła trenować, ile dusza zapragnie. Teraz szkoły sprzedają te tereny, zwykle atrakcyjnie usytuowane, za duże pieniądze. Sportowe tradycje niszczy też telewizja. Młodzi wolą oglądać Manchester United, niż sami biegać w deszczu.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.